Tragizm filmu Lanthimosa polega na niemożności pozbycia się pancerza patriarchatu, choć przez co najmniej połowę seansu reżyser próbuje nas przekonać, że jest zupełnie odwrotnie i że oto jako mężczyzna afirmuje na ekranie kobiecość.
Nie należę do widzek naiwnych albo wymagających aż tak, by do kina w ramach rozrywki iść z nadzieją, że dostanę na przykład rewolucyjną opowieść o wyzwoleniu kobiet. Ale skoro właśnie w ten sposób promowany i opisywany w recenzjach jest najnowszy, walczący o najważniejsze nagrody branżowe film Jorgosa Lanthimosa, to trudno uciec od rozmowy o tym strasznym genderze.
Sukces zdeklasowanej przez Biedne istoty w walce po Oscary Barbie pokazał, że feministyczny marketing – niezależnie od tego, czy faktycznie ma cokolwiek wspólnego z feminizmem – zwyczajnie się opłaca. Ba, potrafi – jak opowiadała mi niedawno Paulina Zagórska – sprzedać niejedno gówno w różowym papierku.
czytaj także
Jednak – na co na łamach Kulturpunkt zwraca uwagę Asja Bakić – najważniejsza nagroda filmowa powędruje najprawdopodobniej do „nietypowej lalki Emmy Stone [która wciela się w główną bohaterkę filmu Lanthimosa – przyp. aut.], podczas gdy typowa Barbie, Margot Robbie, nie ma nawet nominacji w tej kategorii”. Wiele osób chwali wybór Akademii. Bakić uważa, że niesłusznie.
Sama mimo zamiłowania do różu nie jestem entuzjastką obrazu Grety Gerwig, ale zgadzam się z przywołaną tu recenzentką, która pisze: „Gdyby jakimś przypadkiem Biedne istoty rzeczywiście zaadaptowały książkę szkockiego pisarza Alasdaira Graya, zrozumiałabym i poparła tę pochwałę, ale ponieważ Lanthimos wykorzystał tylko część tej powieści, i to najgorszą, nie mam innego wyjścia, jak być niegrzeczną lalką piszącą negatywną recenzję kiepskiego męskiego filmu artystycznego”.
To chyba jest nas dwie, pani Bakić.
Wymiar niepozbawiony (patriarchalnego) pancerza
Osobiście nie zgłosiłabym jednak reklamacji osobom odpowiedzialnym za promocję filmu, bo jeszcze przed kupnem biletów uwierzyłam raczej tym opiniom, w których Biedne istoty nazywano „Barbie dla intelektualistów” (choć teraz widzę, ile w tym porównaniu seksizmu). Inne rekomendacje przekonywały mnie, by potraktować opowieść Lanthimosa jako filmowy eskapizm w najczystszej postaci. Nie mogę zaprzeczyć – światy w nim pokazywane, dzięki pieczołowicie dopracowanym wizualnym zabiegom i staraniom kostiumograficzno-scenograficznej ekipy, rzeczywiście przenoszą w inny wymiar.
Gwiazdor hip-hopolo, Mezo, dośpiewałby, że to „wymiar pozbawiony pancerza, w który codzienność bezwzględnie uderza”. Ale myślę, że tragizm Lanthimosa polega na niemożności pozbycia się pancerza patriarchatu, choć przez co najmniej połowę seansu próbuje nas przekonać, że jest zupełnie odwrotnie i że oto jako mężczyzna afirmuje na ekranie kobiecość. Oczywiście, że rozebraną. Z kolei w wywiadach powtarza, że niezależnie od płci i mimo kłującej w oczy w filmie binarności interesuje go przede wszystkim człowiek.
czytaj także
Zanim zdołam zrozumieć, że to bzdura, bawię się świetnie. Znakomita ścieżka dźwiękowa pieści moje uszy, malarskie sceny cieszą oko. Godna podziwu gra aktorska pozwala zapomnieć, że oglądam tak dobrze mi znane twarze. To atuty nie do przecenienia.
Wierzę pokracznie poruszającej się Emmie Stone, że jest Bellą, istotą z mózgiem dziecka i ciałem matki tegoż. W Willemie Dafoe widzę dra Goodwina Baxtera i to nie tylko za sprawą charakteryzacji, choć trzeba napisać, że jest ona kluczowa dla fabuły. Twarz i wnętrzności bohatera uległy deformacji w ramach licznych eksperymentów, które przeprowadził na nim własny ojciec, również naukowiec. Baxter to jednak bohater niezdolny do zrozumienia krzywdy, wyrządzonej mu w imię naukowych zdobyczy i potwierdzenia wielkości geniuszu jednostki. Nic zatem dziwnego, że idzie w ślady swego rodzica, by w laboratorium poddawać przeszczepom i innym zabiegom kolejne stworzenia, a w końcu powołać do życia swoje najwybitniejsze dzieło – Bellę.
Może ona w końcu zrozumie, co się właściwie stało (zabrano jej wolę i wybór, bo przywrócono do życia po tym, gdy jako ciężarna rzuciła się w przepaść), i przerwie ten łańcuch – jak by nie patrzeć – przemocy?
Zaspokoję waszą ciekawość: nie, nie zrobi tego, choć teoretycznie uwalnia się ze złotej klatki Baxtera, nazywanego przez nią bogiem i tatusiem, by zostać uwięzioną na statku (nie)miłości, którym odbywa podróże częściowo na koszt Duncana Weddeburna (w tej roli nieustępujący talentem Stone i Dafoe Mark Ruffalo), a potem w małżeństwie z rozsądku u boku Maxa McCandlessa (również ukłony dla wcielającego się w niego Ramy’ego Youssefa). Zwłaszcza pierwszy z wybranków Belli (bo drugi się bardzo dobrze kamufluje jako ten progresywny koleś, który niby wie, co to raczkujące równouprawnienie, a tak naprawdę ślinka mu cieknie na widok nagiej piersi) wydaje się ucieleśnieniem toksycznej męskości.
Feminizm to nie odwet na mężczyznach
Bawidamek – choć powinnam raczej napisać, że groomer – zabawiający się z nastolatką w ciele dorosłej kobiety, niekiedy (choć zupełnie nieświadomie) kruszy pomnik wystawiony świetności swojej płci i mógłby zwiastować, że Lanthimos przeczytał bell hooks i zrozumiał, że patriarchat krzywdzi wszystkich. Ale Weddeburn naraża się przy tym na śmieszność, czyli coś, czego „męscy mężczyźni” boją się najbardziej.
Tak dzieje się wtedy, gdy bohater okazuje się człowiekiem, a więc kiedy po orgazmie – niespodzianka – nie ma wzwodu i kiedy dopuszcza do głosu uczucia. Feministka obeznana w teorii intersekcjonalnego feminizmu powiedziałaby, że nie są to powody do kpin, a kwestie wymagające normalizacji i zdjęcia z mężczyzn presji i lęku przed ośmieszeniem. To na nim właśnie opiera się uciskający system dominacji silnych nad słabymi. Również silnych mężczyzn nad słabszymi mężczyznami.
Lanthimos rozumie jednak dążenie do równości i feminizm jako kobiecy odwet na mężczyznach i obśmianie niedowożenia męskości, przy jednoczesnym staraniu się, by być dokładnie taką jak mężczyzna. Ale może rzeczywiście, gdy nie masz innych narzędzi, drwina staje się jedyną skuteczną bronią? Może w innych przypadkach. Tu, mimo że Wedderburn powinien wzbudzać nasz niesmak z uwagi na manipulację, jakiej dopuszcza się względem Belli, mamy chichotać z faktu, że facet ma emocje, z którymi sobie nie radzi, i że nie staje mu po wytrysku (słyszał pan kiedyś o seksie pozapenetracyjnym, panie reżyserze?).
Wieczorkiewicz: Istnieją formy dyskryminacji mężczyzn ze względu na płeć [polemika z Wójcikiem]
czytaj także
Mądralińskiej i czepialskiej malkontentce w sobie powiedziałam jednak przy tej scenie, by wstrzymała jeszcze konie osądu. Może i Lanthimos robi kliszowe męskie kino, ale przecież raz po raz częstuje widownię swoją kreatywnością, tworząc fascynujący i baśniowy wręcz obraz. Jednak – jak to w baśniach bywa – poza estetyką tkwi w sztywnych ramach bardzo nienowoczesnej, nawet jeśli rzekomo sięgającej po kobiecą emancypację i wyzwolenie seksualne opowieść, która na dodatek – jak u Disneya – kończy się wyświechtanym „i żyli długo i szczęśliwie”. Choć nie ci, którym Bella, naśladując tatusia, będzie przeszczepiać mózgi.
Wolność znaczy męskość
Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Bella, choć podejmuje najróżniejsze próby samostanowienia, jest tylko wytworem – z jednej strony obleśnych i lolitkowych (bo przecież przez co najmniej połowę filmu oglądamy de facto dziecko i nastolatkę w ciele dorosłej kobiety) fantazji, a z drugiej – bardzo płytkich intelektualnie męskich wyobrażeń o tym, jak kobieta może budować swoją podmiotowość.
czytaj także
Płytkich, bo ograniczonych do uprawiania seksu, co łączy się z dość powszechnym przekonaniem po stronie liberalnej, że – tu posłużę się cytatem z książki Asy. Czego może nauczyć nas aseksualność – „polityczny radykalizm jest powiązany z życiem seksualnym danej osoby”. Jednocześnie lanthimosowska kobiecość jest dokładnie tym, co klasyczka Simone de Beauvoir rozumie przez drugą, inną płeć, czyli zaprzeczeniem męskości, wszystkim, co niemęskie i przez to gorsze, w dodatku upupiane przez tak popularną w kulturze inflantylizację (połączenie kobiety z figurą dziecka).
Bella, aby posmakować wolności, musi być mężczyzną. Zachowywać się jak on, korzystać z uznanych społecznie za męskie atrybutów, pójść w jego ślady i osiągnąć dokładnie to samo, oraz wejść w patriarchalną instytucję małżeństwa. Gdyby to był film historyczny, może byłabym mniej krytyczna, bo XIX wiek nie dawał wielu możliwości bezpiecznego życia poza związkiem z mężczyzną. Już tak nie jest, a wysyłanie bohaterów do przeszłości nie od dziś pozwala Lanthimosowi – jak pisze Aleksandra Krajewska – „uniknąć otwartych deklaracji politycznych”.
czytaj także
Ta sama autorka upiera się, by Biedne istoty czytać pozafeministycznie. Ale trudno ignorować kwestie płci i nierówności, wiedząc, że przecież dorastanie i wybijanie się na niezależność mężczyzny wyglądałoby zupełnie inaczej niż to zaprezentowane u tonącej w falbankach i halkach, a przy tym pokazywanej nago nieproporcjonalnie częściej niż męskie postaci Belli. Drugorzędne wtedy znaczenie miałaby na przykład uroda i ciało, stanowiące w zasadzie jej najważniejszy kapitał.
Poza tym Lanthimos w żaden sposób nie rozmywa różnic genderowych, a wręcz je uwypukla, nie pozwalając głównej bohaterce przekroczyć determinizmu męsko-żeńskiego układu sił. Bella – jak i kobiety dziś – może być mężczyzną, wkładać spodnie i otrzymywać z tego powodu korzyści, ale już mężczyźni pod żadnym pozorem nie mają prawa do sukienki, czyli wyjścia ze swoich ról bez bycia uznanymi za niemęskich, bez posądzenia o śmieszność i tytuł kastratów.
czytaj także
Emancypacja jako skrajny indywidualizm
Mimo że bohaterka kosztuje życia poza laboratorium, nie łamie tego opresyjnego dla obu płci podziału. Nie zmienia rzeczywistości, lecz powtarza los swojego ojca, emancypując się w takich ramach, na jakie pozwalają jej mężczyźni, niespecjalnie potrafiąc przy tym zaznaczyć ciągle łamane własne granice. Dlatego przecieram oczy ze zdumienia, gdy czytam w niektórych recenzjach, że Baxter to przykład dobrego i szanującego podmiotowość dziecka rodzicielstwa, bo po latach trzymania „córki” w ukryciu puszcza ją wolno w podróż z (obcym i ewidentnie przedmiotowo ją traktującym) facetem.
Słowem – zapożyczonym znów od Asji Bakić – w Biednych istotach oglądamy nie nowoczesne ojcostwo, ale zabawę mężczyzn lalką i dlatego „czcimy Jorgosa Lanthimosa, a nie Gretę Gerwig”, pozwalając sobie wmówić, że Bella ma tylko dwie opcje – być zabawką lub facetem.
czytaj także
Warto dodać, że bohaterka, gdy akurat nie jest tą zabawką, rozumie emancypację jako skrajny indywidualizm. Nie tworzy relacji i wspólnot, nie wie, co to kolektywizm, mimo zainteresowania socjalizmem w domu publicznym. Zawsze jest albo zależna od mężczyzn, albo próbuje być całkowicie samowystarczalna. Słowem: reprezentuje feminizm (neo)liberalny. Albo patriarchat à rebours – taki, który może się zrealizować w odpowiednich warunkach klasowych, gdzie kwitną nierówności społeczne. Nad tymi może co najwyżej zapłakać i wypływający z litości ból ukoić skrajnie niemądrą filantropią.
Bella ma to szczęście, że za pierwszym i drugim razem rodzi się w uprzywilejowanym domu. I tam też kończy. Nie obala figury ojca-stwórcy-demiurga, ale sama – nie mogąc, niczym w greckim micie, uwolnić się od fatum – staje się demiurżką, która ma nam chyba uświadomić, że dr Baxter nie był taki zły, bo wreszcie kogoś, czyli Bellę, pokochał rodzicielską miłością, a jego wysoce wątpliwa etycznie spuścizna spocznie w dobrych, bo należących do niej rękach.
Słuchaj podcastu autorki tekstu:
Gdy więc lanthimosowka lalka nie służy akurat zabawie, ociepla wizerunek mężczyzny, umożliwiając reżyserowi snucie domysłów na temat własny i swoich męskich bohaterów, a do tego pozwala przypiąć sobie order feministy lub chociaż ucywilizowanego mężczyzny, który zauważył, że kobiety – wow – bywają ludźmi.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że Bella ma w sobie także coś z filmowej figury Manic Pixie Dream Girl, czyli ekscentrycznej, tajemniczej i urzekającej bohaterki, którą Katarzyna Czajka-Kominiarczuk opisuje jako „mieszankę mądrości życiowej, niezależności i umiejętności zachowania w sobie dziecka” i która pojawia się w filmie po to, by wydobyć z mężczyzn piękno, dobre cechy czy uczucia, jak w Zakochanym bez pamięci czy Elizabethtown. Stare, znałam. Naprawdę można było to opowiedzieć inaczej.
Ale przecież nie wszystko musi być o rewolucji. I całe szczęście, bo gdyby Lanthimos ją projektował, na zawsze utknęłybyśmy w tragicznym greckim micie.