„Cruella” jest jak kostium pozszywany ze zbyt wielu kawałków, upinany wprost na ciele tuż przed pokazem, gdzieniegdzie coś trzyma się na szpilkę, ślinę lub dwustronną taśmę klejącą – może widzowie nie zauważą, nikt nie pociągnie za wystającą nitkę, a modelce uda się przejść bez potknięć całą trasę wybiegu.
Jak chyba każda mała dziewczynka, uwielbiałam szczeniaczki, kolorowanki i bajki Disneya. Zdawałoby się, że trudno o prezent, który lepiej łączyłby wszystkie te pasje, niż kolorowanka z bohaterami 101 dalmatyńczyków. Niestety! Tytułowe pieski są czarno-białe, nie ma co kolorować, zabawa mija się z celem. Nie było innego wyjścia niż wykroczyć poza realizm oraz fabularny fundament kreskówki: pomalowałam psie futerka na kolorowo.
Z Cruellą jest jak z tą chybioną kolorowanką z dalmatyńczykami. Elementy się zgadzają, obrazek jest bardzo ładny, ale ktoś kompletnie nie zrozumiał sensu i celu zabawy. Odpowiedzią na ten problem byłoby wyjście kredką poza linie narracyjnego schematu – jednak wbrew temu, co sugerowałaby może ekstrawagancka estetyka, twórcy filmu nie zdecydowali się na to rozwiązanie.
Ale po kolei. Cruella – obrzydliwie bogata dziedziczka opętana obsesją uszycia nakrapianego futrzanego płaszcza ze skórek stu jeden szczeniąt rasy dalmatyńczyk – pojawia się po raz pierwszy w filmie animowanym z 1961 roku: wkracza na ekran przy akompaniamencie błyskawic, w chmurze papierosowego dymu, śmieje się gardłowo charakterystycznie przepitym głosem Ewy Szykulskiej z polskiego VHS-a.
W kolejną wersję szalonej diwy, tym razem okrutnej projektantki mody, wciela się w fabularnym remake’u z 1996 roku Glenn Close: cudownie przerysowana, wręcz groteskowa, z drapieżnym uśmiechem podkreślonym zbyt jaskrawą szminką.
W nowym filmie, portretującym młodą Cruellę z czasów poprzedzających bajeczną fortunę, modową karierę i obsesję nakrapianym psim futerkiem, pałeczkę przejmie od niej Emma Stone.
Cruella opowiada historię o znajomej strukturze. Marząca o karierze projektantki Estella po nagłej śmierci matki trafia do Londynu lat 70., gdzie wraz z parą zaprzyjaźnionych złodziejaszków wiedzie życie drobnej oszustki. Jej talent i kreatywność zwracają uwagę przewodzącej modowemu imperium baronowej von Hellman (Emma Thompson), która otwiera dziewczynie drzwi do wymarzonej kariery. Wkrótce okaże się, że cyniczna i okrutna kobieta jest kluczem nie tylko do przyszłości Estelli, ale także do tajemnic z jej przeszłości. By odkryć prawdę o sobie, a zarazem odegrać się na baronowej, Estella powołuje do życia swoje bezwzględne alter ego: arogancką, zbuntowaną Cruellę, która nie cofnie się przed niczym, by dokonać zemsty i zająć należne sobie miejsce w hierarchii londyńskiej socjety.
Scenariusz filmu kompiluje znane elementy z różnych bajek – i w ogóle różnych historii: jest Królewna Śnieżka i Charles Dickens, Diabeł ubiera się u Prady i Tim Burton – ale pomimo konsekwentnego podążania za mitycznym skryptem podróży bohatera filmowi brakuje zarówno baśniowości, jak i epickiego morału. Kiedy ramą opowieści jest pojedynek dwójki czarnych charakterów, nie wystarczy zrobić roszady figur dobrej matki i złej macochy; wymaga to raczej uważnego różnicowania odcieni szarości – albo przeciwnie: grubej, komiksowej kreski.
Żeby było jasne, nie oczekuję od produkcji moralizatorstwa, nie rozumiem jednak, z jakimi przemyśleniami miałam wyjść z seansu, może poza przesłaniem, że „nie należy zrzucać ludzi ze skały” – rozsądna sugestia, zapoznałam się z nią na pokazie Króla Lwa, niestety do dziś nie miałam okazji zastosować jej w praktyce.
To zresztą symptom innego, bardziej fundamentalnego problemu Cruelli: ani po trailerze, ani po samym seansie nie wiem, do kogo skierowany był ten film. PG-13, po polsku: „za zgodą rodziców”, to trudna klasyfikacja dla twórców. Nie dość, że równowaga między treściami interesującymi dorosłych a tonem odpowiednim dla młodego widza jest niełatwa do uchwycenia w planie kreatywnym, to jeszcze do przekroczenia arbitralnych granic wieku wyznaczonych przez Motion Picture Association of America wystarczy nieraz jeden zbyt dwuznaczny żart.
Twórcy Cruelli dmuchają więc na zimne: „film Disneya” to ostatecznie gatunek sam w sobie, w którym pewne rozwiązania są po prostu nie do przyjęcia. Próba kompromisu doprowadza do sytuacji, w której filmowe tropy, fabularne pomysły i estetyki ciągną Cruellę w różnych kierunkach jednocześnie. Czy miało to być przystępne kino familijne, czy nostalgiczna wycieczka dla dorosłych? Dla miłośników psów czy fanów mody (o tych drugich za chwilę)? Film akcji, heist movie, komedia, kryminał? Ptaki nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn) czy Joker? Jeśli robi się film dla każdego po trochu, to trzeba liczyć się z ryzykiem, że każdy wyjdzie z seansu trochę niezadowolony.
czytaj także
Najgorszym wrogiem Cruelli jest właśnie to „trochę”. Nie tragiczne dzieciństwo, stracone szanse, krwiożercze dalmatyńczyki czy pozbawiona serca przełożona, ale umiarkowane, średnie rejestry, nieustanne zatrzymywanie się w pół kroku, przeciętność ukryta pod bogactwem kolorowych falban, sztucznych piórek i błyszczących aplikacji. To problem dobrze znany, powracający w wielu produkcjach Disneya z ostatnich lat: wyrachowanie, nadmierna ostrożność, brak gotowości pójścia na całość za szalonym, przesadzonym pomysłem.
Mamy więc Cruellę i Estellę, trochę okrutnej bezwzględności i trochę tragicznego backstory, historię powolnego awansu genialnego underdoga i szczyptę genetycznej predestynacji, agresywne dalmatyńczyki baronowej i ukochanego kundelka zagubionej w wielkim mieście sierotki, szaloną i zepsutą antybohaterkę, która tak naprawdę nie skrzywdziłaby muchy, o nakrapianym szczeniaczku nie wspominając. Zjeść ciasteczko i mieć ciasteczko, a najlepiej zachować przy tym talię osy – wszak tego wymaga branża.
Marzy mi się zamiast tego Cruella dla dorosłych: krwawa diwa, która wygrzebuje się ze śmietnika i wspina na szczyt modowej hierarchii, nie patrząc, kogo po drodze wdepcze w ziemię sztyletowymi obcasikami. Albo Cruella autentycznie tragiczna: szczerze sympatyczna, kreatywna dziewczyna, która dorasta do cynizmu i okrucieństwa po zderzeniu z machiną przemysłu modowego. Pogłębiona Cruella klasowa, której trudna życiowa ścieżka służy naświetleniu społecznych mechanizmów wyostrzonych w naturalny sposób w fantazmatycznym świecie high fashion. A nawet Cruella quasi-biograficzna, zbudowana na historycznie realistycznej drodze modowej kariery, z zamaszystym portretem Londynu lat 70. i otwierającą dedykację dla Vivienne Westwood, której kreatywny duch wyraźnie unosi się przecież i nad tym filmem. Albo przewrotniej i trafniej: dla robotniczego, queerowego Alexandra McQueena – w końcu to z jego kultowego pokazu zaczerpnięto ćmy pojawiające się w jednej z kluczowych scen filmu.
Skoro już tu jesteśmy, to porozmawiajmy o modzie. Cruella wślizguje się gładko w przerysowaną, pełną przepychu wizję punkowego Londynu lat 70., przefiltrowaną przez pół wieku nostalgicznej idealizacji, ekskluzywnych przetworzeń w duchu haute couture, czerwonych dywanów na galach Instytutu Kostiumu w nowojorskim Metropolitan Museum of Art. Trafnie rozpoznane tropy – strategie DIY, mniejszościowe i marginalizowane tożsamości, estetyka zrodzona z buntu, złości i niezgody – pojawiają się bez zrozumienia i powierzchownie. Uderzający do głowy twórczy ferment młodzieżowych subkultur zrodzonych z ekonomicznego i społecznego kryzysu wydestylowany zostaje do eleganckiej musującej mimosy: trochę łaskoczących bąbelków i sok pomarańczowy w dekoracyjnym kieliszku. Kartą czy gotówką?
Oczywiście w modowej ekonomii trendów apropriacja biedy jest nieunikniona. Modowa rebelia zostaje obdarta ze skóry, wypatroszona, pofarbowana na modny kolor i wystawiona na aukcję: kto da więcej? Najbardziej spektakularna kreacja filmowej Cruelli to suknia wieczorowa skomponowana z zawartości śmieciarki: powiewający tren ze ścinków tiulu i foliowych worków szokuje i zachwyca zebraną na gali socjetę. Powiedzmy jednak jasno: film nie komentuje tego mechanizmu, jedynie korzysta z niego dla widowiskowego efektu.
W sercu Cruelli tkwi jak cierń głęboko ironiczne klasowe nieporozumienie. Londyńskie modowe rewolucje szły z dołu, genialne inspiracje Westwood i McQueena nie były wyssane z mlekiem matki, ale wykute w zderzeniach i zdarzeniach życia, z obserwowania ludzi na ulicy, z pulsującej wyobraźni wykluczonych. Agrafki, dziurawe dżinsy, ciężkie buty z demobilu i wytrzymałość skórzanej kurtki – to elementy kreatywności zrodzonej z potrzeby i braku, nie z dekadenckiego znudzenia klasy posiadaczy.
Niestety poza autorką olśniewających kostiumów Jenny Beavan (trzymałabym za nią kciuki w sezonie nagrodowym, ale sądzę, że nie będzie to potrzebne) i ekipą odpowiedzialną za choreografię spektakularnych wystąpień Cruelli na organizowanych przez baronową balach, film nie jest w ogóle zainteresowany modą. Zdaje się nie rozumieć – czy raczej nie czuć – wpisanego w nią pożądania, nie umie zawiesić wzroku na oryginalnie skonstruowanej sylwetce, nie pragnie dotknąć dłonią materiału, dla oka kamery nie ma różnicy, czy filmuje szkic, czy gotową suknię i czy wisi ona na manekinie, czy jest noszona przez żywe ludzkie ciało. (Oczywiście, kiedy znaczna część projektu opracowana jest przez komputerowego grafika, to może lepiej nie przyglądać mu się mu zbyt blisko – ale czy w takim razie nie należy uznać, że twórcom pomyliło się medium?)
Przyjaciółka zwróciła mi uwagę, jak świetnie problem ten ilustrują stroje noszone przez baronową: pozornie ekstrawaganckie, ale mdłe i nieinteresujące w porównaniu nie tylko ze spektakularnymi dziełami Cruelli, ale też z bezpieczną średnią kreacji z gal filmowych nagród. Rodzi to problem ze stawkami prezentowanej nam kobiecej rywalizacji – pogłębiony faktem, że w przeciwieństwie do buzującej żywą, gorącą kreatywnością Cruelli sama baronessa przez ponad dwie godziny filmu nie ma ani jednego własnego pomysłu. (Może właściwą tragedią filmu jest historia baronowej von Hellman: pozbawionej talentu dziedziczki majonezowej fortuny, która ma świetne oko do mody, ale zmuszona jest kraść cudze projekty, bo nie przyszło jej do głowy zostać Anną Wintour? Z pewnością przyjrzymy się jej bliżej w kolejnym disneyowskim origin story).
Niechętni filmowi krytycy – przyznaję, nieliczni, film ma raczej pozytywną prasę miłego zaskoczenia – podkreślają przede wszystkim trudność wczucia się w bohaterkę, która, nie bójmy się tego powtórzyć: zamierza mordować małe pieski. Choć jedno z drugim jest blisko związane, sądzę, że większym problemem są źle skonstruowane stawki i nieumiejętny rozkład napięć. W efekcie Cruella jest jak kostium pozszywany ze zbyt wielu kawałków, upinany wprost na ciele tuż przed pokazem, gdzieniegdzie coś trzyma się na szpilkę, ślinę lub dwustronną taśmę klejącą – może widzowie nie zauważą, nikt nie pociągnie za wystającą nitkę, a modelce uda się przejść bez potknięć całą trasę wybiegu.
Feeria barw, burza falban, bogate hafty i złote inkrustacje umiejętnie odwracają uwagę, ale potknięcia są. Budząca zażenowanie sugestia psiego kazirodztwa w scenie po napisach jest tylko najbardziej bizarnym z wielu dziwacznych przeoczeń tego filmu (przy okazji przypomnijmy: zamknięte w pudełku żywe zwierzę nie jest dobrym pomysłem na prezent niespodziankę).
Konarzewska: Zapominamy, jaką rolę w naszym życiu odgrywają bajki
czytaj także
Imponująca jest ślepota twórców na społeczne konteksty portretowanych postaci i relacji między nimi; komitet producencki przeczytał w internecie coś na temat reprezentacji, wprowadził więc do filmu „czarną koleżankę”, „chłopaka z ulicy” i „kolegę geja”, nie zadbał jednak o to, by postaci te nie były papierowymi stereotypami, sylwetkami bez twarzy w modowym szkicowniku, obecnymi czysto funkcjonalnie – tak wewnątrz fabuły, jak i z poziomu meta: wszak od bieżącego roku na oscarowe nominacje liczyć mogą tylko „równościowe” produkcje.
Był w filmie potencjał twórczego rozegrania tych toksycznych dynamik: pokazania, że przedmiotowe traktowanie szkolnej koleżanki, puste hasła o „rodzinie z wyboru” i delegowanie rzekomych przyjaciół do brudnej roboty to manipulacje pędzonej niezdrową ambicją Cruelli, że niepogłębiony obraz to wyrachowane spojrzenie jej cynicznymi oczami. Nie dostajemy jednak takiej sugestii.
Podobnie kontekstowo można było przedstawić brak talentu zblazowanej bogactwem baronowej i twórczy ferment niesiony z dna społecznej drabiny przez Cruellę – jednak film zarzuca tę możliwość w jednej z ostatnich przewrotek, zaciemniając mocne i trafne rozpoznanie ogranym i rozczarowującym narracyjnym chwytem.
Problemy występują też na poziomie formalnym: film nadużywa przyspieszonych, powtarzalnych montażowych sekwencji, komputerowo wygenerowane psie mordki wyglądają, jakby wyskoczyły z doliny niesamowitości, nawet emocjonująca w założeniu, kluczowa scena kradzieży na balu jest nakręcona źle, rozkojarzona i nieuważna, pełna zbyt gęstych cięć, które utrudniają budowanie zarówno napięcia, jak i humoru.
Komiksowa mimika bawiącej się doskonale w roli Cruelli Emmy Stone ledwo kryje scenariuszowe braki w psychologicznej konstrukcji bohaterki. Emma Thompson – skądinąd świetna, wszechstronna aktorka – udowadnia tylko, że nie jest ani Glenn Close, ani Meryl Streep. Obsadzenie Marka Stronga po raz kolejny w sztampowej roli asystenta jest samo w sobie spoilerem. Kirby Howell-Baptiste – charyzmatyczna i zabawna w Dobrym miejscu, wyrazista w Obsesji Eve, ekscytująca jako Śmierć w nadchodzącej ekranizacji kultowego Sandmana Neila Gaimana – znika w tłumie statystów. Bodaj najlepiej odnalazł się w tej obsadzie Paul Walter Hauser: aktor charakterystyczny w roli komediowej, mocny drugi plan, zabawny i ciepły, świetny w balowym dragu.
Po półtora roku obszernych dresów i miękkich legginsów chcielibyśmy zobaczyć – a niektórzy z nas pewnie i założyć – coś spektakularnego, ekstrawaganckiego, coś, co przypomni nam o przyjemnościach mody (ale i kina!), nie o jej śladzie węglowym, ale o jej fantastycznej, utopijnej podszewce. Cruella dowodzi niestety, że tak krawiec kraje, jak materii staje – choć w tym wypadku problemem był raczej brak przekonującego pomysłu na wykorzystanie całkiem interesującego, nieoczywistego kawałka tkaniny.
Fakt, że tytułowa bohaterka w kolejnej części filmu będzie chciała mordować szczeniaczki, jest potencjalnym wyzwaniem, ale też problemem, o którym widzowie wiedzą przecież od początku – niestety Disney chyba się nie zorientował, że ma do czynienia z czarno-białą kolorowanką.