„Soyer” nie jest niestety filmem udanym. Mimo kilku ciekawych pomysłów i udanych scen, zostawia z poczuciem rozczarowania i banału.
Bardzo szanuję Łukasza Barczyka za to, że po tyleż świetnej, co fatalnie przyjętej Hiszpance, nie nakręcił filmu bezpiecznego, ostrożnego, pozwalającego mu bezpiecznie powrócić do pracy w branży. Co by bowiem o Soyerze nie powiedzieć, dziełem asekuranckim z pewnością nie jest. Niestety, szacunek dla Barczyka nakazuje też zauważyć, że Soyer nie jest niestety filmem udanym. Mimo kilku ciekawych pomysłów i udanych scen, zostawia z poczuciem rozczarowania i banału.
czytaj także
Soyer – nakręcony jako dyplom aktorski łódzkiej filmówki – nie sprawdza się ani jako platforma dla debiutujących na dużym ekranie aktorów, ani jako artystycznie odważny filmowy eksperyment, ani jako satyra na polskie mieszczaństwo, połączona z próbą diagnozy duchowej kondycji tegoż. A wszystkiego tego Barczyk po trochu próbował.
Było ich trzech
W świat nowego polskiego mieszczaństwa wprowadza nas troje bohaterów: Janek, jego małżonka Małgośka oraz jej brat – Konrad. Film wyraźnie podzielony jest na trzy akty, w każdym narracja prowadzona jest z punktu widzenia innej z tych trzech postaci.
Film organizuje spór między Jankiem a Konradem – tytułowym Soyerem. Siostra i szwagier nazywają go tak, gdyż z przyczyn etycznych odmawia spożywania produktów zwierzęcych, żywiąc się głównie mieloną soją. Soyer jest skrzyżowaniem trickstera i jurodiwego, bożego szaleńca z jakiegoś zagubionego aśramu, czy chrześcijańskiej sekty i modnego chłopaka spod planu B. Żyje z renty inwalidzkiej przyznanej na żółte papiery, jeździ na desce, pije tylko wodę z jednego źródła. Ciągle opowiada o duchowości, Buddzie, Jezusie, prorokach, wartościach duchowych i konieczności wyzwolenia się spod władzy materialnych przedmiotów.
Wszystkie te uwagi skierowane są przede wszystkim do Janka, którego Soyer pragnie zbawić wbrew niemu samemu. Janek duchowością się bowiem zupełnie nie interesuje. Pracuje w banku, gdzie planuje zrobić wielką karierę. Po pracy relaksuje się wciągając kokainę w klubowych toaletach. Najbardziej na świecie kocha swojego SUVa marki Toyota – zbawcza misja Soyera zaczyna się od wsypania piachu do silnika auta.
Słaba diagnoza mieszczaństwa
Mam problem z takim rozdaniem kart na początek. Obie figury zarysowanego sporu wydają się jednowymiarowe, sklecone z dość leniwych stereotypów: narkotyzujący się po godzinach korposzczur i boży szaleniec, który wygląda jakby do Polski drugiej dekady XXI wieku trafił z Kalifornii końca lat 60. albo z kręgu uczniów hrabiego Lwa Tołstoja.
Soyer i Janek nie sprawdzają się ani jako karykatury (nie są śmieszne), ani jako figury poważnego dramatu – Barczyk dość zręcznie przy tym manewruje ciągle między tymi dwoma biegunami. Tomek Piątek porównał Soyera na łamach „Gazety Wyborczej” do Idioty Dostojewskiego, czy Teorematu Pasoliniego – do opowieści o świętym człowieku, który samą swoją obecnością zakłóca spokój przyzwoitej rodziny, wnosząc w jej świat niedający się z nim pogodzić pierwiastek boski. U Dostojewskiego chrystusowy, u Pasoliniego erotyczno-dionizyjski.
Tylko na tle przypowieści o współczesnym Jezusie-Myszkinie u Dostojewskiego widać kawał współczesnej pisarzowi Rosji, polityczne, społeczne i umysłowe napięcia wieku XIX. U Pasoliniego wkraczający do fabrykanckiej willi przy dźwiękach mozartowskiego requiem Terence Stamp niesie ze sobą żywioły rewolucji ’68 roku.
Majmurek po festiwalu w Gdyni: Zwrot fantastyczny i gatunkowy
czytaj także
Żadnego takiego szerszego, społecznego tła w Soyerze nie znajdziemy. Oczywiście, Barczyk nie ma temperamentu twórcy realistycznego i nikt od niego tego nie oczekuje. Ale przecież w Nieruchomym poruszycielu pokazał, że za sprawą swojej fantazmatyczno-makabrycznej estetyki jest w stanie trafnie diagnozować społeczne napięcia, nastroje, lęki i pragnienia.
czytaj także
W najnowszym filmie się to nie udało. Najsłabiej sprawdza się on jako dzieło o współczesnym, polskim mieszczaństwie. Opozycje „być czy mieć”, „duchowe przebudzenie czy niewola konsumpcji” wyglądają w najgorszych momentach jakby wzięte zostały z bulwarowej prasy lat 90., pełnej opowieści o ludziach, którzy porzucili pracę w korpo, by hodować kozy w Bieszczadach albo oddawać się medytacji transcendentalnej, czy studiom nad mistycyzmem sufickim.
Czy naprawdę dziś tym, czego współczesny polski mieszczanin – z kredytami, takim, a nie innym rynkiem pracy, słabym państwem i narastającym populistyczno-prawicowym wzmożeniem – najbardziej potrzebuje jest właśnie „przebudzenie duchowe”?
Kobieta bez tożsamości
Oderwanie postaci filmu od współczesnych nastrojów i napięć najlepiej widać w najsłabiej napisanej postaci Małgośki. Małgośka jest żoną Janka i siostrą Soyera. Mężczyźni rywalizują między sobą o to, kto bardziej przeciągnie ją na stronę własnego projektu życiowego.
Ona sama własnego projektu życiowego nie wydaje się posiadać. Nie wiemy, co robi, czego w życiu chce, jaki wartościami, ambicjami, marzeniami czy namiętnościami kieruje się na co dzień. O ile w pierwszym akcie pozostaje pod niemal całkowitym wpływem męża, to w drugim poświęca się bez reszty walce o sprawę Soyera. Zmienia się we współczesną Antygonę, bez reszty oddaną pamięci brata.
Słabość tej postaci najsilniej wychodzi w skoncentrowanym na niej drugim akcie, gdzie po prostu zabrakło zdolnego utrzymać uwagę widza fabularnego pomysłu.
Franciszkanie i kondotierzy
Najbardziej broni się w Soyerze skoncentrowany na Janku akt trzeci. Oparty jest na bardzo ciekawym pomyśle fabularnym, w stylu wczesnego kina Romana Polańskiego. Ale jednocześnie ten trzeci akt wydaje się przyklejony na siłę do reszty. Jakby pochodził z zupełnie innego filmu.
Całość zamyka klamra, która pokazuje, że od reprezentowanego przez Soyera duchowego pierwiastka nie jest się w stanie uwolnić najbardziej pragmatyczna i materialistyczna cywilizacja. Brakuje jednak pytania, co dalej z tą wiedzą.
Czy nie jest przypadkiem tak, że różnego rodzaju ruchy radykalnej secesji etycznej od świata opartego na przemocy i hierarchii – pitagoreizm, braminizm, buddyzm, pierwsze wspólnoty chrześcijańskie, ruch monastyczny – tak naprawdę nigdy nie były radykalną alternatywą dla istniejącego porządku, ale także jego dopełnieniem? Ascetyzm wegetariańskich braminów wzbraniających się zadawać cierpienie jakimkolwiek istotom żywym zawsze doskonale układał się z władzą trzymających w ręku miecz książąt. Franciszkański klasztor funkcjonował w cieniu kupieckiej faktorii i władzy kondotierów szturmujących bramy feudalnej elity.
Być może tajemnica relacji Janków i Soyerów tego świata polega na tym, że ci pierwsi potrzebują szalonych świętych mężów właśnie do tego, by nic w swoim życiu nie zmieniać. Przekonanie, że gdzieś jest jakaś świętość i model bardziej etycznego życia, znajdujący się na wyciągnięcie ręki, którego ścieżką moglibyśmy podążać, ale nie jesteśmy jeszcze teraz na to gotowi, bardzo ułatwia pragmatyczne zabieganie o własne interesy. Ironia tego wymiaru Janka i Soyera ginie niestety w filmie Barczyka.
Przy całej mojej wielkiej sympatii do filmów tego reżysera, nie kupuję jego nowego dzieła. Jeśli chcecie w kinie faktycznie zobaczyć zapis duchowych, nieświadomych lęków i poruszeń polskiego mieszczaństwa, to z pełnym przekonaniem polecam raczej Wieżę. Jasny dzień Jagody Szelc.
Fot. Soyer, reż. Łukasz Barczyk