Wielu księży uznaje, że dopóki nie powie literalnie wszystkiego i nie poda danych osobowych penitenta (nieważne, że i tak wszyscy słuchacze będą wiedzieli, o kogo chodzi), to nie zdradza tajemnicy spowiedzi „bezpośrednio”.
Sakrament obłudy. Wspomnienia z seminarium Roberta Samborskiego to opowieść młodego chłopaka, który pełen ideałów i przepełniony wiarą wstąpił do seminarium. Formowanie przyszłego pasterza zostało przerwane na kilka tygodni przed święceniami, kiedy Robert z hukiem wyleciał ze szkoły. W książce kreśli portrety kolegów, przełożonych i opisuje swoją drogę od żarliwej wiary do ateizmu. Publikujemy fragment książki, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
**
Dom Pierwszego Roku składał się z kuchni, refektarza i pralni w suterenie, kaplicy, mieszkania księdza prefekta i rozmównicy na parterze. Na pierwszym piętrze znajdowało się mieszkanie ojca duchownego i pokoje kleryków, pokoje kleryków zajmowały także poddasze. Pierwszy rocznik miał więc osobnego prefekta i osobnego ojca duchownego. Całe życie świeżo upieczonych kleryków miało upływać osobno: wyjątkiem były wykłady, na które udawaliśmy się do głównego gmachu seminarium, i następujący bezpośrednio po nich obiad. Po obiedzie i przechadzce powracaliśmy do Kwadratu.
Skąd to oddzielenie? W założeniu pierwszy rok miał być tzw. annus propaedeuticus, rokiem przygotowawczym. W gładkich i owijanych w bawełnę słowach wytłumaczono nam, że ludzie przychodzący z zewnątrz nie mogą tak po prostu wejść w życie seminarium, bo nie wszystko by należycie zrozumieli. Trzeba ich przygotować, zrobić jakiś wstęp. Słyszałem nawet opinię jednego z księży, że dziś, w dobie „straszliwego zeświecczenia”, należałoby nawet przedłużyć ten czas przygotowawczy do dwóch lat.
[…]
Z tego też względu pierwszy rok zjeżdżał się do seminarium prawie dwa tygodnie wcześniej. Chodziło o to, żeby gdy zaczną się wykłady, życie w Domu Pierwszego Roku było już ułożone jak należy. Ponieważ zaś wszystkich tych żywotnych spraw uczyliśmy się w odosobnieniu, nic nas nie zaskoczyło, kiedy na drugi rok przeszliśmy do głównego gmachu seminarium (zwanego w skrócie Dużym Domem.
Pokoje były dwu- i czteroosobowe. Te dwuosobowe miały nie więcej niż dwa na cztery metry powierzchni, czteroosobowe były nieco przestronniejsze. Właściwie w tych drugich było nawet więcej miejsca na głowę niż w dwuosobówkach.
Oczywiście nikt nie wybierał sobie pokoju. Po przyjeździe zastaliśmy wizytówki z nazwiskami na każdych drzwiach. Każdy miał zająć miejsce w tym pokoju, do którego został przydzielony, i z takimi współmieszkańcami, jakich mu przydzieliła fantazja przełożonych. Zmiana pokoi i socjuszów następowała i w Dużym Domu, i u nas co semestr.
Pierwsze dni w seminarium to czas jednego wielkiego zastrachania. Wszyscy chodzili niemal na palcach, wszyscy byli spięci, nikt nikogo nie znał i początkowo najbliżej siebie trzymali się ci, którzy pochodzili z jednego miasta czy regionu.
Naszym prefektem był ks. Marek L., też nowicjusz, dopiero co powołany na to stanowisko. Ojcem duchownym był zaś ks. Bogdan Ż.
Ten drugi był chodzącą legendą. Jako jedyny w seminarium nie był księdzem po żadnych studiach (z wyjątkiem tych w seminarium oczywiście), miał tytuł tylko magistra, a nie doktora na przykład. I mimo to mało było ludzi w diecezji z równymi mu wpływami i władzą. Nic dziwnego więc, że choć w czystej teorii zarządzaniem zewnętrznym miał się zajmować prefekt, a ojciec duchowny służyć jedynie sprawom duchowym, w praktyce to on niepodzielnie rządził w Domu Pierwszego Roku.
Beatyfikacja Wyszyńskiego. „Prymas Tysiąclecia nie został poinformowany o Zagładzie”
czytaj także
Był cholerykiem, który gdy chciał coś od jakiegoś kleryka, nie fatygował się, żeby iść do niego do pokoju. Po prostu stawał w drzwiach swojego mieszkania i wywrzaskiwał na całe gardło jego nazwisko. Często urządzał przedstawienia polegające na tym, że udawał zasłabnięcie, na przykład w trakcie nabożeństwa. Robił to w celu zbadania, którzy klerycy służalczo podbiegną i zaczną się nad nim roztkliwiać, a którzy nie. Przy kolacji, gdy był w nastroju, potrafił przemawiać do nas godzinami, zawsze tym samym tonem dobrego, choć surowego ojca, doświadczonego i przepełnionego mądrością.
Przychodziło mu to o tyle prościej, że jego kolega przełożony, prefekt, był człowiekiem cichym, bardzo spokojnym, a wręcz nieśmiałym. Studiował na KUL-u podobno fizykę i matematykę wyższą i już przez to był całkowicie wyalienowany w środowisku i księży, i przełożonych seminaryjnych. W końcu księża uważają nauki ścisłe za niepotrzebne bzdury.
Nie da się zjeść wafla i mieć wafla, czyli jak dokonałam apostazji i dlaczego was też namawiam
czytaj także
Ojciec Bogdan stosował więc zasadę mniej więcej taką, jaką posługiwała się Inkwizycja: sam oceniał, jak się kleryk sprawuje, a gdy się nie sprawował w jego oczach dobrze, kiwał ręką na księdza prefekta, żeby ten czynił swoją powinność i albo zasądził jakąś karę, albo udzielił reprymendy. Ksiądz Marek czynił to zresztą z wyraźną odrazą. Z biegiem czasu coraz bardziej dosyć miał apodyktycznego, przyzwyczajonego do nieograniczonej władzy kolegi. Nie dziwię mu się. Pod koniec pierwszego roku, gdy nastała już wiosna, nieraz widzieliśmy naszego prefekta, jak odprawiwszy świeckiego pracownika, sam jeździł kosiarką po całym obszernym terenie, żeby uciec od stresu i seminaryjnej rzeczywistości.
Mówiło się, że to ojciec Bogdan ma decydujący głos w sprawie tego, czy dany kleryk po pierwszym roku przechodzi na rok drugi, czy ma się pakować i nie wracać. Oczywiście w założeniu było to niedopuszczalne, bo to u niego mieli się klerycy spowiadać, a więc tajemnica spowiedzi – znów: w założeniu – wiązała mu ręce.
W praktyce tajemnica spowiedzi jest wśród księży dość swobodnie traktowana. Sam byłem kilka lat później świadkiem rozmowy na obiedzie z udziałem kilkunastu księży, kiedy to jeden z nich z zupełną swobodą i bez żadnego zażenowania opowiadał o tym, kto i z czego się u niego spowiadał.
Księża stosują przy tym różne wymówki, tłumaczą na przykład, że dopóki nie wymienią konkretnych grzechów podanej z imienia i nazwiska osoby, to wszystko jest w porządku. A więc jeśli ktoś na spowiedzi nie mówił księdzu o swoich grzechach, ale o problemach życiowych, to niejeden ksiądz nie widzi nic niestosownego w tym, żeby co pikantniejszymi historyjkami się z kolegami podzielić. No i właśnie: z kolegami. Póki coś zostaje „w gronie kapłańskim”, to jest w porządku.
Piszę to ku przestrodze. Ludzie często mają mylne wyobrażenie, na czym polega tajemnica spowiedzi. W literze prawa kanonicznego istotnie figuruje zapis, że za złamanie tej tajemnicy ksiądz zaciąga na siebie ekskomunikę latae sententiae, a więc automatyczną. Złamanie tajemnicy spowiedzi według prawa obejmuje nie tylko powiedzenie komuś postronnemu o czyichś grzechach, ale też zdradzenie penitenta „w jakikolwiek sposób” „dla jakiejkolwiek przyczyny”.
Problemem jest jedno słówko: ekskomunika spada na księdza, który „bezpośrednio” zdradzi tajemnicę spowiedzi. Jeśli nie zrobi tego „bezpośrednio”, to winien być tylko „odpowiednio” ukarany przez władzę kościelną. Nie muszę dodawać, że wielu księży uznaje, że dopóki nie powie literalnie wszystkiego i nie poda danych osobowych penitenta (nieważne, że i tak wszyscy słuchacze będą wiedzieli, o kogo chodzi), to nie zdradza tajemnicy spowiedzi „bezpośrednio”. A że zdradza to kolegom księżom, żadna kompetentna władza kościelna nie robi z tego afery ani nie ukarze „odpowiednio” takiego gaduły. Nawet gdyby osoba świecka dowiedziała się, że jej spowiednik wygaduje kolegom jej grzechy, nie zdoła tego udowodnić – żaden z księży nie zgodzi się być świadkiem w jej sprawie.
W praktyce więc ojcowie duchowni w seminarium mieli ogromne możliwości, żeby to, co słyszeli od kleryków w trakcie rozmów czy spowiedzi, przekazać władzy zewnętrznej seminarium. Ale przychodzącym do seminarium zastrachanym chłopaczkom, często z rozbitych rodzin, takim, którzy nie mieli ojców, mówiono, że ojcu duchownemu we wszystkim można zaufać, że jest on tylko po to, żeby służyć wsparciem i radą, i tak dalej, i tak dalej.
Abramowicz: Dzieci księży i ich matki żyją obok nas w bańce samotności
czytaj także
Oczywiście bywali tacy ojcowie duchowni, co do których należy podejrzewać, że rzeczywiście się tych zasad trzymali. Niestety, nie dotyczy to wszystkich.
Ojciec Bogdan jest też znakomitym przykładem na coś, z czego ludzie świeccy nie zdają sobie sprawy. Chodzi o istnienie w Kościele wielowarstwowej hierarchii godności, honorów, pustych tytułów i realnej władzy i wpływów. Oto zwykły ksiądz, bez żadnego tytułu naukowego, trzęsie całym seminarium, władzami złożonymi z doktorów i urzędników kurii, a siedzący przy nim absolwent studiów, z których wszyscy łącznie z biskupami by z hukiem wylecieli za niekompetencję, musi być cicho i pokornie spełniać polecenia kogoś, kto zgodnie z literą seminaryjnego prawa do jego władzy wtrącać się nie może.
Ciężko o lepszy obraz tego, jak według Kościoła powinna funkcjonować wszelka nauka.
*
Fragment książki Roberta Samborskiego Sakrament obłudy. Wspomnienia z seminarium, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
**
Robert Samborski – były duchowny katolicki, studiuje biologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Prowadzi stronę: templeofwolf.eu, gdzie m.in. opisuje swoje wędrówki z psem Bojarem.