Przestroga przed pełzającym w ponoć demokratycznym świecie faszyzującym autorytaryzmem czy pokrzepiająca (choć pozbawiona szczęśliwego zakończenia) pochwała intersekcjonalizmu? Jedno jest pewne – „Wicked” to coś więcej niż przeskalowana finansowo eskapistyczna rozrywka, choć zdecydowanie bardziej niż ugrzeczniony filmowy musical polecam niegrzeczną książkę.
Gdyby ktoś poprosił mnie o jednozdaniową recenzję najgłośniejszej tegorocznej i latami wyczekiwanej musicalowej ekranizacji tuż po seansie, powiedziałabym, że wyreżyserowany przez Jona M. Chu Wicked to historia toksycznej przyjaźni (albo romansu, o czym później) wrednej legalnej blondynki z czarownicą-psujzabawą. Tę drugą – o imieniu Elfaba – Charlie XCX pewno mianowałaby brat, nie tylko ze względu na zielony kolor jej skóry. Pierwsza – Glinda – nieznośna w swoim przywileju, ale piękna jak z obrazka – spokojnie mogłaby zakumplować się z Taylor Swift.
czytaj także
Żeby nie było, że nastawiam dziewczyny przeciwko sobie – odnotowuję, że można się przyjaźnić mimo różnic. Ta relacja jest jednak kosztowna i nie należy do wzorcowo partnerskich. Im dłużej o niej myślę, tym lepiej rozumiem tragizm połączenia tak odmiennych i skomplikowanych charakterów, które łatwo przełożyć na ideowe konflikty polityczne.
Dyskusja wokół oślepiającej blaskiem i przepychem, bankowo zwycięskiej oscarowej produkcji, tak grzeje komentariat, że nic, tylko wstawiać popcorn. W dodatku kukurydzę przyprawiono pikantnymi plotkami z planu i trwającej trasy promocyjnej filmu.
Fatum czy patriarchat?
Wcielającym się w pierwszoplanowe role studiujących na Uniwersytecie Sziz młodych czarownic – różowej, rzekomo dobrej Glindy i zielonej, rzekomo złej Elfaby – Arianie Grande i Cynthii Erivo wytyka się wiele. Na przykład rozbicie małżeństwa poprzez romans z członkiem obsady. Z uwagi na utratę wagi wiele osób przypisuje im narkomanię czy zaburzenia odżywiania, a że w wywiadach często wybuchają płaczem lub ronią łzy wzruszenia – również niestabilność emocjonalną.
Kto wie, może to efekt jakichś tragicznych, skutkujących zespołem stresu pourazowego doświadczeń ekipy filmowej? Gdybaniom nie ma końca.
Coppola to seksistowski dziaders, który cały czas myśli o starożytnym Rzymie [o „Megalopolis”]
czytaj także
W 1939 roku premierę miał – dziś już należący do klasyków – Czarnoksiężnik z krainy Oz. To film oparty na serii kultowej dziecięcej literatury autorstwa L. Franka Bauma z początku XIX wieku. Właśnie ta fabuła – o Dorotce z Kansas, która w rubinowych pantofelkach (albo srebrnych trzewiczkach) prosi Czarnoksiężnika o pomoc w powrocie do swojego domu i która musi pokonać zielonoskórą Złą Czarownicę z jednym „potężnym jak teleskop” okiem – w latach 90. zainspirowała innego pisarza, Gregory’ego Maguire.
Maguire stworzył rekomendowany raczej dorosłym czytelnikom i z wielkim sukcesem przeniesiony na deski Broadwayu, a teraz na srebrny ekran, prequel czy też retelling tej historii pod tytułem Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu.
Filmowy hit sprzed lat z udziałem Judy Garland jako Doroty i Margaret Hamilton w roli Czarownicy obrósł wieloma niepokojącymi legendami – z trującymi chemikaliami, poważnymi urazami cielesnymi i psychicznymi, pożarami i narkotykami w tle.
Wszystkiemu miały towarzyszyć przemoc, molestowanie seksualne siedemnastoletniej wówczas Garland, a także olbrzymie nierówności płacowe i dyskryminacja osób niskorosłych. Część publiczności uznała więc, że produkcja traktująca – jak by nie patrzeć – o magii musi być przeklęta, zaś fatum dziedziczne, bo ciążące również na późniejszym Wicked.
czytaj także
Choć nie jestem zbyt skłonna współczuć uprzywilejowanym, mającym różne grzeszki na sumieniu i z pewnością wykazującym syndrom odklejonych od rzeczywistości diw gwiazdom zza oceanu, sądzę, że Grande i Erivo padły ofiarami nie tyle sił nieczystych, ile odwiecznie uprawianych w wybitnie seksistowskiej branży rozrywkowej body- i slutshamingu. Gdzie indziej słychać głosy oskarżające aktorki o histeryczność albo przynajmniej nadmierną i dyskredytującą, przypisywaną kobietom, a zakazaną mężczyznom emocjonalność, która na pewno „jest na pokaz”.
Słuchaj podcastu autorki tekstu:
Nie wiem, jak jest naprawdę, ale nikomu nic do tego, jak aktorka wygląda, kiedy płacze i z kim sypia. Mam jednak nadzieję, że na planie panowała spokojna i inkluzywna atmosfera. Na pewno – mimo wcześniejszej krytyki dotyczącej dysproporcji między białą Grande a czarną Erivo – aktorki otrzymały równe gaże (oczywiście liczone w milionach dolarów, ale do klasowych nierówności też jeszcze wrócę). Widać przy tym, że bardzo się lubią i szanują. Po co szukać dziury w całym?
Różnorodność taka „woke”
Zatrzymajmy się przy rasizmie, żywo dyskutowanym zarówno przez zwolenników demokratów, jak i republikanów. Dla próbujących złapać oddech po wyborczej zadyszce Stanach Zjednoczonych kraina Oz ma szczególne znaczenie. Od zawsze była alegorycznym lustrem i punktem sporów o to, kto jest kim w tej ciągle przepisywanej na nowo bajce.
Sekspracownicy w pogoni za amerykańskim snem [Majmurek o filmie „Anora”]
czytaj także
Ma to odzwierciedlenie w licznych pracach badawczych i krytycznych. Na przykład w The Wizard of Oz as American Myth Alyssy Burger, pierwowzór historii sprzed prawie 125 lat, gdzie Czarownica jest czarnym charakterem, ma być opowieścią o inności jako uzasadnionej przyczynie wykluczenia z amerykańskiego społeczeństwa czy amerykańskości w ogóle. Miały o tym świadczyć sukcesywnie odkrywane – głównie dzięki prasie – poglądy L. Franka Bauma, który wprawdzie był progresywny, gdy szło o przyznanie praw wyborczych kobietom, ale wobec rdzennej ludności Ameryki już niekoniecznie. Opowiadał się raczej za jej eksterminacją. Nic dziwnego, że w swojej zekranizowanej potem powieści podobny los zgotował zielonej, obdarzonej wyjątkową brzydotą Złej Czarownicy. Tylko co właściwie czyni ją złą?
Wicked – jako książka, spektakl, a teraz film – próbuje odpowiedzieć na to pytanie, konserwatyści zaś bronią starej wersji. Uważają, że produkcja z 2024 roku, opowiadająca alternatywną historię latającej na miotle kreatury, jest przesadnie progresywna, czyli „woke”. W oczy kłuje „przesadnie” różnorodna obsada, czyli to co zwykle, oraz… odwrócony rasizm.
Tak, dobrze czytacie – Gina Loudon, osobowość medialna i popleczniczka Donalda Trumpa, uznała, że Ariana Grande jako „latynoska” dokonała przywłaszczenia rasowego. Stworzyła bowiem kreację pochodzącej z dobrego domu i przesadnie dbającej o swój wizerunek blond czarodziejki, Glindy, którą publiczność polubiła mniej niż zieloną, wypchniętą na społeczny margines i poza własną rodzinę, ale wyjątkowo empatyczną, odważną i wierną swoim niepopularnym ideałom Elfabą, graną przez czarną aktorkę. Dodam, że Cynthia Erivo ma na koncie udział w dwóch superprodukcjach opowiadających o niewolnictwie w USA – Kolorze Purpury i Harriet (zagrała Harriet Tubman). Nie ma przypadków, są tylko znaki.
Zdaniem Loudon Wicked propaguje przekonanie, że biali są absolutnie najgorsi. Kłopot w tym, że oskarżona o whiteface (rozjaśnianie twarzy) aktorka i piosenkarka wcielająca się w Glindę ma włoskie, a nie latynoskie korzenie. Co do białych – co tu dużo mówić, historia kolonializmu i całej Ameryki wystawia im nie najlepsze świadectwo. Nieprawdą jest jednak, że w Wicked postaci odgrywane przez osoby z innych grup etnicznych są bez skazy.
Gina Loudon (notabene członkini rady doradczej ds. mediów kampanii Trumpa) sieje dezinformację i nieuzasadnioną panikę moralną. Zresztą, nazwijmy rzecz po imieniu: chodzi o faszyzm, bynajmniej niewymierzony w białych ludzi, ale w innych niż oni: zielonoskórą Elfabę czy zwierzęta, jak doktor Dillamond – wykładający na Uniwersytecie Sziz ofiarny kozioł (ofiarny).
Podobnie jak Kwaśniewski, wiedźmin był progresywnym bohaterem na miarę polskiej transformacji
czytaj także
Ofiarny, bo prześladowany przez rządzącego krainą Oz Czarodzieja (w tej roli Jeff Goldblum), który chce odebrać zwierzętom – dotąd uznawanym za równe ludziom – prawo głosu i podmiotowość. Twierdzi, że nic tak nie jednoczy społeczeństwa jak „wspólny wróg” – najlepiej, gdy jest zdehumanizowany, przedstawiony jako źródło zarazy i zła. Znamy to – nie tylko z bajek.
Nagonka na czworonogi ma odwrócić uwagę od pilnie strzeżonej przed Ozjanami tajemnicy. Otóż Czarodziej wcale nie ma magicznych mocy – a to deklaracja ich posiadania wyniosła go do władzy. Gdy sekret odkrywa i planuje ujawnić chcąca ratować zwierzęta i w przeciwieństwie do Czarodzieja obdarzona nadprzyrodzonymi zdolnościami Elfaba, staje się rządową wroginią numer jeden, a w efekcie Złą Czarownicą, której kolor skóry ma być dowodem zbrodniczej natury i znakiem, że tę „potworzycę” trzeba zgładzić.
Faszyści i naiwni centryści
Film Jona M. Chu pokazuje, jak do tego doszło i dlaczego tańczącym na grobie Elfaby mieszkańcom Manczkinlandii (południowego regionu krainy Oz) towarzyszy Dobra Czarownica – Glinda. Czy to oznacza, że zdradziła swoją przyjaciółkę i że wygrało nie tyle dobro, ile piękno (i białość) oraz konformizm prowadzący do faszyzmu? Cóż, nie pierwszy raz. Wicked wydaje się nietracącym na aktualności komentarzem do rzeczywistości.
W miejsce ozjańskich zwierząt, a potem Elfaby, możecie wstawić na przykład Żydów w czasie Holokaustu, nieposłuszne Kościołowi kobiety sądzone za czary, niebiałych migrantów, na których szczuje dziś połowa Europy, w tym polski rząd, albo społeczność LGBT+ w czasie epidemii AIDS sprzed paru dekad oraz dziś, gdy wyzywa się jej członków od „tęczowej zarazy” i przedstawia jako zagrożenie dla dzieci.
czytaj także
Jak można z musicalu, na który chodzą rodziny z dziećmi, czynić przypowieść o tych wszystkich okropnościach, Elfabie przypisywać utracjuszowską lewicowość, Glindzie – pozujący na postępowy liberalizm, a Czarnodziejowi z Oz – autorytarne zapędy?
To nie ja, to Gregory Maguire. Pisarz zainspirował twórców filmu, zastanawiając się, czy zła Czarownica z Zachodu faktycznie zasłużyła na swój los, i pokazując, jak łatwo stworzyć katów i ofiary wyłącznie na podstawie stereotypów i pozorów.
W tej historii pojawiają się również pseudosojusznicy, którzy chcą dobrze, a wychodzi jak zwykle. Glinda – bohaterka dbająca przede wszystkim o swój wizerunek, a nie na przykład wartości – reprezentuje wszystko to, co jest nie tak z przyklejanym do prawej lub lewej strony centryzmem i tylko deklaratywnym sojusznictwem, tzw. dobrymi katolikami typu Tomasz Terlikowski albo białym, liberalnym feminizmem wykluczającym biedne, czarne, transpłciowe czy homoseksualne kobiety.
Choć Dobra Czarownica ostatecznie zaprzyjaźnia się z Elfabą i widzi, jakim złolem jest Czarodziej, wybiera negocjacje z wrogiem zamiast wspierania przyjaciółki. Nie chce psuć atmosfery i przekreślać swoich szans na świetlaną przyszłość, jak gotowa do poświęceń i narażenia się wszystkim Zła Czarownica.
Przekładając to na realia polityczne: różne oblicza systemowego wykluczenia prowadzącego do zagłady mogą istnieć dlatego, że ramię w ramię z faszystami idą liberałowie trzymający się bezpiecznego środka i apelujący o mityczny dialog wykluczanych z wykluczającymi. Może nie są machiną napędową faszyzmu, ale bez wątpienia przyspieszającym jej działanie katalizatorem.
czytaj także
Glinda także jest przekonana o swoich dobrych intencjach. Uznaje, że dążąc do rewolucji, niczego się nie zdziała, a wchodząc do paszczy lwa, można wybić mu zęby od środka. Albo inaczej: że wchodząc w system, można go zmieniać od wewnątrz. Po jakimś czasie okazuje się jednak, że jeśli ktoś tu coś zmienił, to system ją, oferując władzę i jeszcze większą niż dotąd popularność. Strategia ta prowadzi do zwycięstwa systemu i zgładzenia przyjaciółki.
Koszenie hajsu wymaga kompromisów
Która z czarownic postąpiła słusznie? Tak naprawdę nie mam na to jednoznacznej odpowiedzi. Pewne jest to, że obydwie dokonują wyborów, które wymagają strat. Jedna traci życie. Obie tracą przyjaźń, a może i miłość – Gregory Maguire potwierdził, że na wczesnym etapie relacja pomiędzy dwiema głównymi bohaterkami była przepełniona napięciem seksualnym.
W książce nie brak queerowych, erotycznych scen. Do zbliżeń dochodzi także między reprezentantami różnych gatunków, bo Oz to kraina bogata nie tylko w szmaragdy i rubiny, ale przede wszystkim różnorodność. Spójrzcie choćby na opis polskiego wydania książki:
„W świecie stworzonym przez Gregory’ego Maguire’a zwierzęta mówią i walczą o swoje prawa obywatelskie, Manczkinowie starają się wejść do klasy średniej, a Blaszany Drwal pada ofiarą przemocy w rodzinie. W tym świecie mała zielonoskóra dziewczynka o imieniu Elfaba wyrośnie na osławioną Złą Czarownicę z Zachodu. Bystra, zjadliwa i niezrozumiana, zmusi was do ponownego przemyślenia swoich przekonań na temat dobra i zła”.
czytaj także
Niestety, musical bardzo luźno potraktował propozycje Maguire’a. Na siłę też próbował uczynić tę historię bardziej hetero, wrzucając między przyjaciółki przystojnego, ale całkowicie zbędnego fabularnie księcia Fiyero (Jonathan Bailey). Niemniej wydźwięk pozostaje ten sam.
W kinie pomstowałam na wybór repertuaru, z trudem znosząc kolejne śpiewane dialogi – ale cóż, wiedziałam, że idę na musical, a te trafiają w dość specyficzne gusta. Niewątpliwie Grande i Erivo potrafią śpiewać, grać i mają niezłą chemię. Jednak ich relacja znacznie ciekawiej wygląda w książce, która nie musi oglądać się na zdanie producentów i to, czy zdeprawuje jakieś dzieci. Może to dobrze, że ugrzecznione Wicked zobaczą najmłodsi widzowie – oby stali się pokoleniem Elfab, a nie Glind.