Film

Legenda o Wandzie, co zastąpiła Niemca

„Ida” pod pozorem pytań o uniwersalność grzechu jednostki buduje fałszywe poczucie symetrii. Polscy mordercy i żydowscy zbrodniarze.

Na ekranach kin jak Polska długa i szeroka można zobaczyć film Ida Pawła Pawlikowskiego. Wychwalany przez krytykę i obsypany nagrodami, zanim jeszcze dotarł do masowej widowni. Doprawdy, chyba żaden rodzimy obraz odnoszący się do trudnej przeszłości, komunizmu, komunistów, Zagłady, stosunków polsko-żydowskich, Polaków i Żydów w tyglu wielkiej historii, nie zyskał takiego uznania w zgodnej opinii recenzentów – od lewa do prawa, od prawa do lewa. Czyżby zatem faktycznie na naszych oczach objawił się jakiś film środka, którego reżyser znalazł zadowalającą wszystkich narrację o tych newralgicznych tematach? Oddał bogu, co boskie i cesarzowi, co cesarskie? Obsłużył krytycznych i afirmatywnych patriotów? A może Pawlikowski znalazł swoiste remedium na rytualny chaos w polsko-polskich sporach o przeszłość i pamięć, zaś jego film – jak odnotował Tadeusz Sobolewski – „otwiera zupełnie inną perspektywę”? Jeśli faktycznie tak się stało, to cena, którą należy zapłacić za znalezienie świętego Graala w imię zadowolenia tej communis opinio jest bardzo wysoka.

O współudziale Polaków w zagładzie Żydów Pawlikowski mówi otwarcie. To polski chłop zamordował rodziców tytułowej bohaterki oraz syna Wandy. Przyznaje się do tego i wskazuje miejsce pochówku w jednej z licznych płytkich mogił, których w Polsce nie brakuje. Zrobił to w efekcie własnych motywacji, ot tak, w żaden sposób nieprzymuszony przez nazistów. Wątek Niemców, którzy zmusili biednych Polaków do popełnienia zbrodni, u Pawlikowskiego nie występuje i chwała mu za to. Jednocześnie jednak ten sam wspomniany chłop decyduje o tym, by nie wybijać wszystkich spośród ukrywających się Żydów i ocalić jedno żydowskie życie, a jak wiemy: „kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”.

Ratuje Idę, bo ta ma „dobry wygląd” i w jego opinii ma szansę przeżyć, której to szansy pozbawia obrzezanego syna Wandy. Mamy więc pana życia i śmierci, mordercę, ale też trochę Sprawiedliwego. Dobro i zło mieszka w człowieku. Prawicowi publicyści i historycy często przypominają dziś, że przedwojenni antysemici przeszli podczas wojny metamorfozę i nieśli pomoc ginącym Żydom. Pawlikowski dopowiada, że mordercy także ratowali. Ocalona Ida trafia do lokalnego księdza, a ten znajduje jej schronienie w zakonie, gdzie przetrwa wojnę i już pozostanie, żyjąc przez lata w błogiej nieświadomości swojego żydowskiego losu i żydowskiej tożsamości. Nie poinformuje o tym Idy wszechwiedząca przełożona, pozostawiając to zadanie – nie wiadomo dlaczego – jej ciotce Wandzie.

Filmów mówiących o współudziale Polaków w zagładzie Żydów na prowincji pojawiło się w ostatnich latach kilka (Z daleka widok jest piękny Anki i Wilhelma Sasnalów, Sekret Przemysława Wojcieszka, Pokłosie Władysława Pasikowskiego), choć z pewnością trudno mówić o ich nadprodukcji. Zaczyna jednak zastanawiać, jak bardzo polska kinematografia (zresztą nie tylko ona) hołduje dziś ukutej przez Sylwię Chutnik diagnozie dyskursu publicznego na te tematy zawartej w słowach: „wieś to Jedwabne, miasto to Żegota”.

Obarczanie winą za współudział w Zagładzie polskich chłopów nie jest już aktem odwagi, lecz staje się bezpieczną konstrukcją w spowiedzi z polskich win.

Zwłaszcza, jeśli zupełnie bagatelizuje się ich kulturową socjalizację stanowiącą o dyspozycji do popełniania zbrodni na Żydach. Chodzi tu rzecz jasna o antysemicką ideologię, w której upowszechnianiu znamienną rolę odegrali przed wojną przedstawiciele polskich elit oraz Kościół katolicki. Jego dobre imię zostaje jednak u Pawlikowskiego ocalone, bo gdyby nie dobry ksiądz i jeszcze lepsze zakonnice, to pewnie Ida nigdy nie spotkałaby swojej ciotki. Występni chłopi są z Marsa. No chyba że mieli to szczęście i akurat w ich w parafii trafił się jakiś duchowy krewny Stanisława Musiała albo Wojciecha Lemańskiego, bo tych, jak wiadomo, było i jest bez liku.

W kontekście Zagłady Pawlikowski wprowadza także istotny wątek, o którym przed nim opowiedział obrazem Władysław Pasikowski, ale także Sasnalowie: przejęcie mienia po zamordowanych Żydach przez ich polskich sąsiadów. Ten swoisty wariant uwłaszczenia portretuje scena, w której Wanda wraz z Idą udają się do rodzinnego domu w jednej z polskich wsi. Ma on już naturalnie nowych lokatorów (wśród nich sprawcę mordu), którzy strzegą swojej własności i traktują kobiety z wrogością i podejrzliwością. Ich pytania i sama obecność sprawiają, że pod domem zaczynają gromadzić się inni zaniepokojeni „sąsiedzi” i ta scena doskonale się Pawlikowskiemu udała. Jest autentyczna i znają ją z autopsji nie tylko Żydzi przybywający z zagranicy w swoje rodzinne strony, ale i pracujący „w terenie” badacze i badaczki Zagłady na prowincji. Swego czasu w upalny lipcowy dzień wraz ze swoją mamą poszukiwałem śladów kirkutu w małym miasteczku nieopodal Sieniawy. O wskazówki pytaliśmy miejscowych, których nagle zaczęło wokół nas przybywać, a pytania po co, dlaczego i w ogóle skąd my tu, tworzyły atmosferę bardziej gęstą i lepką niż samo powietrze.

Strach, że Żydzi wrócą po swoje, animuje także wyobraźnię Polaków w zdecydowanie większych miastach.

Stąd też nikogo nie powinna dziwić propozycja, którą w imię dalszego spokojnego życia przedstawia Idzie syn podejrzanego o morderstwo bliskich obu kobiet: zrzeknijcie się praw do domu, a ja pokażę wam, gdzie zostały zakopane ich ciała. Ida na nią przystaje, choć – co ważne! – nie odwzajemnia wyciągniętej ręki. Najwyraźniej nie jest aż tak miłosierna. Tak czy inaczej strony dobijają targu na warunkach, jak się chwilę później okaże, mordercy jej rodziców i ofiarodawcy jej życia.

Trudno jednak byłoby Pawlikowskiemu uwieść krytyków od lewa do prawa oraz zadowolić heterogeniczną publiczność, gdyby w swoim filmie poprzestał na tych polskich przewinach. Dla równowagi wprowadził Wandę – żydowską komunistkę, byłą stalinowską prokuratorkę, która zasłynęła, wnioskując o wyroki śmierci dla polskich patriotów, czym zyskała sobie przydomek „krwawa Wanda”. Sam reżyser podkreślał w kilku wywiadach, iż pierwowzorem tej postaci była dla niego przede wszystkim poznana osobiście Helena Wolińska-Brus – postać wręcz emblematyczna dla polskiego dyskursu antysemickiego operującego kliszą „żydokomuny”. Postulat jej ekstradycji był w Polsce artykułowany latami, aż do jej śmierci w 2008 roku. W pewnym metaforycznym sensie ziścił się jednak dzięki kreacji Pawlikowskiego. Helena Wolińska-Brus jako Wanda Gruz (Brus/Gruz – prawda że się rymuje?) pojawiła się w Polsce na ekranie, wyznała grzechy i popełniła samobójstwo. Publiczny proces zastąpiła wprawdzie samokrytyka, a pluton egzekucyjny samosąd, ale to zawsze coś. No i efekt podobny. Reżyser wspominał jednak, iż jako pierwowzór posłużyła mu także Julia Brystygier (zwana skądinąd „krwawą Luną”) oraz „mnóstwo innych postaci”. Jak bowiem powszechnie wiadomo, w powojennej Polsce żydowskich komunistek w randze prokuratorek i w ogóle żydowskich oprawczyń na stanowiskach było zatrzęsienie i nie ma co się dziwić, że reżyser nie mógł się zdecydować, którą wybrać. Z nich wszystkich ostatecznie ulepiona została Wanda. Charakterystyczna przedstawicielka gatunku „żydokomuny” żywiącego się najchętniej polską krwią.

Jednak kiedy Wanda po raz pierwszy ukazuje się oczom widza i pyta przybyłą Idę o to, czy wie, czym się zajmuje, chciałoby się podpowiedzieć bohaterce, że jej ciotka jest kurwą. Drzwi otwiera bowiem roznegliżowana kobieta z niemal nieodłącznym papierosem, rozczochrana, lekko wczorajsza, a w głębi mieszkania widzimy pospiesznie ubierającego się mężczyznę na tle ciepłego jeszcze łóżka. Idę o zakład, że widzowie nieznający wcześniej fabuły tak właśnie mogli pomyśleć. Wanda do końca swoich dni nie będzie zresztą stronić od przypadkowego seksu. Nie stroni także od alkoholu, ba, w zasadzie pije non-stop i nawet prowadzi po pijaku. W pewnym momencie wszystko staje się jednak jasne. Wanda jest zgorzkniała, cyniczna, zblazowana i źle się prowadzi, ponieważ odreagowuje. Jako przegrana komunistka odreagowuje swoje ideowe wybory, ale przede wszystkim w taki oto sposób przepracowuje traumę doświadczenia Zagłady i utratę dziecka. Ale po kolei.

Gdyby postawić pytanie, co doprowadziło Wandę do komunizmu, to w filmie nie znajdziemy na nie żadnej odpowiedzi. Wiemy tylko tyle, że już podczas wojny wybrała walkę w ramach komunistycznej partyzantki i w imię tej walki porzuciła dziecko, które straciła, i teraz cierpi. Zastygła w nieustającym samooskarżeniu o to, że „dla sprawy” pozostawiła syna, który został zamordowany przez polskiego chłopa. Teraz żałuje, bo dziecka nie ma, a „sprawa” przegrana. O co walczyła? Co zadecydowało przed wojną o jej ideowych wyborach? Skąd wyrasta? Cisza. Komunizm to jakaś niepoważna fanaberia, a żydowscy komuniści są jak ci polscy chłopi, z Marsa: uwiedzeni i przegrani. Ocaleni, lecz pogrążeni. Nadto Wanda okazuje się być wyrodną matką. Popełniła grzech pierworodny, bo – jak celnie konstatuje Anna Zawadzka – „ona pierworodnego syna zostawiła i poszła „walczyć”. Z kim poszła, przeciw komu, o co – tego nie mówi. Mówi za to, że „cholera wie po co”. Bo przecież po co Żydówce było walczyć w czasie Zagłady? Niedorzeczność. Należało, jak prawdziwa kobieta, z synkiem zostać i z synkiem zginąć. I z całą rodziną. A ona płeć swoją zdradziła. Należało pozostać na polskim obrazku, na którym Żyd i kobieta nie walczy. Nie została i teraz za karę żyje”.

Jako żywo wątek ten przywodzi na myśl dokument Marcela Łozińskiego Tonia i jej dzieci. W filmie tym, przy udziale reżysera, Wera Lechtman i Marcel Lechtman (zwłaszcza on) oskarżają swoją matkę o jej ideowe wybory związane z komunizmem, które ich samych skazały na dom dziecka i samotność. Oddani idei ojcowie, choćby dzieci miały ich nigdy na oczy nie zobaczyć, są rozumiani, tłumaczeni, usprawiedliwiani, bohaterscy. Na gruncie polskiej kultury zarzut zwyrodnienia ich nie dotyczy. U Łozińskiego matkę oskarżają dzieci, u Pawlikowskiego samobiczuje się matka. U jednego i drugiego brakuje jakże istotnego kontekstu, o którym dobitnie w odniesieniu do filmu Łożińskiego pisała Bożena Keff. Cytat długi, ale niezwykle ważny i obrazowy:

 Opowieść o życiu Toni Lechtman i jej dzieci, strasznie trudnym i dramatycznym, i tak skończyła się nie najgorzej, bo w Izraelu i w Szwecji, więc bezpiecznie. Ale jest w niej jeden wielki nieobecny wątek. A nawet nie wątek, ale raczej grunt, z którego cała ta historia wyrastała, czyli rzeczywistość, w jakiej Tonia dorastała: te Bałuty lat trzydziestych, tamta niewyobrażalna dziś nędza, niesprawiedliwość społeczna, ci ludzie z elit z feudalną mentalnością i empatią dużo mniejszą niż ma przeciętny krokodyl; te nieszczęścia i udręki biedy, szczególnie tej żydowskiej, przeogromnej, to wszystko, o czym dziś mało kto chce mówić, bo dziś racje są inne, a głównie mity są inne. Wtedy jednak nie każdy mógł i umiał patrzeć na to, jak na niezmienne status quo społeczne. Więc cała tamta rzeczywistość i reakcja Toni na nią były początkiem i powodem. Ale opowieść o tym początku brzmi dziś inaczej i bywa szalenie fantazyjna. Może na przykład brzmieć tak: przed wojną było normalnie i dobrze. Zwykła rodzina miała dom, ogródek, kucharkę i praczkę. Te kucharki i praczki też miały swoje domki i ogródki, choć skromniejsze, i swoją służącą. Ta służąca z kolei miała raczej mieszkanie w bloku i pralkę, bo nie stać jej było na praczkę. Wieczorami niektórzy z tych ludzi spotykali się w kawiarniach. Tam paląc papierosy i popijając alkohole, wśród dyskusji wysoce abstrakcyjnych, zostawali komunistami.

To, co po wojnie zadecydowało o bezwzględności „krwawej Wandy” mierzonej wyrokami śmierci na polskich patriotów, Pawlikowski sugeruje dość jednoznacznie, a w każdym razie nie podsuwa żadnej innej odpowiedzi. To trauma Zagłady i ból spowodowany utratą syna zabitego przez polskiego chłopa. Innymi słowy: potrzeba zemsty na Polakach. W przypadku Wandy po części zemsty prywatnej, ale jeśli brać pod uwagę morfologię mitu „żydokomuny”, to w istocie zbiorowej. Jego stale aktualizowana konstrukcja opiera się bowiem nie tylko na opowieściach o postawie Żydów po 17 września 1939 roku, ich powojennej „nadreprezentacji” w strukturach UB, a wcześniej w KPP etc. Twardy rdzeń jego budowy stanowi narracja o bezwzględnych żydowskich komunistach, sędziach, prokuratorach, milicjantach, ubekach skazujących na śmierć, torturujących i mordujących Polaków w czasach stalinizmu. Oprawcach zza biurka i bezpośrednich katach napędzanych antypolonizmem, ale przede wszystkim traumą Zagłady i potrzebą zemsty za postawę społeczeństwa polskiego podczas wojny oraz przedwojenny antysemityzm. O tym ostatnim wprawdzie u Pawlikowskiego nie ma mowy, ale pozostaje postholokaustowa zemsta i potrzeba odreagowania, które implikują postępowanie Wandy, czyniąc z niej typową przedstawicielkę gatunku. Zresztą taki właśnie zarysowany przez reżysera związek przyczynowo-skutkowy dostrzegają rozmaici recenzenci, a jeden z nich pyta, sugerując odpowiedź: „Czy Wanda, czerwona morderczyni w białych rękawiczkach i późniejsza sędzina, straciła wiarę w Boga przez wojenne doświadczenia, które zamieniły ją w komunistycznego siepacza?”.

Pawlikowski do takich wątpliwości raczej nie daje powodów. Jego film to reprodukcja i wzmocnienie mitu „żydokomuny” w wersji hardcore, a nie, jak chce tego Jakub Majmurek, jej odkłamanie i demitologizacja. W kontekście tego konkretnego wątku w Idzie scena w Generale Nilu, w której to podczas posiedzenia Sądu Najwyższego jedna z uczestniczek wypowiada znamienne słowa: „Wszyscy jesteśmy Polakami, choć większość z nas pochodzenia żydowskiego”, jest doprawdy subtelna. Niemniej jednak Ryszard Bugajski także zagrał „żydokomuną”. I osiągnął efekt, który, niejako przy okazji, udało się również uzyskać Pawlikowskiemu. Otóż, dzięki Idzie Polacy zyskali kolejną sposobność, by opuścić sale kinowe w poczuciu, iż w stalinowskim aparacie represji zasiadały jakieś obce, „niepolskie” siły. „Jakieś”… – po prostu Żydzi. Szkoda, że w tym kontekście na ekranie nie została odrobiona lekcja z tekstu Andrzeja Ledera Kto nam zabrał tę rewolucję?… Ocalenie wspólnoty wymaga jednak poświęceń i wyrzeczeń. Podobnie, jak zachowanie dobrego imienia Kościoła z tą wspólnotą powiązanego.

Ida pod pozorem pytań o uniwersalność grzechu jednostki buduje fałszywe poczucie symetrii. Bilansuje grzechy i winy. My wam płytkie groby, wy nam komunistycznych siepaczy. Polscy mordercy i żydowscy zbrodniarze. Wanda, choć już sędzina, nie wychodzi z prokuratorskiej roli i nadal przesłuchuje Polaków, lecz teraz już tylko we własnej sprawie. To dzięki jej obecności na ekranie film zyskał uznanie prawicy i status odtrutki na Pokłosie. Nie ma Niemców, ale w ich miejsce pojawia się przedstawicielka „żydokomuny”. Dobre imię Kościoła katolickiego zostaje ocalone, a to, że jakiś pojedynczy chłop mordował podczas wojny Żydów, jest do przełknięcia, bo to przecież jednostka nie wolna od grzechu. Ida, jak konstatuje jeden z publicystów, „jest wszystkim, czym nie jest toporne i proste jak bejsbolowa pała Pokłosie Władysława Pasikowskiego. Oba filmy opowiadają o grzechach niektórych Polaków w czasie II wojny światowej wobec ich żydowskich sąsiadów. Jednak w przeciwieństwie do reżysera Psów Pawlikowski nie ocenia, nie potępia i nie stygmatyzuje Polaków. Za to skupia się na złożoności i uniwersalizmie grzechu jednostki. Mam nadzieję, że Ida pozwoli zapomnieć o Pokłosiu i będzie głównym filmem rozliczającym ciemne karty naszej przeszłości”.

Aby uzyskać taką rekomendację nie trzeba wybitnej wirtuozerii. Wystarczyło dobrze się wsłuchać w opinie dominujące w samym centrum polskiego dyskursu publicznego, a zwłaszcza w to, co mówi się na temat „żydokomuny”, i wyczuć, jaka jest funkcja tej kliszy.

Pawlikowski podporządkował Wandę stricte polskiej narracji. Zastosował wobec bohaterki swoisty wariant przemocy symbolicznej: jako kobiety, Żydówki i komunistki. Ją samą uczynił poniekąd niemą.

Zapłacił cenę, za którą mógł przy okazji otwarcie powiedzieć o polskich zbrodniach na Żydach, by wszystkim się podobało i nikt nie poczuł się dotknięty i obrażony. Wanda wyspowiadała się ze swoich grzechów i popełniła samobójstwo. Jej już nie ma, bo nie ma już prawie przedwojennych żydowskich komunistek i komunistów – ich biografie piszą inni. Film zostaje i posiada szczególną moc uwodzenia.

Czytaj także:

Agnieszka Graff, Ida – subtelność i polityka

Jakub Majmurek, Pierwsze odkrycie w Gdyni

Tekst ukazał się na portalu lewica.pl

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Forecki
Piotr Forecki
Politolog, pracownik Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM
Politolog, profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pracuje w Zakładzie Kultury Politycznej na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM. Zajmuje się polską pamięcią Zagłady, antysemityzmem oraz reprezentacjami Zagłady w kulturze popularnej. Autor monografii „Od Shoah do Strachu. Spory o polsko-żydowską przeszłość i pamięć w debatach publicznych” (2010), „Reconstructing Memory. The Holocaust in Polish Public Debates” (2013) oraz „Po Jedwabnem. Anatomia pamięci funkcjonalnej” (2018).
Zamknij