Jak ktoś mówi, że się zna na krajobrazie, to brzmi podejrzanie, bo zna się pewnie na jakimś jego wycinku, nie na całości. Ja nie jestem krajoznawcą, jedyne kompetencje do mówienia o krajobrazie wynikają tylko i wyłącznie z mojej wrażliwości – mówi Adam Robiński, autor nominowanej do Nagrody Conrada i Nagrody Gombrowicza książki „Hajstry”.
Paulina Machnik: Czym się różni noc spędzona na Saharze od nocy spędzonej na Pustyni Błędowskiej?
Adam Robiński: Różnica jest ogromna. Szedłem na Pustynię Błędowską i starałem się znaleźć pewne analogie między nią a Saharą, ale robiłem to trochę z przymrużeniem oka. Właściwie od razu uświadomiłem sobie, że to nie będzie to samo doświadczenie. Na Pustyni Błędowskiej cały czas czuje się umowność tej sytuacji: widzisz dookoła źródła świateł, słyszysz szum pobliskich dróg, możesz policzyć kominy Huty Katowice, którą widać na horyzoncie, gdzieś tam w ciemności rysuje się linia lasu. O ile pod Wyszkowem mogłem trochę poudawać, że jestem na Grenlandii, o tyle Pustynia Błędowska nie do końca zagrała mi na emocjach tak, jak sobie to wymarzyłem. Ale mimo to zobaczyłem nowy krajobraz, poczułem jakąś formę izolacji. Daleko jej było do prawdziwej pustyni – noc na Saharze to jest przeżycie formujące, można powiedzieć, zresztą nie tylko na Saharze, na każdej pustyni. Widzisz tylko gwiazdy nad głową, ogień pod nogami, czujesz piasek, który momentalnie traci temperaturę, a rano zauważasz ślady tych wszystkich stworzeń, które nocą chodziły sobie dookoła twojego namiotu.
To był, jak rozumiem, twój pierwszy raz na Pustyni Błędowskiej?
Tak. Dzieciaki, w zależności od tego, gdzie chodzą do szkoły, mają różny zestaw wycieczek. Ja przez cały okres mojej warszawskiej edukacji nigdy nie zostałem zawieziony na Pustynię Błędowską. I traktowałem ją zawsze jako ciekawostkę z podręczników geografii. Nie znałem też całej historii, która się z nią wiąże, tak naprawdę dopiero przygotowując się do wyjazdu, dowiedziałem się, skąd się wzięła i jakie były jej koleje losu.
No właśnie, pochodzę z Olkusza i dlatego czuję się w obowiązku jedną rzecz sprostować. Pustynia Błędowska wcale nie powstała w wyniku działalności człowieka, jak napisałeś w Hajstrach, ale diabła. Boruta, chcąc zasypać olkuskie kopalnie srebra, przytargał z Bałtyku wór piasku, który mu się rozpruł w okolicach Błędowa, a cała zawartość rozsypała po okolicy… To krajobraz demonogeniczny.
Wiesz co, ten diabeł jest podejrzanie często angażowany w sprawy naszego krajobrazu. W górach roi się od biesów czy sudeckich duchów. Wolałbym jednak, żebyśmy siły nadprzyrodzone – te niebiańskie i te piekielne – trzymali z dala. Wplatanie ich w nasz krajobraz mydli oczy i odsuwa odpowiedzialność za to, co się w nim dzieje.
Zwłaszcza że Pustynia Błędowska, o czym nie wszyscy wiedzą, ma za sobą naukową przeszłość. Była świadkiem pierwszych projektów polskiego programu kosmicznego.
To akurat były proste próby i nie wiązały się ze znacznymi sukcesami; chodziło o testowanie rakiet, za pomocą których chcieliśmy mieć wpływ na pogodę. Często się śmiejemy, że fantastycznie radzą sobie z tym Rosjanie. Widocznie mieliśmy podobne ambicje. Te próby na Pustyni Błędowskiej musiały wyglądać komicznie, a nie kosmicznie, bo sprzęt rakietowy wciągano na piach końmi.
Nim człowiek zadeptał całą planetę, minęły tysiąclecia. „To była wędrówka liczona w tysiącach pokoleń” – piszesz. Dziś praktycznie każdy zakątek świata jest obfotografowany i dostępny przez Google Street View. Czy zatem człowiek może się jeszcze poczuć jak prawdziwy odkrywca?
Google Street View jest według mnie narzędziem o bardzo ograniczonym zastosowaniu. Przydaje się, gdy musisz gdzieś dojechać po raz pierwszy, na Street View możesz zobaczyć, że człowiek, z którym się umówiłeś, ma dom z czerwonej cegły. Wtedy wiesz, gdzie się zatrzymać. Ale tak naprawdę wszystkie moje kontakty z Google Street View kończą się tym, że jestem zawiedziony, bo nie mogę pójść tam, dokąd bym chciał – kursor w pewnym momencie się zatrzymuje, na ogół tam, gdzie kończy się asfalt. Wszystko inne jest poza twoim zasięgiem, wiec siłą rzeczy musisz w to miejsce pojechać, żeby zobaczyć, co tam jest.
Uświadomiłem sobie ostatnio, że Rosja ma kilkanaście kilometrów granicy z Koreą Północną. To znaczy, że istnieje trójstyk granic rosyjskiej, chińskiej i koreańskiej. Z punktu widzenia geopolityki miejsce działa na wyobraźnię. A wygląda wręcz groteskowo: jest tam jakaś mieścina, magazyn, babuszka przed sklepem na rowerze i droga, która idzie nad rzekę, a w nurcie tej rzeki krzyżują się trzy potężne granice. I znowu: chciałbym iść dalej, a nie mogę.
Czy ten trójstyk chińsko-rosyjsko-koreański jest podobny w jakikolwiek sposób do trójstyku polsko-białorusko-ukraińskiego, który opisujesz w Hajstrach?
Ten nasz trójstyk też jest bardzo ciekawy, bo jednak mamy do czynienia może nie z trzema różnymi światami, ale na pewno z dwoma – tu kończy się Unia Europejska, obok jest Białoruś, de facto satelita Rosji, i Ukraina, która stara się być pomiędzy… Może jak się tam łazi, to nie czuje się powagi sytuacji, ale jednak Bug niesie takie wyraźne podskórne znaczenie granicy. Ciekawie wygląda też trójstyk na Suwalszczyźnie, gdzie z faktu łączenia się granic zrobiono atrakcję turystyczną. Jest obelisk i kilka płotów, do których prowadzi ścieżka od wyznaczonego na tę okoliczność parkingu. Obwód kaliningradzki przypomina twierdzę. Z kolei trójstyk polsko-czesko-słowacki ma dziś znaczenie takie, jak skrzyżowanie kilku szlaków górskich. Mały potencjał krajoznawczo-literacki.
czytaj także
Ale trochę uciekłeś od mojego pytania o uczucia. Czy wyprawa pod Wyszków albo na mazowieckie Pulwy może wywołać emocje podobne do tych, których doświadczają odkrywcy?
Najlepszą metaforą odkryć jest w moich oczach Wisła. Wychowałem się koło Wisły, właściwie całe życie ją oglądałem, i to, że jest blisko, było dla mnie czymś najnaturalniejszym w świecie. Dopiero kiedy zaczynasz tą Wisłą płynąć – czymkolwiek – kiedy znajdziesz się w środku jej nurtu, uświadamiasz sobie, jaka to duża rzeka. Żeby przepłynąć z jednego brzegu na drugi, musisz się naprawdę nawiosłować. Z poziomu wody nie wiesz, czy to, co przed tobą, to jakiś meander rzeki, czy wyspa, którą musisz ominąć, nie wiesz, z której strony powinieneś to zrobić – gdzie jest to możliwe, a gdzie koryto się po prostu kończy. A jeśli podejmiesz złą decyzję, to musisz włożyć dużo wysiłku, żeby zawrócić. Nie ma siły, żeby nie poczuć się jak odkrywca. Jeśli jeszcze taki dzień spływu zakończysz na jakiejś łasze na środku nurtu, na której rozbijesz sobie namiot, to takie przeżycie będzie bardzo emocjonujące.
czytaj także
Myślę, że kluczem do takiej, a nie innej recepcji krajobrazu jest poznanie własnych potrzeb. Z podróżami, o których mówimy, nie wiąże się zwykle żadna adrenalina. Myślę, że Aleksander Doba nie czułby się specjalnie usatysfakcjonowany takim spływem, tak jak ktoś uprawiający himalaizm nie czułby się w pełni usatysfakcjonowany wyprawą w Góry Izerskie. Natomiast ja nie mam potrzeby ekstremalnych przeżyć. Raczej potrzebuję nacieszyć oczy jakimś widokiem.
Mieszkam w mieście i na co dzień widzę bloki, więc ideałem wypoczynku jest dla mnie otwarta przestrzeń. I właściwie to jest taki wspólny punkt tych wszystkich moich wycieczek: szukam takich miejsc, gdzie mógłbym stanąć, a widok przede mną dzieliłby się równo na pół: to znaczy byłoby niebo i nic nie blokowałoby tego, co pod spodem. W górach jest to oczywiście łatwe do zrealizowania, na nizinach bardzo trudne i miedzy innymi dlatego tak zachwyciły mnie Pulwy. To jedno z niewielu miejsc blisko mojego domu, gdzie stojąc na płaskim terenie, znajduję ten widok. Śmieję się, że to jest widok flagi z dwoma pasami. Lubię robić zdjęcia, na których rejestruję, jak te dwa pasy przyjmują różne kolory.
A wracasz do tych raz odwiedzonych miejsc czy raczej szukasz nowych?
Ktoś uprawiający himalaizm nie czułby się w pełni usatysfakcjonowany wyprawą w Góry Izerskie.
Mam takie miejsca, w które wracam regularnie: Beskid Niski, Puszcza Kampinoska, Bieszczady. Na Pulwy wróciłem ostatnio przypadkiem w październiku, bo Festiwal Conrada przysłał ekipę filmową, która miała za zadanie nakręcić coś w ładnym krajobrazie z moim udziałem. Uznałem to za dobry pretekst, aby znów tam pojechać.
Częściej jednak szukam nowych miejsc, bo wciąż chcę karmić oczy nowymi widokami. Tym bardziej że w wielu przypadkach sceneria, którą opisałem w książce, była starannie zaaranżowana – musiałem mieć odpowiednią porę roku, odpowiednią porę dnia, odpowiednią pogodę, te warunki musiały zagrać i złożyć się na jakąś całość.
Czyli reżyserowałeś przyrodę, idąc za słowami Lechosława Herza.
Tak, komponowałem własny obraz.
Czyli trochę podróżowanie konceptualne.
Właśnie tak. Miałem nawet pewne obawy, pisząc tę książkę. Po pierwsze nie wiedziałem, czy czytelnik będzie w stanie odtworzyć mój sposób myślenia i na ile wyda mu się on dziwaczny. Po drugie, czy nie obśmieją mnie mieszkańcy opisywanych terenów, którzy nie dadzą się przekonać, że na progu ich domu bywa egzotycznie. Natomiast rzeczywiście zanim zacząłem pisać, wiedziałem, co chcę osiągnąć, i czekałem, aż warunki zostaną spełnione. Co też każe postawić pytanie o to, jakim gatunkiem literackim jest ta książka. Uważam, że to w żadnym wypadku nie jest zbiór reportażowy, to raczej moje impresje na temat otoczenia.
A jakie uczucia łączą cię teraz z polskim krajobrazem?
To jest krajobraz, w którym się wychowałem, więc chcę mieć z nim po drodze, dobrze się w nim czuć. Wiele jego składowych strasznie mnie irytuje, są to często elementy związane z działalnością człowieka, ale jednocześnie mam świadomość, że krajobraz jest wytworem tegoż człowieka, więc taka jest kolej rzeczy. Ktoś mnie kiedyś zapytał, czy jestem patriotą, a ja mam poczucie, że ta książka nie ma nic wspólnego z patriotyzmem. Patriotyzm jest pojęciem, które zakłada jakąś wspólnotę ludzi. Ja tą książką nie wyrażam więzi ze wspólnotą ludzi, w ogóle nie poruszam tego tematu, wręcz unikam ludzi w tych miejscach, które odwiedzam, bo chcę mieć kontakt z widokiem. Piszę o więzi z przestrzenią, która bywa trwalsza niż więzi międzyludzkie.
czytaj także
Jest taki cytat z Ursuli Le Guin, który świetnie oddaje relację patriotyzmu i krajobrazu: „Jak można nienawidzić albo kochać kraj? […] Znam ludzi, znam miasta, wioski, wzgórza, rzeki i skały, wiem, jak jesienią słońce zachodzi za pewnym polem w górach, ale jaki sens ma przecinanie tego wszystkiego granicą i nadawanie temu nazwy po to, żeby przestać to kochać od linii, gdzie nazwa przestaje obowiązywać?”
Historia pokazuje, jak wiele czynników wpływa na stosunek ludzi do krajobrazu. Nawet w miejscach, których dziś nie pilnuje już żadna straż graniczna. Każdy, kto jechał kiedyś przez Podhale w słowackie Tatry, rozumie, co mam na myśli. Na tym przykładzie mogę nawet powiedzieć, że czasem ten „obcy” krajobraz można miłować bardziej niż „swój”.
Ale z drugiej strony wydaje mi się, że dobre samopoczucie w polskim krajobrazie nie jest czymś specjalnie trudnym do znalezienia. Ten krajobraz jest tak niejednorodny. Bardzo lubię Mazowsze, mimo że dla kogoś z południa kraju może się ono wydawać krajobrazowym żartem. Chcąc nie chcąc, żeby się udać gdziekolwiek dalej, muszę przejechać przez pasmo niżu, zobaczyć te wierzby na miedzach i policzyć bocianie gniazda po wioskach. Jadąc na południe, mijam sady owocowe sięgające aż do Sandomierza, i bardzo to lubię.
Skoro jesteśmy przy Mazowszu: jedną z ważniejszych postaci w Hajstrach jest Lechosław Herz, o którym według mnie słyszymy za mało. To jest człowiek, który zaprojektował nam turystycznie Mazowsze – około 2000 kilometrów szlaków.
My w ogóle nie zdajemy sobie sprawy, że są ludzie, którzy zajmują się takimi błahymi sprawami jak projektowanie szlaków. Ktoś musi się podjąć tego mało spektakularnego wysiłku, żeby jakiś krajobraz stał się turystycznie znośny. A Lechosław Herz jest o tyle ciekawą postacią, że on to wszystko właściwie zrobił sam, z grupą przyjaciół. Najpierw wymyślał szlaki, nanosił w terenie, a potem o nie dbał. Bo szlaki turystyczne trzeba regularnie odnawiać. Odsłaniać znaki, poprawiać je, przedeptywać rzadko chodzone ścieżki. Jeśli ktoś bierze na siebie odpowiedzialność wytyczania szlaku, to zbrodnią jest potem o ten szlak nie dbać.
Turysta obdarza autora szlaku zaufaniem. Wchodząc na szlak, wyłącza w pewnym stopniu czujność. Wierzy, że zostanie poprowadzony jak po sznurku z punktu A do punktu B. Arogancją byłoby naśmiewanie się z takiej postawy. Wręcz przeciwnie – gdyby nie było szlaków, wielu ludzi nigdy nie zaglądałoby do lasu. Z prostego lęku przed zgubieniem się. Jeśli idziesz wzdłuż szlaku, a ten nagle się kończy, na przykład na zrębie, który pochłonął również znaki, to kompletnie gubisz orientację i zrażasz się do wycieczek. Działalność wszystkich animatorów turystyki, tych znanych z nazwiska, jak Herz, i tych anonimowych, z których dorobku korzystamy podczas niedzielnego spaceru, jest nie do przecenienia.
Politycy powinni zdawać egzamin z przyrody [rozmowa z Berndem Heinrichem]
czytaj także
A co cię denerwuje w polskim krajobrazie?
Denerwują mnie śmieci w lesie. Denerwuje mnie, że nasze wsie tak się rozlewają, że ten krajobraz skupisk ludzkich nie ma końca, co szczególnie widać w Małopolsce – wyjeżdżasz z jednej wsi i od razu jesteś w drugiej. Nie ma granicy między krajobrazem, w którym ludzie mieszkają, a krajobrazem, z którego mogą korzystać w celach rekreacyjnych. Mam wrażenie, że wygodniej by było dla nas wszystkich, gdybyśmy się umówili, że mieszkamy blisko siebie, a zostawiamy wielką połać przestrzeni do innych celów. Tymczasem my staramy się na co dzień mieć dużo wolnej przestrzeni tylko dla siebie, a tak się przecież nie da. Ta przestrzeń jest bardzo ograniczona, a nas, chętnych do korzystania z niej, bardzo dużo.
czytaj także
Denerwuje mnie regulacja rzek, nawet bardzo, bo już dawno udowodniono, że regulacja ta jest zjawiskiem szkodliwym, i w tej chwili w Europie dominują tendencje deregulacyjne. A tymczasem my tutaj cały czas mówimy, że będziemy robić z Wisły czy Odry drogę spławną, a w górach pod hasłem ochrony przeciwpowodziowej betonujemy takie rzeki, które nigdy nie zalewały okolicy. Robimy to tylko dlatego, że są unijne pieniądze do wydania. I nikt się nie zastanawia, jak bardzo to szkodzi krajobrazowi i jak negatywnie wpływa na przyszłość tych miejsc. Rzeka, która płynie betonową rynną, nie jest już rzeką, a kanałem, ściekiem.
czytaj także
Stan naszych rzek ma z kolei bezpośrednie przełożenie na stan Bałtyku. Źródłem zakwitów sinic, które uniemożliwiają nam korzystanie z morza, jest chemizacja rolnictwa – wszystkie nawozy spływają rzekami do Bałtyku i potem turyści w Sopocie się dziwią, że w czerwcu czy lipcu nie mogą zanurzyć w wodzie nawet kolanek.
Jesteś mieszczuchem z warszawskiego Ursynowa – czy pod wpływem podróży, dużych i małych, zmienił się twój stosunek do krajobrazu miasta?
Jeszcze mniej go lubię i ciągle mówię o tym, że chcę się z miasta wynieść. Ale też nie chciałbym, żeby to moje wynoszenie się z miasta miało jakikolwiek negatywny wpływ na moje dzieci, w związku z tym wyniosę się dopiero wtedy, gdy się usamodzielnią i będą mogły w tym mieście zostać, jeśli będą chciały. Wiem, że życie w mieście jest bardzo wygodne. Ale dla zdrowia psychicznego i fizycznego trzeba z niego jak najczęściej uciekać. Marzy mi się kawałek własnej ziemi za miastem, na przykład na Warmii, na którą uciekam już chyba ze dwadzieścia lat. Ziemi, na której mógłbym posadzić kilka drzew i patrzeć, jak rosną. Niestety działalność literacka skupiona na krajobrazie nie przybliża do realizacji tego celu.
Może czas drugą książkę napisać.
Pisze się! Właściwie powoli to pisanie zmierza do końca.
Świetna wiadomość! Powiedz, jak chłopak z blokowiska uczył się patrzeć na przyrodę?
Z książek. Nie mam w zanadrzu takich historii, że jako dzieciak siedziałem w lesie i podglądałem dziki, wręcz przeciwnie – jako dzieciak siedziałem przed komputerem. Ale zawsze bardzo dużo czytałem. Na początku głównie literaturę fantastycznonaukową i fantasy, z czasem trochę ambitniejsze rzeczy. Właściwie dzięki literaturze zainteresowałem się przyrodą. Odtwarzałem krajobrazy zapisane w książkach.
Z czasem niepostrzeżenie przyroda weszła też do mojego życia zawodowego, bo zacząłem się nią zajmować jako dziennikarz. Może dlatego, że bardzo niewiele osób się nią zajmuje, co mnie niezmiennie dziwi, bo to jeden z ciekawszych tematów. I na dodatek pisanie o nim może wpływać na ludzkie postawy.
A czy mógłbyś powiedzieć, kto jest dla ciebie literackim wzorem?
Oglądałem ostatnio dokument Netfliksa o Stanisławie Szukalskim. Bardzo podobało mi się stwierdzenie, które w nim padło: że twórczość trzeba wyssać z własnego palca. Ale jasne, inni autorzy są nieustającą inspiracją. Uwielbiam Bruce’a Chatwina, to uwielbienie znajdzie zresztą wyraz w drugiej książce, tej, która właśnie się pisze. Jego biografia jest dosyć pokraczna, mam wrażenie, że był dość antypatycznym człowiekiem, ale zrewolucjonizował pisanie o podróżach i świecie. Literatura drogi przed Chatwinem i po Chatwinie to dwa różne światy.
Jako młody człowiek bardzo lubiłem czytać Tolkiena, między innymi dlatego, że Władca pierścieni zaczyna się od przepięknej mapy. Mapy są dla mnie chyba jeszcze ważniejsze niż sama książka. Szczególnie lubię te, które są pełne niedopowiedzeń, i te, które są autorskim pomysłem. Liczę na to, że w drugiej książce uda mi się taką mapę zmajstrować.
Jeśli zaś chodzi o książki przyrodnicze czy krajoznawcze, to postacią równie istotną jest dla mnie Igor Newerly i jego Za Opiwardą, za siódmą rzeką. Mało kto ją kojarzy, może dlatego, że porusza tak błahą tematykę jak turystyka kajakowa. Ta książka stoi na pograniczu fikcji i reportażu. Bardzo lubię takie sytuacje w literaturze, które są niejasne i wymagają od czytelnika trochę więcej wysiłku. Czerpiąc z różnych gatunków, literatura tylko zyskuje. U Newerlego właśnie tak jest – czasem miesza nazwy topograficzne, czasem opisane wydarzenia nie do końca odpowiadają rzeczywistości. Newerly to człowiek o niezwykłej biografii, w dzisiejszych czasach nie ma już takich życiorysów: zaczynał życie jako człowiek mówiący po rosyjsku, potem uciekł z Rosji do Polski, został pisarzem piszącym po polsku; przeżył wojnę, cztery obozy koncentracyjne. Po tym czwartym musiał wracać do domu, a przecież nie miał telefonu komórkowego, żeby zadzwonić do najbliższych…
Ale przede wszystkim Newerly pokazał mi, że humanista też może fenomenalnie pisać o przyrodzie, że nie trzeba mieć wszechwiedzy na jej temat, że emocje mogą nieść równie mocne przesłanie co fakty, a literatura, która z przyrody czerpie – może być przy okazji dobrą rozrywką.
Jedną z przyjemności płynących z lektury Hajster jest właśnie odnajdywanie zakurzonych tomów polskiej literatury przyrodniczej. Zatęskniłam za taką serią wznowień.
Kiedyś, jeszcze przed wojną, polskiej literatury przyrodniczej było bardzo dużo. Lubię, jak polscy autorzy zajmują się polską przyrodą, bo wtedy te teksty są przefiltrowane przez naszą wrażliwość.
A zastanawiasz się, dlaczego książki przyrodnicze przeżywają taki renesans?
Myślę, że to kwestia mody. W Polsce mieliśmy niedawno zatrzęsienie reportaży, teraz jest ich trochę mniej, natomiast literatura przyrodnicza święci triumfy. Ale to głównie przekłady, na ogół z angielskiego, bo ten boom na przyrodopisarstwo przyszedł do nas z Wielkiej Brytanii. Nie tylko do nas zresztą, Niemcy też, aby patrzeć na własny krajobraz, potrzebują zachęt zza Morza Północnego. Z kolei w samej Wielkiej Brytanii ten nurt stał się już chyba parodią – prawie wszyscy piszą cały czas jedną i tę samą książkę pod tytułem Moja dzika Wielka Brytania.
czytaj także
Najpierw spotykasz swoich bohaterów czy krajobraz?
Mój pomysł na Pustynię Błędowską był początkowo zupełnie inny, a Wacława Nałkowskiego, który jako pierwszy nazwał to miejsce pustynią, spotkałem przypadkiem. Czasem najpierw jest krajobraz, a czasem osoba. Nieraz proszę kogoś, kto zajmuje się danym miejscem, by wskazał mi kontakty, więc to typowa dziennikarska robota. Innym razem najpierw jest książka, nazwisko, a miejsce przychodzi potem. Bywa, że jakiś obraz, jak w przypadku Pulw – zdjęcie arktyczne, które postanowiłem sobie gdzieś zrekonstruować.
A więc nie mam jednej metody pracy, to jest wszystko zestaw naczyń połączonych, co owocuje ciągiem skojarzeń, czasem bardzo dziwnych. Uważam wręcz, że literatura zajmująca się podróżowaniem powinna być sama jak podróżowanie: pełna dygresji i zmian tempa, bo będąc w podróży, nie idziemy przecież cały czas jednostajnym krokiem, tylko się rozglądamy, pewne rzeczy nam się kojarzą z innymi, a czasem wręcz nigdzie nie dochodzimy, podróż sama w sobie jest istotniejsza niż cel.
Mówiłeś, że interesują cię mapy, zwłaszcza te pełne niedopowiedzeń – czy zatem mapy krajobrazów pozaziemskich wywołują w tobie duże emocje?
Ogromne. Werner Herzog kiedyś powiedział, że na Ziemi wyczerpały mu się obrazy i chciałby, by zaczęto wysyłać w kosmos poetów zamiast astronautów, żeby powiedzieli nam coś innego niż suche fakty. Jak oglądam wysokiej rozdzielczości zdjęcia z Marsa, to mi skóra cierpnie. My zmapowaliśmy tę przestrzeń, zanim tam polecieliśmy, co jest oczywiście groteskowe, ale także silnie zakorzenione w naturze człowieka, bo zmapowanie jakiegoś terytorium oznacza położenie na nim łapy.
Thomas Reinertsen Berg, autor książki Teatr świata. Mapy, które tworzą historię, z którym jakiś czas temu przeprowadzałem wywiad, powiedział, że za pomocą map skolonizowano więcej lądów niż za pomocą przemocy fizycznej. Zatem Marsa już mamy. Pytanie, co dalej.
A masz taką listę miejsc w Polsce, które szczególnie chciałbyś odwiedzić?
Jest bardzo dużo miejsc, które znam słabo, przykładowo Tatry są moją piętą Achillesową, bo nie lubię jeździć tam, gdzie jest bardzo dużo ludzi. Z kolei Bieszczady, gdzie też jest dużo turystów, są terenem tak rozległym, że każdy znajdzie dla siebie cichy zakątek. Uważam, że bardzo niedoceniane są kraje ościenne, w których możemy znaleźć krajobraz często podobny do polskiego, ale z uwagi na to, że Słowaków czy Czechów jest dużo mniej niż Polaków, ich krajobrazy nie są tak zadeptywane.
Znam lepiej Polskę wschodnią niż zachodnią, mam tam dużo białych plam. Krajobraz dolnośląski zachwyca mnie za każdym razem, ale nigdy nie mam na niego czasu. Bardzo chciałbym pojechać na dłużej na Roztocze i może w tym roku wreszcie się tam wybiorę.
czytaj także
Spotkałeś kiedyś hajstrę?
Widziałem hajstry w Puszczy Kampinoskiej i na Warmii, podobno para gniazduje w Parku Natolińskim koło mojego domu. Nie używam już Facebooka, ale dawniej śledziłem stołeczne grupy przyrodnicze i tam często notowano obserwacje ursynowskich bocianów. Sam nigdy ich niestety nie widziałem. Ale trochę hajster w Polsce gniazduje. Tylko poza ludźmi interesującymi się przyrodą mało kto zwraca uwagę, co za gatunek ptaka przeleciał mu nad głową. A sylwetka bociana czarnego i białego jest tak naprawdę niemal identyczna, szczególnie w locie i pod słońce. Bardzo możliwe, że wielu Polaków widziało hajstry, ale o tym nie wie.
**
Adam Robiński (ur. 1982) – dziennikarz, debiutował w „Życiu Warszawy”, związany m.in. z „Rzeczpospolitą” i „National Geographic Polska”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Finalista Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy. Jego debiut Hajstry zdobył nagrodę Podróżniczej Książki Roku w ramach 12. edycji nagrody podróżniczej Travelery oraz Nagrodę Magellana 2018 w kategorii „książka reportażowa”. Był także nominowany do 11. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.