„Stany zamiast ścigać Edwarda Snowdena powinny przyznać mu medal.”
Sprawdziłem statystyki wyszukiwarki Google dla haseł: Edward Snowden, Chelsea Manning, Julian Assange. Pierwszy największą popularność zanotował w lipcu 2013, druga miesiąc później. Natomiast białowłosy haker z Australii był u szczytu swojego egotripa w grudniu 2010. Dawne dzieje. Dziś, nawet najbardziej zagorzali wojownicy o wolność sieci nie myślą już codziennie o tej trójce. Prasa czy tzw. media też straciły nią zainteresowanie.
Chociaż trzeba przyznać, że od wywiadów w pokoju hotelowym w Hong Kongu Snowden nieźle się wyrobił. Niedawno razem z Shanem Smithem z VICE’a lutował iPhone’a przed kamerą (na pełnym Adamie Słodowym), a wcześniej uczył Johna Olivera jak ustawić porządne hasło: „MargaretThatcheris100%sexy” jest podobne super mocne. Umówmy się, moskiewskie występy Snowdena to już jednak rozrywka dla fanów, a nie szczyt popularności.
O Chelsea Manning, wtrąconej na dożywocie do więzienia media milczały przez długie miesiące. Ostatnio nazwisko sygnalistki znowu pojawiło się na krótko w newsowych feedach. Manning próbowała się zabić. U Assange’a mniej dramatycznie, ale dalej tragicznie. Siedzi w londyńskiej ambasadzie Ekwadoru już czwarty rok i od czasu do czasu pojawia się na jakiejś lewicowej konferencji w postaci dużej głowy na ekranie, niczym Zordon z Power Rangers.
Warto o nich pamiętać. Albo przynajmniej o tym, za co właściwie żyją na wygnaniu albo w więziennej izolatce. A przypomnieć sobie można czytając na przykład Zero, popowy thriller Marca Elsberga. Przyznam, że przy poprzedniej jego książce o tym, jak to na całym świecie gaśnie światło (Blackout) trochę przysypiałem. Irytowało mnie jak bardzo materialna była to wizja (prawie)apokalipsy. W Zero Elsberga nie przypomina czytelnikowi na szczęście co kilka stron, że wszystko działa na prąd, a jak prądu nie ma, to nie działa nic.
Prekariuszka kontra cyborgi
Koniec świata w Zero sprowadzamy na siebie sami. Nowa propozycja Elsberga jest zdecydowanie mniej apokaliptyczna niż Blackout – nie ma tu w zasadzie takich tradycyjnych scen upadku ludzkości typu sąsiad bije sąsiada, bellum omnium contra omnes i w ogóle dog eat dog. Ale jest z drugiej strony wyraźne poczucie, że nie zmierzamy chyba w dobrą stronę.
Autor każe nam oswajać się z tym poczuciem wchodząc w skórę Cyn, doświadczonej dziennikarki londyńskiej gazety „Daily” i matki nastoletniej Vi. Pokoleniowe napięcie między tymi dwoma kobietami ma być pomysłem na opowiedzenie, na czym polega cyfrowa rewolucja. Z jednej strony mamy tech-savvy nastolatkę, która nie wyobraża sobie życia bez podłączenia do internetu. Inteligentne zegarki i telefony naładowane appkami zbierają informacje o każdym możliwym aspekcie jej życia – nawet kiedy śpi (Nie jest to jakieś futurystyczne mambo dżambo – polecam obczaić ruch quantified self). A z drugiej Cyn, stara wyjadaczka, która materiały do swoich tekstów całe życie zbierała długopisem w notatniku. Proste jak budowa cepa? To jeszcze nie byłby problem, w końcu Zero ma być niegłupim, gatunkowym popem.
Problemem jest już jednak sposób, w jaki autor ogrywa to napięcie i język, w którym to podaje. Córka wyjaśniająca matce jak działa internet przywodziła mi czasem na myśl sceny z Klanu, w których doktor Lubicz objaśnia meandry współczesności cioci Stasi. Wynotowałem sobie kilka słów z tych wyjaśnień: wpieniać, maminsynek, chojrak, dinozaury (w odniesieniu do starszego pokolenia).
Nie wiem, czy to wina Elsberga, czy tłumaczki, ale zabrakło tam jeszcze chyba tylko słowa „palto”.
Na końcu książki znajdziemy dydaktyczny słowniczek, z którego dowiemy się między innymi, czym jest VPN, TOR, Big Data, Anonymous i Fawkes Guy. Może dzięki temu Zero znajdzie się kiedyś na liście lektur jakiegoś zaawansowanego kursu komputerowego dla seniorów. Trzymam kciuki.
Najciekawsze jest jednak to, że mimo tych naprawdę męczących niedociągnięć udaje się Elsbergowi w tym konflikcie zauważyć coś istotnego. Vi podłączona do sieci, kompulsywnie sprawdzająca swoje parametry, jest paradoksalnie dużo bardziej konserwatywna od swojej zacofanej matki. Aplikacje pomagają dziewczynie osiągnąć nadrzędny cel – stanie się najlepszą wersją samej siebie, pozbawioną niedoskonałości, wolną od nawyków obniżających jej efektywność. Poziomu samokontroli, do którego doprowadza się Vi pozazdrościliby nawet bohaterowie fanpage’a „Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty”. Konflikt pokoleniowy w Zero to nie tradycyjna napieprzanka hipiski, czy punkówy ze swoją mieszczańską starą, tylko walka narcystycznego cyborga z tzw. zdrowym rozsądkiem.
Prawdziwy konflikt rozgrywa się jednak na linii Cyn a jej redakcja. Tutaj znowu Elsberg odmalowuje raczej sztampowy obraz gazety prowadzonej przez kretynów, którzy w dupie mają jakieś dziennikarskie wartości typu prawda i rzetelność. Interesuje ich sprzedaż, „kliki” i żeby było dużo i ciekawie. Mimo że brakuje w tej relacji jakichś subtelności, to dobrze, że autor uczynił bohaterką prekariuszkę, która na ostatnich wakacjach (z last minute) była osiem lat temu. Zawsze mógł to być jakiś podstarzały gość w marynarce z łatami na łokciach i flaszką whisky w redakcyjnym biurku (kimś w ten deseń był Piero Manzano z Blackoutu).
Odrobione zadanie domowe
W świecie Zero nie ma Facebooka, ani Google’a, ale jest za to Freeme – internetowy megakorp skupiający wiedzę i władzę nad danymi swoich użytkowników. Znamy tę fantazję chociażby z The Circle Dave’a Eggersa – ironicznej dystopii o fanatykach z Doliny Krzemowej. Nie ma też Google Glass, ale tak naprawdę są, tylko się tak nie nazywają. Zamiast Anonymous mamy Zero – grupę hakerów, która wypowiada cyfrową wojnę megakorpowi, a na pierwszych stronach książki trolluje prezydenta Stanów Zjednoczonych latając dronem nad Białym Domem. Cyn dostaje zlecenie od redakcji – zrobić wywiad z poszukiwanym na całym świecie Zero.
Nie będę zdradzał jak rozwija się ta układanka i jak globalne śledztwo zapętla się z prywatnymi dramatami bohaterki. W końcu to jest thriller, musi być suspens i nie może być spoilerów. Zdradzę tylko, że nie rozwija się to jakoś nad wyraz ciekawie.
Fabularnie Zero zdecydowanie nie zachwyca. Ale Elsberg robi wrażenie tym, że odrobił zadanie domowe na temat najnowszych walk okołointernetowych. W książce pojawiają się nie tylko nazwiska Manning i Snowdena, ale także drugoplanowych postaci inwigilacyjnych dramatów ostatnich lat – Laury Poitras, Glenna Greenwalda, czy Davida Mirandy. Elsberg nie wrzuca ich do książki bez sensu, ale skrupulatnie budując tło dla własnej opowieści. Są też małe i duże drony i masa gadżetów. Jak pisze we wstępie: „wszystkie opisane w książce technologie są już stosowane”. Dlatego, mimo że Zero to powieść, można zaufać autorowi, kiedy pisze chociażby o Domain Awareness System – panoptycznym systemie na usługach nowojorskiej policji.
Wierność realiom nie ogranicza się tylko do nazw gadżetów i programów. W dialogach bohaterów znajdziemy też echa sporów, które toczą się wokół nowych technologii od lat. I wbrew pozorom nie najważniejszą opozycję jest tu prywatność kontra bezpieczeństwo. Elsberg obrabia całkiem dobrze wątek urynkowienia prywatnych danych. Skoro i tak wielkie korpy zbierają o nas dane, to czy nie lepiej żebyśmy dostarczali je im sami za konkretną cenę i konkretne korzyści – jak robi to Vi, córka głównej bohaterki? Mesjańskie zapędy technokratów też obśmiewa bardzo sprawnie, chociaż wciąż moją ulubioną karykaturą zbawcy świata z internetowej korporacji pozostaje Gavin Belson z serialu HBO Dolina Krzemowa.
Elsberg zabiera się też za mniej popularne wątki. Przypomina czytelnikowi o tym, o czym ten najchętniej by zapomniał – na przykład o tym, że tracimy władzę nad danymi (albo nigdy jej po prawdzie nie mieliśmy). Freeme jest ciągle dystopijną fantazją, ale decyzje pracowników banków o wysokości oprocentowania kredytu ustalane na podstawie m.in. tego, co wrzucamy na fejsa już nie (podpowiedź: jak mówicie bankowi, że nie macie dzieci, to może lepiej nie wrzucajcie zdjęcia „pierwszej kupki” na zdjęcie w tle).
System domknięty
Z tych wzlotów (skrupulatność researchu) i upadków (stylistycznych i fabularnych) najlepiej zapamiętałem kilka zdań wypowiedzianych w książce przez niedoszłego sygnalistę: „Stany zamiast ścigać Edwarda Snowdena powinny przyznać mu medal. (…) Dzięki niemy wiemy, że NSA inwigiluje wszystkich. I gdy teraz z kimś się komunikujemy, może sami się cenzurujemy”. Niestety, żeby dogrzebać się do takich wrzutek trzeba przebrnąć przez średniej jakości pościgi i ucieczki.
Zero nie udziela jakichś prostych odpowiedzi na pytania o przyszłość porządkowaną przez dane i władzę technokratów. W słowniczku na końcu nie ma instrukcji jak wydostać się z takiego domkniętego systemu. Elsberg dostarcza za to nie najgorszej rozrywki w postaci techno thrillera, w którym czarnym charakterem (czy na pewno?) jest awatar zmieniający podobizny jak w teledysku do Black or White Michaela Jacksona – Zero.
***
Marc Elsberg, Zero, przekład: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, WAB 2016
**Dziennik Opinii nr 221/2016 (1421)