„Wstajesz, jesz, pracujesz, śpisz, rozmnażasz się i umierasz” – mówi jeden z bohaterów nowego, czwartego sezonu „Stranger Things”. Serial powraca jako prawdziwy horror o dorosłości. Bo przecież w motywie tykającego zegara wcale nie chodzi o to, że za chwilę ktoś skręci nam kark.
Stranger Things pojawiło się w 2016 roku i zachwyciło wszystkich. Pisząc wszystkich, mam na myśli wszystkich. Braciom Dufferom udało się reanimować emocje osób wychowanych na amerykańskiej kulturze popularnej, na Goonies, E.T., Stephenie Kingu, horrorach klasy B i piosenkach Madonny. I znów uwierzyliśmy, że tak właśnie wyglądało nasze dzieciństwo. Wszyscy wychowaliśmy się w Hawkins w stanie Indiana.
Dorośli zatęsknili za niewinną przyjaźnią i przygodami, których nigdy nie mieli. Rowery, pizza, tajemnice. Razem przeciwko światu. Trzeba przyznać, że twórcom udało się namalować naprawdę piękny portret przyjaźni i głębokich relacji. Jednocześnie serial pokochali współcześni nastolatkowie, którzy na imprezach z cyklu Stranger Things Party przebierali się za swoje ulubione postaci i tańczyli do New Order.
czytaj także
Po świetnym pierwszym sezonie nastąpiły dwa zdecydowanie słabsze. Walki potworów zastąpiły tajemnice, serial zamienił się w musical z epoki, a stroje bohaterów stały się ważniejsze niż fabuła. Lata 80. zostały wyciśnięte do ostatniej kropli, a hymnem tego nieznośnego już i niekończącego się pogrzebu stała się piosenka Limahla z Niekończącej się opowieści. O jeden cytat za daleko, za dużo śmieszków i popkulturowych klisz. Serial zamienił się w kabaret, powtórzony kilka razy żart, albo raczej żart na temat żartu. Potwory stały się większe. I te piosenki. I śmieszne fryzury. I piosenki. Ile można? Ale właśnie pojawił się sezon czwarty.
Jestem teraz dwa razy szczęśliwsza
Mamy więc 1986 rok i wszystko zaczyna się od kłamstwa. Ostatni sezon serialu jest straszniejszy od wszystkich poprzednich nie tylko dlatego, że zmienia się jego konwencja. Nie dlatego, że pojawiają się elementy body horroru, a twórcy wprost nawiązują do Koszmaru z ulicy Wiązów. Nie dlatego, że zagadka goni zagadkę i dostajemy tu jeden z najważniejszych fetyszy amerykańskiej popkultury – ciało martwej nastolatki (cheerleaderki). Wizualna brawura serialu, mroczne pejzaże znane z poprzednich sezonów wracają w wielkim stylu. Wydaje się, że znamy ten świat. Ale to tylko pozory, bo Stranger Things staje się poważnym i pełnym nihilizmu głosem na temat dorosłości.
Dość szybko okazuje się, że nic się nie zmienia. Jeśli byłeś dziwolągiem jako dziecko, to pozostaniesz nim jako nastolatek, próby przekroczenia siebie spełzają na niczym. W serialu pojawia się też coś nowego – samotność. Bohaterowie zaczynają udawać, bo przecież na tym polega życie. Na udawaniu, że nowa szkoła jest lepsza niż stara, udawaniu, że praca z domu daje wolność, że jesteśmy lubiani i mamy prawo do swojej wrażliwości.
Wspaniała jest scena z pierwszego odcinka, w której cool dzieciaki rozgrywają ważny mecz w koszykówkę, a w tym samym czasie przegrańcy grają swój nerdowski turniej w RPG. Te same emocje, radość, szczerość. Można się nabrać, że jesteśmy tacy sami, że możemy się porozumieć. Nie możemy. Jest więc nowe Stranger Things opowieścią o prawdziwej przemocy (świetna scena nawiązująca do Carrie) i wielkiej samotności.
Eleven (po polsku Nastka) traci swoje moce (utrata magicznych mocy w momencie dojrzewania to znany motyw, sięga po niego między innymi Olga Tokarczuk w powieści E.E.), nie umie ukryć słabości przed ukochanym (miłość, która osłabia, to też ważny wątek), ponosi porażkę. „Nie jestem już superbohaterką” – płacze, a my razem z nią. W uniwersum serialu pojawia się słabość i upokorzenie. Młodzi (ale już starsi) widzowie znowu mogą popatrzeć na siebie samych, starsi też mogą, bo z niepokojów portretowanych przez twórców serialu w ostatnim sezonie Stranger Things nigdy się nie wyrasta.
czytaj także
Tak, tato
W serialu jak refren powraca fraza „To ja jestem potworem”. Bohaterom nieustannie towarzyszy poczucie winy i to odwrócenie ról jest jednym z ciekawszych wątków serialu. Szukają przyczyn zła w sobie, zadają pytania. Czy to, co nami kieruje, to empatia, czy jednak egoizm? Ofiary są tutaj sprawcami, nikt nie jest bez grzechu.
Czwarty sezon Stranger Things bierze na warsztat traumę, jej źródło i konsekwencje. Relacja Eleven z jej „ojcem” jest krytyką wychowania, pojęcia autorytetu. Ojciec to ktoś, komu masz zaufać, wierzyć, że chce dla ciebie dobrze, to on mówi ci, jak wygląda świat, i zmusza cię do rywalizacji z innymi. Zmusza cię do walki. Figura ojca, który nagradza albo karze, ojca Boga, pojawiała się oczywiście w poprzednich sezonach, ale tutaj zostaje rozwinięta. Zamienia się w krytykę systemu edukacji. A może represji?
Nie bez powodu sala, w której amerykańskie dzieci poddawane są eksperymentom, zostaje zestawiona z celą w sowieckim więzieniu. Reżim, wychowanie, opresja – to o tym są te wszystkie sceny w laboratorium. To z tego biorą się najstraszniejsze potwory, to z tego bierze się zło, mówią nam twórcy serialu.
czytaj także
W tle oczywiście pojawia się wątek terapii, albo raczej rozmowy. To właśnie szczera rozmowa ma być odpowiedzią na te wszystkie lęki. Bohaterowie serialu wielokrotnie odrzucają sarkazm i ironię jako styl komunikacji. I dobrze. Ma być na poważnie. Nie słabnie w tym sezonie krytyka instytucji, policji, szkoły, nieudolności państwa. Wszyscy jesteśmy w błędzie, wydaje nam się, że coś wiemy, szukamy kozłów ofiarnych, nie wierzymy w to, co widzimy. I jesteśmy jak ten wysportowany nastolatek, który biegnie z pochodnią w całkowicie niewłaściwym kierunku.
Nie widzę sensu
Czwarty sezon jest też błyskotliwy. Wątki mnożą się i splatają, jest trochę śmiesznie (ale nie za bardzo), po to, żeby za chwilę zrobiło się naprawdę strasznie. Twórcy stopniują napięcie, zmieniają temat, puszczają nam Kate Bush, wzruszają, a za chwilę wydłubują bohaterom oczy i łamią nogi. Dostajemy emocje, na które zasłużyliśmy. I te, których się nie spodziewaliśmy.
W ostatnim odcinku (a to dopiero pierwsza część tego sezonu, bo na końcu dowiadujemy się, że w lipcu Netflix wypuści kolejne odcinki) poznajemy tajemnicę Vecny – nowej postaci w serialu. Postaci, która symbolizuje bunt przeciwko rodzinie, zasadom, życiu w ogóle. I słyszymy credo, którego duch unosi się nad całą historią. „Wszyscy tylko czekają, czekają, aż to wszystko się skończy” – mówi Vecna – ten „zły”, ten, który zdaje się odpowiedzią, I jest to najbardziej dojmujący, nihilistyczny finał, jaki możemy sobie wyobrazić. Bo oczywiście jest przyjaźń, jest sztuka (która ocala!), jest miłość. Ale co z tego? Jaki to wszystko ma sens?
I to są pytania zadawane przez dzieci, które znaliśmy. Jeszcze przed chwilą jeździły na rowerach, śmiały się i słuchały muzyki. To są pytania, na które nie ma i nie będzie odpowiedzi. I to jest w tym nowym Stranger Things najstraszniejsze.