Jeden z najciekawszych polskich twórców komiksowych powrócił z nowym albumem po prawie sześciu latach. Jacek Świdziński spoważniał, co w jego przypadku mogłoby oznaczać kłopoty. Jak udała mu się opowieść o Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w 1955 roku?
Kobieta, dwóch mężczyzn i chłopiec stoją w szeregu, uważnie się czemuś przypatrując. Kiedy oko kamery odjeżdża dalej, staje się jasne, że wraz z tłumem innych ludzi przyglądają się wielkiemu pochodowi. Afryka Południowa, Albania, Algieria, Arabia, Argentyna – można przeczytać na tablicach trzymanych przez osoby ustawione w kolejnych szykach. Na trasie pochodu pojawiają się gigantyczne obrazy z wielojęzycznym komunikatem „Żądamy zakazu broni atomowej” i podpisami takimi jak „Korea 1950-1953”, „Hiroszima 6 VIII 1945” czy „Warszawa 1939-1944”.
Kamera oddala się jeszcze bardziej, ukazując, że pochód wkracza na monumentalny stadion, na który na małych spadochronach powoli opadają wystrzelone wcześniej proporce. Wydarzeniu nie brakuje rozmachu – to widać na pierwszy rzut oka. Jeżeli jednak przyjrzeć się imprezie z bliska, łatwo dostrzec, że przecież tworzą ją pojedynczy ludzie.
Profesor o semickich rysach, chwalący się, że pierwszy raz od lat zobaczy syna, który przyjechał na to wydarzenie z zagranicy. Ciekawski urwis w czapce z daszkiem, który niedługo zdobędzie procę od delegata z jednego z krajów afrykańskich, a nieco później nie zawaha się przed zrobieniem z niej odpowiedniego użytku. Młoda, szukająca miłosnej przygody dziewczyna, która poznaje prawdopodobnie niewiele od niej starszego, przystojnego Hiszpana. Niemiecki fotograf, niekoniecznie mile widziany przez miejscowych. Grupa meksykańskich tancerek, których pieczołowicie przygotowany występ zostaje przerwany z powodu problemów technicznych i grupa warsiaskich cwaniaków, którym fuszerka organizatorów wyraźnie nie przypada do gustu. I wielu, wielu innych.
Przyglądamy się nie byle czemu, bo V Światowemu Festiwalowi Młodzieży i Studentów, który odbył się w 1955 roku w Warszawie i w pamięci uczestników pozostał jednym z najbarwniejszych epizodów lat pięćdziesiątych, o ile nie całego PRL-u. Właśnie na nich – uczestnikach i wspomnieniach – skupił się w swoim najnowszym komiksie Jacek Świdziński. Poczynając od przedstawionego z nazwiska, trzydziestodwuletniego Wojciecha Fangora, przez młodą przodowniczkę pracy z Podlasia, a kończąc na kilku obserwujących festiwal z dystansu starzejących się mężczyznach w salonie fryzjerskim – każdy uczestnik festiwalu przeżywa na nim coś własnego.
Świdziński: Chciałbym pracować w budżetówce, a komiksy robić po pracy
czytaj także
Trochę powagi
Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w swoich założeniach miał świadczyć o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem i promować kraje zza żelaznej kurtyny pośród komunistycznie zorientowanych młodych ludzi z całego świata. Imprezy poprzedzające tę warszawską odbyły się w Pradze, Budapeszcie, Berlinie i Bukareszcie, a pierwsza po warszawskiej – w Moskwie. W 1955 roku w stolicy Polski zjawiło się łącznie około 24 tysiące osób z 113 krajów i ponad 140 tysięcy młodych Polek i Polaków.
Uczestnicy festiwalu mogli podziwiać m.in. świeżo wybudowany Pałac Kultury i Nauki oraz Stadion Dziesięciolecia. Wychwalali socjalizm, a przede wszystkim przez kilka dni bawili się w sposób radosny i swobodny, według niektórych wspomnień nawet wyzwolony. A że robili to w międzynarodowym gronie, tym bardziej wszystko było dla nich egzotyczne, niecodzienne, trudne do zapomnienia.
Pośród głodnej świata młodzieży z zamkniętej na cztery spusty Polski nie zabrakło postaci, które później dały się historii zapamiętać. W festiwalu brali udział m.in. Leopold Tyrmand, Alina Szapocznikow, Władysław Hasior, Jacek Kuroń, Agnieszka Osiecka, Roman Polański czy Zbigniew Cybulski, a zagranicy m.in. turecki poeta Nâzım Hikmet (wyraźnie widoczny w komiksie) czy Jasir Arafat (w komiksie obecny, ale ukryty). Jest o czym opowiadać!
A jednak Świdzińskiego nie bardzo interesowało bliższe śledzenie wszystkich postaci tego pokroju i dokładanie kolejnych cegiełek do wyeksploatowanych mitologii. Zamiast tego wolał zobaczyć festiwal takim, jakim mógł być naprawdę.
To spora zmiana w stosunku do jego wcześniejszej twórczości. W A niech cię, Tesla! czy Zdarzeniu. 1908 Świdziński skłaniał się w stronę postmodernistycznej zabawy w wykorzystywanie kulturowych tropów, przepisywanie ich po swojemu, zmienianie kontekstów – często głównie po to, żeby było błyskotliwie i zabawnie.
Takie momentami zabójczo śmieszne opowieści wychodziły mu zresztą lepiej niż dobrze. Wspomniane Zdarzenie. 1908 to dziś już żywa klasyka polskiego komiksu, w której wśród postaci skupionych przez Świdzińskiego wokół tajemniczej eksplozji meteorytu tunguskiego, rozpoznać można np. Feliksa Dzierżyńskiego, Lwa Tołstoja czy Rasputina.
Z Festiwalem sprawa ma się inaczej. Tworząc go, Świdziński zrezygnował z dziesiątek barwnych postaci, wydarzeń i potencjalnych gagów po to, by spróbować dotrzeć do prawdy historycznej (co w przypadku takiego Zdarzenia. 1908 w ogóle nie leżało w obszarze jego zainteresowań). Festiwal jest przez to mniej zabawny i poważniejszy – co nie znaczy, że w ogóle nieśmieszny.
Pa pa, Mrożku i Barejo!
Jak powiedział Świdziński Krzysztofowi Umińskiemu w wywiadzie dla Dwutygodnika: „Nie chciałem, żeby »Festiwal« był groteskowo-absurdalny. Chciałem unikać mrożkizmów, groteski, wyśmiewania Polski Ludowej, bo to jest bardzo proste, bo wszyscy to już zrobili.(…) Nie chciałem powtarzać narracji martyrologicznej, bo ona też wydaje mi się banalna i strasznie jednowymiarowa.(…) Nie chciałem, żeby to był taki uroczy PRL. »Peerel«. Że fajny design, że wszyscy śmiesznie wyglądali, że wszystko było łatwiejsze. Bo w tym też jest przekłamanie, tylko nostalgiczne”.
To się w Festiwalu udało. Świdziński pilnuje, żeby zanadto nie operować kliszami, w zamian dając przejmujący obraz wydarzenia, o którym opowiada. Umiejętne wykorzystywanie klisz bywa zresztą cenne – to właśnie ono w połączeniu ze zmysłem obserwacji rzeczywistości w dużej mierze wpływało na atrakcyjność Wielkiej ucieczki z ogródków działkowych i Powstania. Filmu narodowego. Tymczasem w Festiwalu Świdziński chwilami opowiada wręcz sucho, choć zajmująco.
Dzięki takiemu podejściu udało mu się na przykład pokazać żywą – i w latach pięćdziesiątych zrozumiałą – niechęć Polaków do Niemców i w ogóle wiszącą w powietrzu powojenną traumę, tak gęstą, że można ją kroić. Czy trzeba jeszcze dodawać, że spojrzenie autora na festiwal wymyka się także językowi Barei, który tak bardzo przylgnął do potocznego myślenia właściwie o całej epoce PRL-u?
Dla fanów Świdzińskiego to zapewne niespodzianka, ale Festiwal z powodzeniem można czytać po prostu jak komiks historyczny. Umożliwia to wykonany przez autora drobiazgowy risercz, który podczas lektury po prostu widać. Pisząc „drobiazgowy”, wcale nie przesadzam – Świdziński wykonał kwerendę, która byłaby wystarczająca także dla celów literatury non-fiction (oby każdy autor reportaży taką robił!). To tym bardziej godne podziwu, że choć Festiwal jest komiksem mocno opartym na źródłach, to jednak koniec końców fikcjonalnym. Większość scen i postaci, które się w nim pojawiają, autor po prostu wymyślił, a czerpiąc z udokumentowanych faktów, swobodnie naginał je do potrzeb swojej opowieści.
Co mu wyszło z kwerendy? Na przykład to, że dla wielu młodych ludzi festiwal był niemalże karnawałem ponadnarodowej miłości bez zobowiązań. W komiksie mamy więc seks, mimo że wcześniej nigdy go u Świdzińskiego nie było, a wątek w ogóle nie pojawiał się w oficjalnych źródłach dotyczących imprezy. W swoich wspomnieniach uczestnicy często opowiadali też o próbach podszywania się pod gości z innych krajów, a Świdziński pokazuje, jak mogło to wyglądać w praktyce i jak różne motywacje mogły za tym stać.
W tok narracji bardzo naturalnie zostały wplecione dziesiątki elementów, na które autor natknął się w trakcie riserczu, jak choćby absurdalnie brzmiące teksty piosenek towarzyszących zabawom czy autentyczne propagandowe przemówienia wygłaszane podczas imprezy. Zostało to zrobione na tyle zręcznie, że komiks nawet przez moment nie przypomina katalogu ani zapisków etnografa-amatora.
Więcej kresek
Najnowszy komiks Świdzińskiego różni się od poprzednich nie tylko sposobem i celem opowiedzenia historii, ale także rysunkami. Oczywiście to wciąż Świdziński, więc nadal mamy do czynienia z zabawnymi, karykaturalnymi postaciami. Tym razem nie wyglądają one jednak tak powtarzalnie, jak dotąd. Mimo że wciąż są złożone z kilku czarnych kresek na krzyż, już nie tak łatwo byłoby wyryć je cyrklem na szkolnej ławce – w Festiwalu tych kresek jest jednak więcej i są użyte trochę inaczej. Na przykład wspomniana na początku robotnica Jadwiga nie przypadkiem wygląda jak harda kobieta z socrealistycznego plakatu.
Jeszcze więcej szczegółów niż w rysunkach postaci widzimy, oglądając architekturę Warszawy lat pięćdziesiątych czy charakterystyczne dla epoki pojazdy. Jeśli chodzi o scenografię, tym razem rysunki Świdzińskiego, tak samo jak jego opowieść, potrzebowały drobiazgowego zebrania informacji i raczej nie napotkamy w nich żadnego faktograficznego kiksu. Nie przypominam sobie, żeby autor A niech cię, Tesla! rysował wcześniej w taki sposób.
W tworzeniu scen też jest w Festiwalu jakby więcej oddechu. Opisana na początku sekwencja, która otwiera zarówno komiks, jak i sam festiwal, mogłaby rozpoczynać epicką produkcję filmową, choćby i hollywoodzką. Choć Świdziński zawsze był zainteresowany testowaniem unikatowych możliwości, jakie daje medium komiksu, dotąd było mu bliżej do kameralnych eksperymentów i dowcipnej zabawy formą. Tym razem – jak w scenie otwierającej Festiwal – woli korzystać z chwytów bardziej znajomych, nawet jeśli niekoniecznie z innych komiksów. W mniejszym stopniu dba o efekt wow, a w większym o to, żeby jak najlepiej opowiedzieć swoją historię.
Zupełnie jakby przyświecała mu nienachalna, ale wyraźna ambicja, żeby wraz ze swoją historią od nowa skonstruować fragment historii Polski. „Nie odnajduję w polskiej kulturze zbyt dużo rzeczy opowiadających o PRL-u w taki sposób, jaki byłby dla mnie ciekawy” – stwierdził autor Festiwalu we wspomnianym wywiadzie. Na podstawie licznych i różnorodnych źródeł stworzył więc PRL całkowicie poważny: tragiczny, trochę zabawny, pełen pary, znojny, potoczny, tętniący zarówno nadzieją, jak i rozczarowaniem. To niemało, i to nie tylko „jak na komiks”.
**
Radosław Pulkowski – publikował m.in. w Dwutygodniku, „Twórczości”, „Tekstach Drugich” i „K MAG-u”, głównie artykuły o literaturze, komiksie, muzyce.