Czekając na to, aż znów będziemy mogli pójść do kina, Jakub Majmurek poleca kilka mniej znanych pozycji dostępnych w serwisach VoD.
W kolejny weekend bez premier kinowych wielu z nas spędzi wolny czas, szukając czegoś do obejrzenia na różnych platformach VoD. Wśród nadmiaru tytułów łatwo przegapić wartościowe propozycje – zwłaszcza te, które nie miały wcześniej regularnej kinowej dystrybucji w Polsce. Czekając na to, aż znów będziemy mogli pójść do kina, będę co tydzień polecał kilka mniej znanych pozycji, do obejrzenia na dostępnych w Polsce platformach.
*
Dziś swoją listę zacznę od filmu, który z racji epidemii nie miał szans trafić do kin i od razu znalazł się w sieci: pierwszego polskiego slashera W lesie dziś nie zaśnie nikt (Netflix) Bartosza M. Kowalskiego. Nie zgadzam się z Kingą Dunin, że to nie jest dobry film. Kowalskiemu i jego ekipie doskonale udało się zrealizować to, co sobie zamierzyli. Widać, ze film zrobili ludzie, którzy doskonale znają, czują i co być może najważniejsze, autentycznie lubią slasherową konwencję. Nie wstydzą się też tego, że często zbudowana jest ona z pulpy, kiczu, abiektu.
W lesie… łączy fabularny schemat znany ze slasherów – grupa młodych bohaterów dziesiątkowana przez atakujące ich monstrum – z konwencjami typowymi dla horroru gore. Główną atrakcją tego podgatunku jest karnawał nie do końca poważnie tratowanego okrucieństwa: krwi, wypływających wnętrzności, eksplodujących głów. W filmie Kowalskiego jest tego wszystkiego aż nadto, niektóre sceny wprost wyglądają, jakby wyjęte zostały z Martwicy mózgu (1992) Petera Jacksona – gdzie tajemnicza epidemia nawiedza Wellington w Nowej Zelandii, zmieniając jego mieszkańców w krwiożercze zombie, którym główny bohater daje odpór, masakrując żywe trupy za pomocą kosiarki do trawy.
Slashery, podobnie jak cały film grozy, często krytykowane były za tanie epatowanie seksem i przemocą, eskapizm, elementarny brak powagi. Tymczasem najlepsze dzieła gatunku daje się czytać jako metafory szerszych politycznych i społecznych problemów. Jedno z założycielskich dzieł konwencji, Teksańska masakra piłą mechaniczną (1974), zamierzone zostało przez jej twórcę Tobe’a Hoopera jako metafora skorumpowanej i pogrążającej się w paranoi Ameryki ery Richarda Nixona.
czytaj także
Także w filmie Kowalskiego najciekawsze jest to, jak amerykańskie konwencje gatunkowe łączą się z polską rzeczywistością. Mamy więc radiomaryjnego księdza, który na obóz mający leczyć uzależnienie młodzieży od internetu i elektroniki podjeżdża drogą limuzyną, by wygłosić obskuranckie kazanie o „szatańskiej technologii”. Mamy organizowane w lesie urodziny Hitlera i polskie patriotyczne przyśpiewki. Wreszcie, bohaterów terroryzuje para mieszkających z matką bliźniaków kanibali. Ich mutacja zaczyna się, gdy we wraku rozbitego samolotu znajdują tajemniczy czarny kamień.
Kowalski nigdy nie traktuje tych analogii zbyt serio. Bierze wzięte z Polski 2020 roku realne społeczno-polityczne lęki i pozwala nam je bezpiecznie przeżyć – tak, że jednocześnie boimy się i śmiejemy z przedmiotu naszego przerażenia – zmieniając je w figury swojego wycyzelowanie pulpowego spektaklu. Nie jest to może propozycja dla każdego widza, ale ja bawiłem się świetnie.
czytaj także
*
Jeśli W lesie... zaostrzy komuś apetyt na slashery, to polecam jeden z ciekawszych obrazów gatunku z ostatnich pięciu lat – niestety nigdy niepokazany w Polsce w kinach – Nie oddychaj Fede Álvareza (2016) – dostępny na Netfliksie, Chili, Rakkuten TV i iTunes.
Film rozgrywa się w Detroit, mieście chyba najsilniej w całych Stanach dotkniętym przez wielki kryzys roku 2008. W tym pełnym zabitych deskami, zajętych za długi domów mieście trójka młodych ludzi – dwóch mężczyzn i kobieta – próbuje przetrwać, parając się włamaniami. Są świetni w tym, co robią, ale w Detroit nie bardzo jest już od kogo kraść, a większość zysków zabierają ich mocodawcy. Jeden skok ma jednak ustawić trójkę na długi czas: w sąsiedztwie zdziesiątkowanym przez eksmisje samotnie mieszka niewidomy weteran, który po śmierci córki w wypadku otrzymał hojne odszkodowanie. Starszy pan nie ufa bankom, gotówkę trzyma w domu. Obrobienie go wydaje się bułką z masłem. Mężczyzna, choć niewidomy, okazuje się jednak śmiertelnie groźny. Jego dom zmienia się w pułapkę, trójka bohaterów zmuszona jest walczyć o życie.
czytaj także
Nie oddychaj gęste jest od społecznych i politycznych metafor. Podstawową siłą niszczącą bohaterów jest ekonomia, która zmieniła ich niegdyś świetnie prosperujące miasto w scenerię postapokaliptycznego filmu. W konfrontacji młodych bohaterów i siedzącego na pieniądzach emerytowanego wojskowego można zobaczyć alegorię dzielących Amerykę pokoleniowych nierówności – gdzie na straconej pozycji jest reprezentowane przez trójkę złodziei pokolenie milenialsów. Wreszcie obraz sprawdza się jako tekst feministyczny. Zgodnie z konwencją główną antagonistką ślepego żołnierza okazuje się młoda kobieta, która by przetrwać starcie z potworną figurą patriarchalnej władzy – niewidomym, lecz świetnie słyszącym mężczyzną – musi pozostawać niema, nie mogąc pozwolić sobie nawet na głośny oddech.
Niezależnie od wszystkich tych bogatych kontekstów film jest znakomitym przykładem gatunkowej produkcji, z wielką warsztatową sprawnością buduje atmosferę i napięcie. Niepokoimy się tam, gdzie mamy się niepokoić, boimy, gdzie się mamy bać, a finałowy zwrot akcji dostarcza wszystko to, co obiecywały pierwsze dwa akty.
czytaj także
*
Okres przymusowego zamknięcia wykorzystać też można do nadrobienia zaległości w dokumencie. Tu chciałbym polecić film Ave Satan? (2019) Penny Lane, dostępny na vod.pl. Film przedstawia działanie religijnej organizacji ze Stanów Zjednoczonych – Świątyni Szatana (The Satanic Temple). Zgromadzeni w niej wierni nie oddają jednak czci diabłu. Organizacja – korzystając ze statusu, jakie amerykańskie prawo daje grupom religijnym – w oryginalny sposób prowadzi walkę o przestrzeganie amerykańskiej konstytucji. Zwłaszcza tych jej przepisów, które gwarantują wolność słowa i rozdział Kościołów od państwa.
Świątynia zasłynęła głównie akcjami w Oklahomie i Arkansas. Gdy legislatury tych konserwatywnych stanów podjęły decyzję o postawieniu przed swoimi siedzibami pomnika z dziesięcioma przykazaniami, Świątynia – powołując się na zasady równości wszystkich religii wobec prawa – zaczęła kampanię, by obok Dekalogu – symbolu judaizmu i chrześcijaństwa – postawić także symbol religii satanistycznej. A konkretnie wykonaną z brązu figurę Bafometa – mężczyzny z głową kozła i anielskimi skrzydłami, siedzącego na tronie udekorowanym pięcioramienną gwiazdą, adorowanego przez dwójkę dzieci.
Film Lane dokumentuje podobne działania Świątyni. Organizacja wygląda w dokumencie przede wszystkim jak ruch polityczny, w ciekawy sposób artykułujący przekaz amerykańskiego liberalizmu. Można oczywiście zapytać, po co właściwie aktywistom Świątyni cały satanistyczny sztafaż? Dokument odpowiada na to pytanie – występowanie jako organizacja religijna pozwala Świątyni trollować religijną prawicę na jej własnym gruncie. Korzystając z przywilejów, jakimi w Stanach cieszą się związki wyznaniowe, Świątynia walczy z dominacją religijnego fundamentalizmu w amerykańskiej sferze publicznej.
Niedawna próba pokazania filmu w białostockim kinie Forum skończyła się modlitewną interwencją działaczy Krucjaty Młodych. Oglądanie w domowej izolacji nie zapewnia niestety podobnych atrakcji, chyba że ktoś może zaprosić fundamentalistycznych znajomych. Niemniej warto – poza wszystkimi fascynującymi politycznymi kontekstami Ave Satan? jest po prostu niesamowicie zabawny.
czytaj także
*
Na drugą nóżkę, jako przestroga, że lucyferyczne imaginarium nie zawsze prowadzi w tak sympatyczne rejony, polecam obejrzeć fabularny film Władcy chaosu (2018) Jonasa Åkerludna, dostępny na HBO Go. Jest to historia najbardziej chyba ekstremalnego zespołu w historii muzyki – norweskiego Mayhem. Ekstremalnego nie tylko jeśli chodzi o muzykę, i towarzyszący jej przekaz – radykalnie antychrześcijański, antynomiczny, zafascynowany śmiercią, złem, rozkładem – ale także tragiczne biografie tworzących go artystów. Wokalista Mayhem, Dead, popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę. Lider zespołu Euronymous (Øystein Aarseth) miał zrobić sobie naszyjnik z resztek czaszki kolegi. Sam Aarseth został z kolei zamordowany przez współpracującego z zespołem jako basista Varga Vikernesa – najlepiej znanego jako twórca jednoosobowego projektu muzycznego Burzum, który kontynuował, odsiadując w więzieniu wyrok za zabójstwo.
Władcy mają wiele wad, fani będą z pewnością rozczarowani, że w filmie mało jest muzyki. Åkerludnowi świetnie udało się jednak pokazać etnografię norweskiej sceny metalowej, tworzącej się wokół prowadzonego przez Aarsetha sklepu muzycznego. Film sprawnie wydobywa ironię tego, że w jednym z najbogatszych i najbardziej sprawiedliwych społecznie państw świata grupa młodych ludzi z zamożnej klasy średniej wpada w spiralę szalonej radykalizacji. Nie chodzi w niej przy tym o nic więcej poza epatowaniem otoczenia własnym radykalizmem: „światopogląd” norweskiej sceny blackmetalowej to zupełny polityczno-teologiczny, postmodernistyczny śmietnik: neopogański odalizm łączy się z fascynacją chrześcijańskim diabłem, radykalny indywidualizm z zainteresowaniem totalitaryzmami itd.
czytaj także
Aarseth przedstawiony jest we Władcach jako prowokator, który pada ofiarą własnej prowokacji. Jest przewrotnym ironistą, który nie zauważa, że jego wyznawcy nigdy nie traktowali jego makabrycznych wygłupów jako żartu. Coś, co miało być zabawą, kończy się podpaleniami zabytkowych kościołów, aktami przemocy i faktycznymi trupami. Obserwując widoczną w filmie grupę wzajemnie radykalizujących się bardzo młodych mężczyzn, ich język rozpięty między wygłupem a ideologią najskrajniejszej prawicy, czujemy niepokojącą aktualność tego, co widzimy – dokładnie ten same mechanizmy rządzą przecież internetową piwnicą, grupami alterprawicowymi i pokrewnymi.
czytaj także
*
W warunkach przymusowego zamknięcia wszyscy potrzebujemy trochę eskapizmu. Nic tak nie zapewnia go tak dobrze jak kino historyczne. Tu chciałbym polecić Króla (2019) Davida Michôda, dostępnego na Netfliksie. Australijski reżyser bierze tu na warsztat historię znaną przede wszystkim z Kronik królewskich Szekspira burzliwą młodość księcia Henryka Lancastera, zwanego Halem, który w momencie historycznej próby dorasta do ciężaru korony i prowadzi angielskie wojska do spektakularnego zwycięstwa nad Francuzami pod Azincourt.
Kino wiele razy pokazywało tę historię. Do filmu Michôda podchodziłem więc dość sceptycznie, nie spodziewałem się, że uda się tu pokazać cokolwiek nowego. Zostałem jednak miło zaskoczony.
Świetny jest pierwszy akt. Michôd przewrotnie pokazuje, że straceńcza młodość księcia Hala – spędzana w podejrzanym towarzystwie w nędznych tawernach, wśród pijaństwa i bieda-rozpusty – jest bardziej racjonalnym wyborem niż udział w grze władzy na królewskim dworze. Ojciec młodego księcia, pierwszy Lancaster na angielskim tronie (jak zawsze świetny Ben Mendelsohn), wygląda raczej jak szef niebezpiecznej grupy przestępczej niż szacowny monarcha. Cały feudalny świat, ze swoją obsesją na punkcie honoru, rangi, szacunku, ciągłymi wojnami domowymi i buntami możnych, przypomina świat mafii z jej specyficznym kodem honorowym i permanentną dintojrą.
czytaj także
W dalszej części Król wydaje się wchodzić w koleiny klasycznej szekspirowskiej narracji. Ale reżyser trzyma asa w rękawie i znów przyjemnie zaskakuje nas na koniec. W efekcie otrzymujemy odświeżające ujęcie szekspirowskiego tematu, przefiltrowanego przez bardzo współczesny polityczny cynizm – i bardzo dobrze, bo kultura żyje tylko w swoich rewizjach i lekturach pod włos.