Niemiecki szef zachowuje się jak nauczyciel w pruskiej szkole. To taki teatrzyk sadomasochistyczny, w którym on kontroluje cię w imię idei wyższego dobra, acz bez ekscesów feudalnych znanych z naszych folwarków. Z Wiesławcem Deluxe o jego doświadczeniach opisanych w książce „Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu” rozmawia Michał Sutowski.
Michał Sutowski: Każda praca hańbi – głosi tytuł twojej książki. A ty pracowałeś wszędzie?
Wiesławiec Deluxe: Widziałem oczywiście tylko wycinek całego rynku pracy, od najprostszych prac fizycznych w handlu i usługach po kilka rodzajów i szczebli korporacji. W tym trafiło mi się kilka naprawdę przypadkowych miejsc, których powinienem był z góry unikać, ale nie uniknąłem, bo zwyczajnie nie rozumiałem zasad tam panujących.
To znaczy?
Sądziłem, że na przykład przy zatowarowaniu sklepu spożywczego może dużo nie płacą i sporo się napocisz, no ale wszystko jest dla ludzi. Przyjdę sobie, powiem dzień dobry, ktoś mi pokaże, jak mam układać paczki z makaronami i gdzie rozłożyć jogurty, przybije piątkę i do roboty. No i tak popracuję całą zmianę, a na koniec zainkasuję te 80 złotych – to było w 2013 roku. Miałem nadzieję, że to będzie coś takiego jak na amerykańskich filmach. Chłopaki potrzebują pieniędzy, więc zatrudniają się na farmie. Przerzucają siano czy tam nawet gnój, ale potem jest fajrant, biorą dniówkę, siadają sobie z piwem, ocierają pot z czoła, w tle zachód słońca…
I co było nie tak?
Wszystko, bo nie rozumiałem, że w takim miejscu pracy pierwsze, co cię spotyka, to deklasacja. Jesteś nieustannie poniżany, kierownicy są wulgarni, współpracownicy niekomunikatywni – to wszystko jest w pakiecie. W takim miejscu widzisz, jak społeczeństwo wyznacza ci twoje miejsce przez przemoc symboliczną.
Społeczeństwo, czyli kto? Menadżerowie? Białe kołnierzyki gnoją niebieskie kołnierzyki?
Pracowałem z ludźmi, którzy mieli tam niewiele wyższy lub taki sam status jak ja, nie miałem kontaktu z wyższym kierownictwem. Chodzi o to, że ci ludzie zachowują się w sposób, do którego nie przywykłeś, jeśli twoją wyobraźnię organizowały nawet nie salonowe maniery, tylko warunki mieszczańskiej pracy biurowej. Ci u mnie byli na wejściu wkurwieni, sfrustrowani i niemili, a atmosfera w pracy zupełnie pozbawiona pewnego naddatku uprzejmości czy życzliwości komunikacyjnej, która nawet jeśli jest obłudna, to zapewnia minimum smaru społecznego. Że mówisz „dzień dobry” na „dzień dobry”, a nie „chodź tu, kurwa”, i „to teraz pokażę ci, jak tu pracujemy”, a nie „no bierz i zapierdalaj”.
Pracownik bez krawata jest bardziej awanturujący się?
Myślę, że po prostu nie mieli energii, żeby inscenizować, że tu panuje sympatyczna atmosfera czy choćby cywilizowane reguły. To byli permanentnie wkurwieni ludzie, jakby odbijało się na nich usytuowanie strukturalne na samym dole rynku pracy. Na szczęście dla siebie spędziłem tam tylko jeden dzień, a z brakiem płynności finansowej, który mnie popchnął w to miejsce, poradziłem sobie, pożyczając 2 tys. zł od kolegi z klasy, wówczas już pracownika dobrej kancelarii prawniczej.
„Najlepiej by było, abyśmy przychodzili do pracy wysrani i wysikani”
czytaj także
To była, jak piszesz, najgorsza praca, jaką wykonywałeś, ale nie pierwsza.
Tak, kiedyś spędziłem tydzień na sprzedaży okularów przeciwsłonecznych w centrum handlowym w irlandzkim Cork, niedługo po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Tam było inaczej, bo to nie tylko inny kraj, ale też chodziło o sprzedaż towaru luksusowego, która – inaczej niż przestawianie paczek czy wkładanie kartonów do zgniatarki na zapleczu sklepu – wymaga od pracownika pewnej inwestycji libidinalnej.
Co to znaczy?
To miała być tak zwana sprzedaż aktywna, czyli wciskanie klientowi jak najdroższego produktu, na przykład okularów Prady czy Dolce & Gabbana po 200–300 euro na stoisku w galerii handlowej. Najlepiej z jakimiś dodatkowymi pierdołami, typu płyn do okularów i etui za kolejne 30 euro. Ale żeby pracownik mógł oczarować klienta, to nie można go uprzednio zgnoić ani też on sam nie może sypać naokoło kurwami. Musi być takim miłym manekinem dostawionym do wyrobów, które lśnią.
Ale po czterech dniach miałeś dość pracy manekina. I to gadającego.
Po pięciu. Zwolnili mnie na szczęście, bo już po kilku godzinach czułem potworny ból pleców od stania na powierzchni metra kwadratowego przez osiem godzin, a do tego się rozchorowałem od wysuszonego – jak to w galerii handlowej – klimatyzacją powietrza. Nie mówiąc już o oślepiających jarzeniówkach i dudniącej muzyce w tle.
I też nie wiedziałeś, co cię czeka? Na Zachodzie miało być z definicji wygodnie?
Miałem o tej pracy wyobrażenie rodem z Mielna lat 90. Tam jest promenada, wzdłuż której rozmieszczone były stoiska drobnych sprzedawców siedzących na krzesełkach plażowych i pijących herbatę. Czasem ktoś podchodził, pytał o cenę, oni mówili, że wszystkie okulary są po 20 zeta. Jeśli ktoś się zdecydował i płacił, to wyciągali resztę z nerki, zawijali w rulon i dalej siedzieli na krzesełku, aż do wieczora, a na koniec zwijali stoisko.
A co to jest sprzedaż aktywna?
Teoretycznie dostaję skrypt rozmowy sprzedażowej: nie pytam „jak mogę pomóc?”, tylko „czy szuka pan/pani czegoś konkretnego?”, potem sugeruję tę Pradę czy Gucciego, a potem pytam: „kartą czy gotówką?”. Ale to nie ma sensu, bo większość klientów i tak każe sprzedawcy spadać, a kupuje lub nie niezależnie od tego, co ja powiem.
To po co ten cały cyrk? Że ty masz być jakimś „aktywnym sprzedawcą”, skoro to nie działa?
W przypadku towarów „luksusowych”, czyli sprzedawanych za 300 euro, choć koszt ich wytworzenia to jakieś 2–3, musi być do nich dostawiony ktoś taki jak boy hotelowy do recepcji czy windziarz do windy w apartamentowcu. Taka osoba, która pręży się obok produktu, symbolizuje usłużność i w ten sposób inscenizuje pozycję klasową nabywcy niczym subiekt w XIX-wiecznym sklepie bławatnym.
Sprzedałeś raz okulary powyżej wyznaczonej normy.
A potem poniżej, to było zupełnie losowe. A koncept, że masz jakiś target i aktywnie sprzedajesz towar za pomocą narzędzi psychologii marketingu, był dla mnie kompletnie nieosiągalny.
Ty przepracowałeś pięć dni i ku własnej uldze zostałeś zwolniony. Ale piszesz, że była tam dziewczyna pracująca od dwóch lat.
Były dwie. Jedna koleżanka była Irlandką i na moje uwagi w rodzaju: „czemu nie przystawią nam krzesła, tak się nie da wytrzymać”, odpowiadała – „it is hard work, that’s how it is in Ireland”. Miała całkowicie ugruntowane poczucie konieczności i oczywistości tej sytuacji. Druga z kolei była z Włoch, to właśnie ona pracowała tam dwa lata i żyła w pełni zanurzona w świecie fantazji o produktach Prady i Dolce & Gabbana, które ją otaczały. I dzięki temu, że była w tej galerii handlowej na stoisku z Pradą, a nie z okularami za 8 euro, czuła się jakoś dowartościowana.
Ale ją też musiały boleć plecy. Ta fantazja trzymała ją w tym miejscu?
Przyjechała z południa Włoch, gdzie poza układem korupcyjnym cholernie trudno o pracę. Możliwe, że osoba taka jak ona, mówiąca po angielsku, ale nie superpłynnie, bez wykształcenia kierunkowego, nie miała w Irlandii dużo lepszych możliwości na horyzoncie. No bo co – może pójść do KFC albo McDonalda, ewentualnie myć szklanki w barze, ale za podobne pieniądze w okolicach płacy minimalnej. Tak czy inaczej, to byłaby fizyczna praca w usługach, więc może te okulary jej najbardziej pasowały, bo niosły ten fantazyjny naddatek.
czytaj także
Czułeś się tam uprzywilejowany?
Czułem, że jestem w piekle.
Ale ty mogłeś powiedzieć: pierdolę, nie robię. A ta Włoszka czy Irlandka najwyraźniej nie.
Wtedy to było raczej jak wir, sytuacja traumatyczna, w której nie możesz się odnaleźć. Działasz na kortyzolu czy adrenalinie, potem jeszcze dostajesz gorączki – całe to otoczenie składało się na efekt chorobowej derealizacji. I nie myślałem w kategoriach „mogę stąd odejść, kiedy chcę, nie jestem przywiązany łańcuchem”, tylko: walka czy ucieczka.
OK, ale jesteś inteligentem, już wtedy studentem UJ znającym trzy języki obce. To ci dawało pewność, że nie jesteś skazany na pracę tego rodzaju, że twoje miejsce jest gdzie indziej.
Ta myśl przyszła mi do głowy dopiero przy zatowarowywaniu sklepu w 2013 roku, kiedy byłem już po doświadczeniu pracy wykładowcy na uczelni katolickiej i epizodzie w korpo, a jednocześnie miałem załatwione stypendium badawcze na kończenie doktoratu w Berlinie. Tyle że stypendium zaczynało się w październiku, a był sierpień i brakowało mi kilkudziesięciu złotych na koncie. Natomiast w 2006 roku poczucie, że jestem nie na swoim miejscu, nie występowało, bo desant nastąpił zbyt daleko za liniami wroga. To była Irlandia, czyli wyspa, i zupełnie inne reguły, nie miałem tam żadnych zasobów ani jakichkolwiek źródeł uprzywilejowania.
Książka zaczyna się od sceny jak z filmu o high school, względnie z teledysku Smashing Pumpkins 1979: imprezowa sielanka, zabawa, młodzi ludzie z niedużego miasta z całym życiem przed sobą. Zanim wszedłeś na rynek pracy, miałeś o nim jakieś wyobrażenia?
Miałem kilka niesprecyzowanych odruchów klasowych. Po pierwsze to, co wyniosłem z domu. Oboje rodzice świadczyli pracę umysłową, mój ojciec był urzędnikiem państwowym, który wychodził z domu z teczką, w marynarce i krawacie o siódmej rano, wracał po 15 i tak przez 45 lat. Szedł do biura, siadał za biurkiem, rozkładał dokumenty, później włączał komputer – i ja sobie wyobrażałem, że tak się świadczy pracę, w domyśle umysłową, która jest przedłużeniem reżimu szkolnego. Druga rzecz to moje odczucia, kiedy wchodziłem w jakimś celu do galerii handlowej.
Że to nie jest miejsce, gdzie chciałbyś spędzić życie?
Raczej: Jezu, jak tu piekielnie! Wystarcza mi pół godziny w miejscu, gdzie są jarzeniówki, grająca muzyka i suche powietrze i już jestem totalnie zmęczony. A wchodzę tam jako klient! Próbowałem sobie wyobrazić – a po Irlandii już to wiem – jak czują się ludzie, którzy spędzają tam 8–9 godzin codziennie. To powinno być zdelegalizowane, albo powinny być jakieś dodatki za pracę w szkodliwych warunkach, surowe normy określające typ oświetlenia czy wilgotność powietrza, żeby to było znośne, choćby na poziomie standardowego biura. Wiedziałem w każdym razie, że to straszne miejsce, z którego trzeba uciekać. No i trzeci element – im dłużej byłem na uniwersytecie, tym lepiej rozumiałem, jak bardzo interesuje mnie filozofia kultury i socjologia, że najchętniej bym tam został i zajmował się produkcją wiedzy.
Korporacja – o niej przede wszystkim jest twoja książka i wiele twoich memów – była wtedy poza horyzontem?
Korporacja jawiła mi się jako miejsce, gdzie dzieje się coś złego: jesteś ciągle zestresowany, bo rozliczają cię kwartalnie z wyników, a reguły są arbitralne. Jako miejsce, którego należy unikać. A to, że do niej w końcu trafiłem, wynikło z reality check. Jeśli masz do wyboru: siedzieć za biurkiem z komputerem, zarabiać, w 2011 roku, te 4 tys. brutto, używać w pracy swojego angielskiego i niemieckiego i cieszyć się obowiązywaniem w firmie form grzecznościowych – a z drugiej strony masz sprzedaż ciuchów w galerii handlowej, to automatycznie wybierasz mniejsze zło.
czytaj także
Ale opowiadasz to tak, jakby do wyboru były tylko shit jobs lub bullshit jobs, praca bez sensu, czyli tyranie fizyczne lub w prostych usługach, albo alienująca praca korporacyjna – mielenie danych i treści pozbawionych sensu. Oczywiście część miejsc, które opisujesz, jest gdzieś pomiędzy, bo na przykład koordynacja zamówień na zakrętki do słoików i butelek w niemieckiej fabryce ma jakiś związek z rzeczywistością i zaspokajaniem ludzkich potrzeb. Tak czy inaczej: nie myślałeś o jakiejś no shit job, na przykład jako nauczyciel, pracownik organizacji pozarządowej?
Wielokrotnie aplikowałem do takich miejsc, włącznie nawet z recepcją zoo ostatnio, gdzie wymagano obsługi komputera, angielskiego, inne języki mile widziane. Ale nigdy nikt nie przyjął mnie do takiej pracy ani nawet nie zaprosił na rozmowę kwalifikacyjną. Żadne miejsce związane z sektorem publicznym czy NGO nigdy nie odpowiedziało na moje zgłoszenie do pracy.
Masz jakąś hipotezę dlaczego?
Ustawianie konkursów i to, że trzeba być z polecenia, to jedna z opcji. Ale druga jest taka, że może to moje CV – zaczyna się od pracy akademickiej, potem przechodzi przez dziwne miejsca w korporacji z różnych branż – powoduje, że ja nigdzie nie pasuję. Wychodzi z tego mozaika doświadczenia, które nie pasuje ani uczelni, ani muzeum narodowemu, ani organizacji pozarządowej.
Czy kolejne rozdziały – od tych nieszczęsnych okularów w Irlandii po globalnego giganta outsourcingu usług biznesowych – to są kolejne kręgi piekła? Schodzi się coraz niżej?
Nie, zdarzyły mi się miejsca potworne i traumatyczne, ale były też lepsze, a trend był raczej wznoszący. Mój ostatni bullshit job, czyli praca w firmie świadczącej usługi outsourcingowe dla tzw. wielkiego biznesu, mogła być bardzo znośna, jeśli potrafisz się zaimpregnować na zupełny brak sensu. Dobrze płacą – jakieś 10 tys. brutto, masz za zadanie siedzieć na licznych callach i niby coś robić, ale jak sobie z tym nie radzisz, to to zgłaszasz. I wtedy przełożeni inscenizują jakąś pomoc, uzgadniacie, że coś z tym zrobicie – i to może trwać tygodniami. To nie jest obiektywnie złe miejsce dla kogoś, kto nie oczekuje od pracy znaczenia.
Ale ty oczekujesz?
Ja byłem przeczulony na punkcie faktu, że nie rozumiem, co się tam dzieje i czemu moja praca służy. Popadłem w jakąś fantazję wielkościową, że oto muszę wiedzieć, co robię, a jak nie wiem, to znajdę następną pracę, gdzie będę rozumiał, co się dzieje.
czytaj także
Piszesz jednak, że problemem jest nie tyle brak poczucia sensu, czyli że nie wiesz, po co to w ogóle jest, co ktoś robi z danymi, które przetwarzasz itd., ale też zmęczenie poznawcze, przeładowanie informacjami i komunikatami.
Akurat w tym miejscu jedno wiązało się z drugim. Byłem poznawczo przeładowany informacjami, które teoretycznie powinienem przyswoić ze zrozumieniem, ale to nie było możliwe – zalewał mnie wodospad danych na temat zadłużeń kontrahentów firmy, której mój pracodawca wypożyczał mnie do projektu. Dane, które miałem przetwarzać, teoretycznie służyły do analizy ryzyka kredytowego…
Czyli że sprawdzasz, czy jakaś firma ma dobre perspektywy finansowe, będzie miała płynność. Można dyskutować o etycznym wymiarze tej pracy, ale ona chyba jest po coś.
Wtedy to by miało jakiś sens, ale u mnie wyglądało to tak, że obsługuję firmę klienta, która ma swoich kontrahentów. I to są tysiące firm, które od niego coś kupują i powinny mu płacić. Tyle że one funkcjonują jako abstrakcyjne numery kont, a na nich są tysiące pozycji – faktury lub inne dokumenty o różnej wartości. Działam więc jak w przyspieszonym „chińskim pokoju” Johna Searle’a, to znaczy: jestem zalewany mnóstwem danych, mam jakąś instrukcję ich przetwarzania i nawet czasem mogę z nich coś wyprodukować – ale ni cholery nie rozumiem, co one znaczą. Nie mogę ich zweryfikować, bo wciąż dostaję nowe.
Ale może stać za tym logika, której po prostu nie rozumiesz.
No to słuchaj dalej. Jest firma, która ma tysiące faktur niezapłaconych, opiewających w sumie na dziesiątki milionów euro. A to dlatego, że kiedy zlikwidowano biuro w Niemczech, a konkretnie zrobiono mu outsourcing do Polski, to zmienił się adres mailowy, na który te faktury wysyłano. Nie zapdejtowano go jednak w systemie, choć ktoś o to prosił w mailu – tyle że był to numer 2443 z listy maili nieprzepracowanych od listopada 2019 do tego momentu.
Czyli ktoś czegoś zaniechał po prostu.
Nie, przy okazji procesu „racjonalizacji”, czyli cięcia kosztów, doszło do zerwania ciągłości komunikacyjnej pomiędzy działem przedsiębiorstwa własnego a jego klientem, który w związku z tym nie opłaca faktur. Zawiodło łączenie kropek w podstawowym sensie, bo tutaj sobie robimy cięcie, a tam wytwarza się niezdolność zapewnienia transferu dokumentów.
Ale skoro to wiadomo, to można błąd naprawić? W końcu chodzi o pieniądze, a korporacja to racjonalna struktura nastawiona na zysk?
Teoretycznie oczywiście można i nawet się powinno. Lecz teraz wchodzi rytuał: organizujemy call z pytaniem: „no i jak tam ich zadłużenie?”. „No, już 23 mln”. „O rany boskie, trzeba się za to wziąć! Zrobię z tego priorytet, specjalny call zorganizujemy, pogadamy tylko o tym”, mówi moja team leaderka. I oczywiście ona wie, i ja wiem, że ona wie, że chodzi dokładnie o tego jednego maila numer 2443 i że trzeba coś przestawić w systemie. Tyle że człowiek, który się tym zajmuje, poszedł na chorobowe, kiedy się dowiedział, że jego miejsce pracy zredukowali.
Czyli mamy biurokratyczny klincz, choć to nie skostniałe państwo, tylko „zwinna” korporacja?
Klincz biurokratyczny, wynikający z działań „racjonalizacyjnych”, na które się nakłada inscenizację, że coś robimy, choć doskonale wiemy, że to niczego nie zmienia. To trochę tak, jakby rozwiązywać problem braku wody w studniach w południowej Ugandzie, organizując jasełka w Koszalinie.
Czyli bez sensu. Ale opisujesz też pracę, która ma sens – koordynowałeś zamówienia na produkcję kartonu o określonych parametrach w różnych fabrykach – ale ona też była obciążająca poznawczo ze względu na niekompatybilność systemów informatycznych, którymi te fabryki się posługiwały.
Tak, bo tam z kolei w ramach cyklu fuzji i przejęć wielki koncern wykupował fabryki należące niegdyś do różnych właścicieli. Przez to wszystkie znalazły się w parku jednego koncernu, ale systemy informatyczne do definiowania parametrów zamówień – typu „dostarczyć 50 rolek kartonu o średnicy X, kolorze Y i gramaturze z fabryki w Bambergu do odbiorcy pod Genewą NATYCHMIAST” nie były zintegrowane. Outsourcing polegał tu na tym, że cztery osoby pracujące nad tym w Niemczech zostały zwolnione z pracy, a na ich miejsce zatrudniono trójkę Polaków – w tym mnie – i przypisano im te właśnie fabryki i systemy, które nie były jeszcze zintegrowane z resztą. I znów, tu mamy fuzje, tu cięcie kosztów, na papierze wszystko się zgadza, ale bez uwzględnienia, czy ludzie faktycznie to ogarną.
A dało się to ogarnąć?
Nacisk na wydajność i tempo przy niezoptymalizowanym, antycznym systemie informatycznym w kilku wariantach narodowych czynił tę pracę dość koszmarną. Trzeba było obsługiwać programy przypominające jakiś DOS-owy szajs z lat 80., względnie elektronikę do Renault 19: naciśnij F7, otworzy ci się specjalne okno, tu coś wpisz, ale bez ostatnich dwóch cyfr, potem przejdź do następnego okna… Jakbyś wpisywał kody do starych gier na wejście do następnej planszy: musisz wpisać dokładnie to i nie tamto, „bo się zawiesi”, i to wszystko pod presją czasu.
Bardziej opłaca się wynająć Polaka niż kupić robota [rozmowa]
czytaj także
Wrócę do poprzedniego pytania: skoro to jest nieracjonalne, a nie tylko uciążliwe – to czy korporacja może tak działać na dłuższą metę? Przecież jeśli pracownicy nie ogarniają, oznacza to straty?
W przypadku tej niemieckiej fabryki kartonów mogę domniemywać, że robiono w ten sposób stress test: dopóki system nie uderza w ścianę i nie widać spadku efektywności produkcji, to niech ci pracownicy sobie biegają jak w ukropie i jakoś radzą. Notabene, o tym, że z tymi systemami informatycznymi są kłopoty, ostrzeżono mnie nawet na rozmowie kwalifikacyjnej, co niestety zignorowałem.
A w tym „gigancie outsourcingowym”? Z tego, co mówisz, wynika, że straty szły w miliony.
W tak dużych korporacjach racjonalność rozwarstwia się na tyle poziomów i procedur, że to, co racjonalne na jednym, generuje nieracjonalne efekty na innym. Tyle że nie widziałem tam sposobu skoordynowania tego, ani nawet stwierdzenia, że coś wywołuje straszne skutki. Brakuje procedur łączących działanie na jednym poziomie z tym trzy poziomy wyżej. Sieć niepołączonych bramek logicznych na wielu poziomach ogranicza wgląd ludzki. Bo to, co ludzie instynktownie widzą jako całość, tam jest świadomie rozdzielone na wiele oddzielnych poziomów aplikacji biurokratycznych procedur.
W związku z tym, choć widzimy, że ktoś nie zapłacił 23 mln euro, bo faktury idą na zły adres, to nie można nic zrobić, bo nie mamy uprawnień. A ten, kto je ma, właśnie się zwolnił. W efekcie struktura działa jak bot konwersacyjny, który dochodzi do ściany, albo jak Johnny-Taksówka w Pamięci absolutnej: automat się zapętla, bo nie może wyjść poza schemat.
I to może przynieść jakiś wstrząs na większą skalę? Ktoś w końcu zainterweniuje?
Mam hipotezę, że zdarza się wiele niedużych fakapów i wiele jest miejsc, gdzie brakuje racjonalności, ale jeśli one są względnie stałe, to poziom czy dwa wyżej, gdzie ktoś agreguje dane w raport finansowy, to się jakoś wzajemnie znosi. Z jednej strony jakieś usprawnienia, z drugiej miejsca, gdzie system uderza w ścianę. Tu wydajność wzrosła o 3 proc., tam spadła o 2 i robi się z tego szum informacyjny. Tendencja mieści się w kanale trendu, więc jest OK. A cała organizacja wygląda na zdolną, by absorbować wstrząsy, skoro jej wyniki finansowe to około 50 mld dolarów przychodu rocznie i 8 mld zysku przy 500 tys. pracowników w skali całego świata. Nadwyżka jest, akcjonariusze są zadowoleni.
czytaj także
Piszesz – na podstawie swoich doświadczeń – o dwóch typach kontraktu korporacyjnego, niemieckim i anglosaskim. Na którym się znośniej pracuje?
Zdecydowanie lepiej na „kontrakcie niemieckim” – tak jak w przypadku producenta nakrętek czy producenta kartonu. Jest to praca typowo nowoczesna, XX-wieczna, taka niematerialna taśma produkcyjna, gdzie ludzie są z grubsza mili, a ty rozumiesz struktury komunikacyjne, którymi się posługujesz. Praca ma też odniesienie do rzeczywistości, a jak się coś, za przeproszeniem, pierdoli, to z obiektywnych powodów.
Nie możesz podołać jakiemuś wyzwaniu, bo na przykład jest więcej zamówień niż możliwości produkcyjnych, ale to nie ty rozstrzygasz, który klient ma dostać priorytet.
Tak, jesteś w stanie zidentyfikować sprzeczność strukturalną i konflikt społeczny, który ona napędza – wewnątrz korporacji i wokół niej. Rozumiesz rozbieżność interesów między działem sprzedaży, który chce dopiąć jak najwięcej zamówień, a działem operacyjnym, który chce najtaniej wysłać transporty do najwygodniejszych klientów. Rozumiesz, czemu nie dowieźliśmy zamówienia miliona wieczek na dzień X – to żadna magia, po prostu linia się zepsuła. Albo nie ma ludzi do pracy, bo dział produkcji w Polsce nie chce im podwyższyć płac. I firma płaci kary umowne, nawet wysokie, ale i tak się to bardziej opłaca niż dodać 5 złotych brutto za godzinę pracownikom na żądanie związków zawodowych. Bo ktoś w centrali podejmuje taką decyzję.
Czyli typowe napięcia wynikają albo z konfliktów klasowych, albo ze złożoności całego mechanizmu, no i z zasady rzeczywistości, bo maszyny się czasem psują, pracownicy chorują lub strajkują, menadżerowie popełniają błędy…
Tak, w ramach kontraktu niemieckiego – rozumiesz sprzeczności i siły, które ten system napędzają, struktura jest przejrzysta, a sprzeczność jest racjonalna, bo jest zasadą fundującą rzeczywistość, jak u Hegla.
I mniej jest ideologii? Tego całego pierdololo, że mamy misję…
W ogóle jej nie ma, tego całego mission, vision i że we deliver. A jeśli nawet gdzieś to wisi na ścianie, to wygląda jak wzięte z katalogu zewnętrznego. Jakby ktoś zamówił do katalogu firmy pięć zdjęć z Shutterstocka, dostał trzy hasła w pakiecie i to wszystko spiął pinezką. Tyle że nikogo to nie interesuje: przekaz jest taki, że my tu robimy biznes produkcyjny, robimy wieczka, na tym zarabiamy pieniądze i dostarczamy dobry towar.
czytaj także
A „kontrakt anglosaski”?
Miałem do czynienia z dwoma takimi przypadkami, czyli operatorem terminali do kart płatniczych oraz gigantem outsourcingowym. Pierwsze wrażenie było takie, że będąc pracownikiem wchodzącym w strukturę korporacyjną, masz na wejściu dwa paralelne systemy: system twojej firmy oraz klienta tej firmy, którego obsługujesz. Masz dwa równoległe kalendarze oraz cztery skrzynki mailowe, bo zawsze jest indywidualna i grupowa. Od razu wyświetla się szereg eventów, calli i warsztatów, w których masz uczestniczyć, ale one na siebie zachodzą. Skoro bilokacja nie działa, to zakładasz racjonalnie, że nie możesz wziąć we wszystkich udziału. Pytasz „what the fuck?”, a przełożony ci mówi: „włącz sobie wszystko naraz, coś tam raz napisz, a potem zminimalizuj”.
Czyli nakazuje ci tworzyć fikcję?
Tak, jest oczekiwanie, że wszyscy pracownicy będą na kilku callach jednocześnie i równocześnie będą świadczyć normalną pracę. Sens tego jest taki, że każdy z menadżerów raportuje, ile osób pojawiło się na jego callu i że było więcej niż poprzednio, ergo jest tendencja wzrostowa. Kluczowa jest płaszczyzna rejestracji – nabijanie wirtualnych wskaźników.
Mówiłeś o komplikacjach, które w takiej korporacji nie mogą być uwzględnione w procedurach. Ale tu sprawa jest chyba jasna, że to jest fikcja? Dlaczego firma coś takiego toleruje?
Nie wiem, czy to jest oficjalna doktryna korporacji, czy po prostu kierownicy średniego szczebla udają, że wszystko jest dobrze, dopóki nikt się do nich nie przywali. Inaczej: czy to jest top-down policy, czy raczej postawa: dopóki nie jebnie, to udajemy, że wszystko się dzieje naprawdę.
Gdzie było najgorzej, a gdzie najlepiej?
Jak wspominałem, najgorszą pracą było zatowarowanie sklepu spożywczego, potem sprzedaż okularów słonecznych. Natomiast całkiem miło, za sprawą atmosfery, wspominam fabrykę wieczek. To było trudne doświadczenie, ale jakoś znośne, nie przypadkiem wytrzymałem tam trzy lata.
Mówiłeś o zaletach niemieckiego typu korporacji, a z samymi Niemcami dobrze ci się pracowało? Piszesz w książce o inscenizowaniu przez telefon relacji hierarchicznych między niemieckim centrum a polskim podwykonawcą: „Manager ds. sprzedaży zakrętek na Niemcy południowe był stacjonującym w niewielkim, bawarskim mieście czterdziestopięcioletnim prawnikiem i, pech chciał, łączył w sobie wszystkie cechy mojego ojca i mojej matki, których nie cierpiałem. Podobnie jak mój ojciec, był drobiazgowym i formalistycznym służbistą z silną strukturą pedantyczną, do mojej matki zaś upodabniała go teatralno‑operetkowa złośliwość, połączona z autorytaryzmem i zacięciem sadomasochistycznym. Dzwonił do mnie i mojego kolegi po dziesięć razy dziennie, wykonując non stop micromanagement na szczeblu najmniejszych detali i co chwila ubarwiając swoje wypowiedzi przysłówkami »bezzwłocznie«, »natychmiast«, »koniecznie«, »nieodzownie« czy nieprzetłumaczalnym na polski jako przysłówek »bez zarzutu« (einwandfrei). W ramach urozmaicenia swoich już dosyć ekstremalnych warunków pracy zacząłem dostawać od typa pięć telefonów dziennie, skonstruowanych według następującego schematu: »Witaj, mój drogi Wiesławcu. Witaj! Tu Martin! Grüß Gott! Wszystko w porządku? Wyśmienicie! Dzwonię, gdyż zachodzi potrzeba, aby natychmiast, ale to powtarzam, natychmiast, dostarczyć do klienta XY dwie dodatkowe palety zakrętek 066RTS, masa uszczelkowa 161 038, lakier wewnętrzny RP25, system pakowania BPR5, przy czym wieczka muszą być pierwszorzędnej jakości, muszą być, powtarzam, bez zarzutu, ponieważ klient nie życzy sobie, powtarzam to z naciskiem, nie życzy sobie dalszych reklamacji jakościowych. To, co dzieje się u nas ostatnio z jakością, jest absolutnie niedopuszczalne. Tak więc proszę bezzwłocznie…«. I tak cały czas”.
Tak, ale to raczej był problem na poziomie osobowości menadżerów. Inny menadżer w tej samej firmie był zupełnie życzliwy i neutralny, a jeszcze inny – byłem tego świadkiem w czasie kolacji na krakowskim Kazimierzu – rytuał władzy odgrywał wobec innego Niemca, podwładnego. Nabijał się z przedrostka „von” przed jego nazwiskiem, mówiąc, po trzecim piwie: „żałosne, von… szlachcic się znalazł, dobre sobie! On jest tu niewolnikiem, u mnie jest niewolnikiem!”.
Trochę jak na folwarku.
Kultura niemiecka inscenizuje się jako racjonalna, ogólnomieszczańska, oparta na procedurach urzędowo-biurokratycznych, ale tak naprawdę jest obsesyjnie świadoma podziałów klasowych i walki o panowanie: kto jest Knecht, a kto jest Herr i jak te struktury historyczne grają. On w tej knajpie chciał pokazać, że tytuł szlachecki nic nie znaczy, bo zmienił się ustrój i teraz to kapitał rozdaje karty.
A jak to się ma do relacji niemiecko-polskich?
Przemocy managementu niemieckiego wobec pracowników polskich nie widziałem, jeśli nie liczyć tej strukturalnej. Bo to kapitał niemiecki wyznaczał ramy finansowe dla dyrekcji polskiej spółki córki, która dostawała budżet i nie była w stanie na przykład podwyższać płac, bo decyzje o ich siatce były zatwierdzane w Niemczech.
A czy po latach pracy w niemieckiej korporacji masz wrażenie, że lepiej jako pracownik robić u Niemca niż u swojego?
W polskiej korporacji nie pracowałem, więc trudno o porównanie. Ale z tego, co doświadczyłem, niemiecki szef to gość dla mnie bardziej znośny. Zachowuje się jak nauczyciel w pruskiej szkole: „no i gdzie to jest, proszę pokazać, dobrze, dobrze, o nie, tu trzeba poprawić, musimy się poprawić!”. To taki teatrzyk sadomasochistyczny, w którym on kontroluje cię w imię idei wyższego dobra, acz bez ekscesów feudalnych, znanych z naszych folwarków: że ja cię tu, kurwa, nauczę! To całe „musimy to poprawić natychmiast” uzasadniane jest potrzebną podniesienia wydajności, sprawności – on dogląda, czy wszystko jest comme il faut.
A Polacy?
Z moich doświadczeń wynikało, że polskiego menadżera przy stosowaniu przemocy nie obowiązuje troska i dbałość o mobilizację zasobów. Władza jest samoistna, nie musi szukać uzasadnienia, że ja cię upokarzam w imię wyższego dobra czy struktury, to czysta władza i hierarchia – gnoję, bo mogę, bo tak mi się podoba. I to jest wyraźna różnica kulturowa.
czytaj także
Mówisz i piszesz o tych korporacyjnych miejscach pracy z ogromnym dystansem, wskazujesz kilka razy, że twoją pracę w danym miejscu mógłby wykonywać szósto- czy nawet czwartoklasista. Ale jednak praca korporacyjna – sam to pokazujesz na tle pracy w supermarkecie – dla wielu pracowników byłaby marzeniem, ze względu na warunki, atmosferę, ale też płace. Jakie były realne bariery wejścia do miejsc, w których pracowałeś? Studia?
W każdym było inaczej, bo na przykład w pracy w fabryce kartonu spotkałem dziewczynę, która pracowała z językiem niderlandzkim i angielskim, ale nie miała ukończonych studiów, nawet licencjatu. Została przyjęta właśnie ze względu na znajomość tych dwóch języków i ogólną piśmienność. Nie wszędzie trzeba było przynieść papier z uczelni.
W Polsce to wyglądało tak samo jak w Niemczech?
W Niemczech osoby w działach sprzedaży, na podobnych do mojego stanowiskach, były często absolwentami wyższych szkół zawodowych, na przykład z tytułem technik handlowiec. To mniej niż uniwersytet, nauka trwa około trzech lat, do tego znajomość języka, no i trafiasz na przypisany do tego wykształcenia odcinek frontu. System jest uporządkowany i możesz przesiedzieć tam całą karierę zawodową.
Mówiłeś, że papier z wykształceniem wyższym nie jest konieczny. A ktoś z habitusem klasy ludowej odnalazłby się w tych miejscach korporacji, gdzie pracowałeś?
Nie, w Polsce to są miejsca pracy dla klasy niższej średniej, człowiek z klasy ludowej, po zawodówce, idzie raczej na magazyn czy na kierowcę. Ale dodam jeszcze, że najciekawsze, najfajniejsze miejsca, jakie w tych wszystkich korporacjach widziałem, to był management działów nieco schowanych, umieszczonych przy fabryce: menadżer ds. wysyłek, logistyki, kontroli jakości, planowania linii produkcyjnych. To byli ludzie po politechnikach, z bardzo dobrym wykształceniem kierunkowym, nieraz z doktoratami, którzy znają się na konkretnym temacie, na przykład człowiek, który skończył chemię, był menadżerem ds. jakości farb czy nawet całego procesu produkcji wieczka. Pracowali w otoczeniu niebieskich kołnierzyków i byli całkowicie wolni od „kultury korporacyjnej”.
Czyli ciężko pracowali, ale nad rozwiązywaniem problemów techniczno-logistycznych, a nie nad symulowaniem sensu?
Tak, byli faktycznie u siebie. Ale bariery wejścia do takiego miejsca są dość wysokie – trzeba mieć wyższe wykształcenie kierunkowe.
W opowieściach o korporacjach często pojawiają się podziały pokoleniowe – zetki, milenialsi, boomerzy. U ciebie ich brakuje. Uważasz, że to tylko etykiety do budowania kolejnych nisz rynkowych, a nie adekwatne kategorie opisu rzeczywistości?
Ja sam nigdy nie postrzegałem siebie przez pryzmat pokolenia, ale raczej przez to, że jestem humanistą. W Każda praca hańbi opowiadam o zderzeniu dyskursu humanistycznego z rynkiem pracy i zderzeniu człowieka, który wypadł z pola produkcji intelektualnej, z regułami korporacyjnymi. Ale też przez te kilka lat nie zauważyłem dużych różnic pokoleniowych wśród pracowników czy menadżerów.
Czyli bardziej determinuje cię miejsce w strukturze i typ korporacji, w której pracujesz, a nie to, czy dorastałeś za Tuska, za Buzka czy za Jaruzelskiego?
To raz, a dwa, że ja patrzę na ludzi pod kątem habitusu klasowego, typu formacji: czy ktoś skończył zarządzanie i marketing, czy raczej studia humanistyczne. Ja w tych strukturach korporacyjnych szukałem ludzi, którzy skończyli filozofię, jako takich partnerów do konspiracji. Na zasadzie: pssst, czy ktoś tu wie, kim był Alfred Radcliffe-Brown? Tego rodzaju wiedza była w tych miejscach tłamszona i głęboko przykryta, więc była też niezłą bazą do tworzenia wspólnoty tam, gdzie jej skądinąd za bardzo nie ma. Inna rzecz, że zbyt wielu ludzi po filozofii tam nie było. Za to mogłem się zakolegować z dziewczyną z Ukrainy, która skończyła filologię czeską, albo Francuzem – byłym żołnierzem ONZ w Somalii, a potem kierowcą ciężarówki.
A czy ludzie, z którymi współpracowałeś na co dzień – pytam znów o kwestię przywileju – byli co do zasady wolni od bezpośredniego przymusu ekonomicznego? Na tle polskiej średniej?
Bynajmniej, to jest właśnie rdzeń reprodukcji polskiego systemu społeczno-ekonomicznego. Weźmy taki przykład: pracujesz w dziale sprzedaży korporacji w Krakowie, zarabiasz, powiedzmy, 6 tys. brutto, czyli 4,3 na rękę, małżonek zarabia 5 tys. na rękę w innej firmie. Macie dwójkę dzieci i mieszkanie na Kurdwanowie, 50–60 m2, oczywiście na kredyt. I jesteście poddani wszelkim presjom systemowym, jakie można sobie wyobrazić.
To znaczy?
Raczej konserwatywny wzorzec obyczajowy, często konieczność negocjowania z dziadkami kwestii wychowywania dzieci, negocjowanie odbioru dzieci z przedszkola czy zostawania w domu, gdy zachorują, do tego dołóż sobie kredyt ze zmienną stopą procentową i nieustanne zmęczenie w pracy i w domu. Dla wielu ludzi żyjących w ten sposób korporacyjne piwo integracyjne – dla mnie tylko uciążliwość – to było święto. Cieszyli się, że mają oficjalne służbowe uzasadnienie do wyjścia na chwilę z kieratu.
czytaj także
Mówisz o konserwatywnym wzorcu – ale czy korporacje nie tworzą jednak względnie otwartej przestrzeni dla różnych mniejszości?
Bywa, że tak – w mojej ostatniej pracy kładziono silny nacisk na prawa mniejszości LGBTQ oraz inkluzywność wszelkiego typu. To znaczy: lesbijki, geje i osoby transpłciowe są mile widziani, nie będzie dyskryminacji, jest specjalne stanowisko korporacyjne ds. poszanowania standardów równości. To oczywiście przyszło odgórnie, z centrali w Stanach Zjednoczonych, ale moi koledzy i koleżanki cieszyli się autentycznie, że nie muszą w pracy ukrywać swojej tożsamości. To faktycznie zwiększało ich poziom bezpieczeństwa i komfortu.
Czyli przynajmniej w tej kwestii korporacje postępują słusznie?
Tak, przy czym sama praca, z ciągłym przeładowaniem poznawczym, mieliła cię do tego stopnia, że większość w ogóle nie zwracała na te kwestie uwagi. Do tego opowieść o inkluzywności prezentowana była za pomocą plansz z korpohasłami w rodzaju „we create future”, na których widniały na przykład czarna dziewczyna, osoba z widoczną niepełnosprawnością, kobieta w chuście rodem z Afryki Subsaharyjskiej, dwóch Hindusów z wąsami – cała mozaika różnych typów ludzkich i tożsamości etnicznych, seksualnych czy kulturowych.
Znaczy: firma tworzy przyszłość, która będzie naprawdę różnorodna.
Tak, były też warsztaty na ten temat, różne calle itd. Kłopot w tym, że wszystko to wyglądało jak deklamowanie partyjnych formułek czy programu politycznego, który penetruje całą strukturę. Nic jednak z tego nie wynikało, bo raz, że ludzie na tych callach siedzieli wyprani ze wszelkiej energii, dwa: w zespole w Warszawie nie było żadnych Somalijczyków ani osób z niepełnosprawnością. Dlatego te figury inkluzywności wydawały się dość odległe, momentami kolonialne, nieodwołujące się do lokalnych warunków. Taka agenda urzędowa korporacji, która ma siedziby od Manili po Vancouver.
Publikujesz w sieci jako Wiesławiec, a memy „korporacyjne” z twojego profilu nadawałyby się często na ilustracje do książki. A te bardziej abstrakcyjne? O śmierci, dorszu i cietrzewiu?
To jest książka o pracy, do której podszedłem zadaniowo. Chciałem 10 lat mojego życia spędzone w przejebanych często miejscach zamienić na tekst, więc traktuję ją jako zwycięstwo nad własną przeszłością. Nie chciałem pisać o wszystkim i niczym, więc musiałem mocno trzymać się schematu…
Czyli opisu kolejnych miejsc pracy, w kolejności chronologicznej.
Tak, na szczęście te miejsca pracy często były tak groteskowe, że nie tylko temat, ale i język obsługi tematu narzucał się sam. Wystarczy napisać, co się tam wydarzyło. Natomiast z bardziej abstrakcyjnymi pracami Wiesławca to w ogóle nie koresponduje, może poza absurdalnym humorem i wyłuskiwaniem absurdów z procedur dyscyplinarnych. Jak w scenie, gdy w niemieckim banku ludzie mieli klaskać i śpiewać sto lat współpracownikom na komendę, a na wywieszkach do szafek odpowiadać na pytania typu: „gdybym był zwierzęciem, to jakim”. Ale inspiracją dla memów najbardziej abstrakcyjnych była już nie praca, lecz oglądane w dzieciństwie B-klasowe horrory czy filmy Paula Verhoevena, książki Philipa K. Dicka czy Williama S. Burroughsa.
Ale w książce jest też David Foster Wallace.
Tak, od niego zaczerpnąłem te precyzyjne opisy procedur, schematów działania korporacji, przestrzeni organizacji produkcji. To cecha literatury postmodernistycznej, w której książka pisze się niejako sama przez wymienianie kolejnych elementów otoczenia, ale też rzeczywistości proceduralno-technicznej. To oczywiście świadome zagranie, bo raz, że wymieniając te wszystkie detale, chciałem uwiarygodnić własną relację – naprawdę tam byłem i dzielę się tym, co widziałem. A dwa, miałem poczucie, że te wszystkie arbitralne ciągi kodów, cyfr i procedur, które trzeba wykonywać, mają potencjał komiczny. Jak zaczniesz to odpowiednio długo wymieniać, pojawi się efekt absurdu i przeładowania.
Wrócisz jeszcze do korporacji?
Wolałbym nie, ale przymus ekonomiczny może zadecydować inaczej. Teraz na przykład żyję, zadłużając się, czyli przejadając resztki pieniędzy z rachunku karty kredytowej. Wolałbym zgłosić się do zoo jako recepcjonista, ale nikt mnie w takiej pracy nie chce. Zostaje mi corporate management u Siemensa, bo do pracy normalnej naprawdę trudno się dostać.
czytaj także
A nie myślałeś, że warto obalić kapitalizm? Albo przynajmniej zdeglobalizować korporacje?
Kapitalizm jest zbyt poważnym tematem, żeby wzywać do jego pochopnego obalenia. Najpierw trzeba w ogóle zagwarantować, że zgadzamy się na jakąś wspólną definicję kapitalizmu, a potem próbujemy rozróżnić jego cechy esencjalne i przygodne. Czy to jest „system prywatnej własności środków produkcji”? Czy system, gdzie mamy cykl ‘pieniądz–towar–pieniądz’, gdzie pieniądz’>pieniądz? Czy może chodzi o rodzaj systemu światowego, z podziałem na centrum i peryferie i wyraźnymi kierunkami ekstrakcji i przepływu nadwyżek?
Jak pokazują ostatnie kryzysy: pandemia COVID-19 czy złamanie łańcuchów handlowych przy okazji wojny na Ukrainie, każde majstrowanie przy strukturze przepływów strategicznych może skutkować falami szoku i skokowym spadkiem ilości dóbr i usług do podziału. Stawiałbym więc raczej na model ewolucyjny oparty na regulacji państwowej czy unijnej: dobry system ochrony warunków pracy, delegalizację pewnych praktyk (typu agresywne targety na zwykłych stanowiskach), próbę zapewnienia pewnego cywilizacyjnego minimum osobom zatrudnionym. Wiele idiotyzmów, które widziałem, wynika z mutacji reguł racjonalności instrumentalnej, albo jest formami „utopii procedur”, nie zaś z natury kapitalizmu jako siły napędowej systemu.
**
Wiesławiec Deluxe – wytwórca obrazków paintowych, autor książki Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu (2022).