W świecie postapokaliptycznym odzyskujemy kontrolę nad naszym codziennym życiem, potrzeby stają się bardziej naturalne, a przyroda odzyskuje swoje prawa. Czy właśnie to stoi za popularnością tego rodzaju literatury? Kinga Dunin czyta „Ostatniego” Mai Lunde i „Niebieską księgę z Nebo” Manon Steffan Ros.
Może jeszcze nie wszyscy tak naprawdę uwierzyli w nadchodzącą katastrofę klimatyczną, ale literatura już to kupiła. Często z rozmaitymi dodatkami w postaci towarzyszących wojen. Albo katastrofa wynika z zawodności technologii, od których się uzależniliśmy. W każdym razie przenosimy się do czasów, w których nasza cywilizacja się skończyła.
Może to być wariant cyberpunk, kiedy przybiera ona kształt ekscytująco karykaturalny, albo wariant, który nazwałabym „Robinson Crusoe”. Jednostki albo małe wspólnoty próbują przeżyć w świecie, który może nie jest całkiem bezludny, ale znacząco wyludniony i pozbawiony znanych nam udogodnień, trzeba w nim walczyć po prostu o biologiczne przetrwanie. Czasem pomagają w tym zapasy z dawnych czasów, żywność w puszkach, ocalałe dobra materialne, ale i tak bohaterowie muszą od nowa nauczyć się, skąd się bierze jedzenie, jak zbudować proste narzędzia, zabić królika.
Dlaczego jest to dla wielu czytelników atrakcyjne? Może chodzi o alienację? Świat, w którym żyjemy, zaspokaja nasze potrzeby oraz nieustannie tworzy nowe, ale składa się z abstrakcyjnych systemów, od których jesteśmy całkowicie zależni, a ich działania przeważnie nie rozumiemy. Robię pstryk i światło się zapala, ale skąd się wzięło w żarówce? W świecie postapokaliptycznym odzyskujemy kontrolę nad naszym codziennym życiem, potrzeby stają się bardziej naturalne, a przyroda odzyskuje swoje prawa. Fajnie jest śledzić te „dezalienację”, siedząc w fotelu i w ciepłych kapciach.
Najlepszą powieścią wykorzystującą ten motyw, jaką w ostatnich latach czytałam, była trylogia MaddAddam Margaret Atwood. Świat naznaczony nierównościami i konsumpcją kończy się z powodu epidemii, która zabija prawie wszystkich. Za to pojawia się nowa ludzka rasa istot może prymitywnych, ale bardzo ekologicznych. Mnie to pasuje.
A teraz pytanie. Mając do wyboru: pszczoły, wodę albo koniki, na co się zdecydujecie? Ja chyba wybrałabym koniki.
czytaj także
*
Maja Lunde, Ostatni, przeł. Mateusz Topa, Wydawnictwo Literackie 2021
Ogier rwał się do klaczy. Chuć przepełniała go bez reszty, pozbawiała rozumu, doprowadzała do szaleństwa.
Ostatni to trzecia z kolei powieść z cyklu ekologicznych powieści Mai Lunde. Poprzednie to Historia pszczół i Błękit. Moim zdaniem najlepsza, tym razem jej bohaterem jest koń Przewalskiego.
Wszystkie one oparte są na mniej więcej tym samym schemacie: zawierają w sobie historie z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości oraz temat dotyczący świata natury: pszczoły, wodę, konia. Poza tym historie te się ze sobą nie łączą, albo słabo. I przyszłość w żadnej z nich nie rysuje się różowo. Jeśli nie zadbamy o pszczoły, kwiaty trzeba będzie zapylać pędzelkiem. Tak jest w Historii pszczół. Wodę docenimy, gdy Europa wyludni się i zamieni w pustynię. W Błękicie pustynią jest już Francja i tylko gdzieniegdzie możemy znaleźć obozy dla uchodźców. Obok wyschniętego kanału łączącego Morze Śródziemne z Atlantykiem, na łodzi ojciec z córeczką próbują przetrwać i czekają na deszcz, który wypełni kanał i pozwoli im odpłynąć.
Politycy powinni zdawać egzamin z przyrody [rozmowa z Berndem Heinrichem]
czytaj także
Czemu tę ostatnią książkę, czyli Ostatniego, uważam za najbardziej udaną? Na pierwszy rzut oka po prostu jest szybsza. Lunde zwykle bardzo powoli buduje fabułę, a tym razem jakby więcej się dzieje. Ale myślę, że przysłużyła się też książce sama historia konia Przewalskiego. W przeciwieństwie do historii pszczół czy gospodarki wodnej jest dość krótka i zrozumiała, przez co trzy odległe ludzkie historie stają się bardziej zwartą całością.
Mówiąc o historii konia, mam tu oczywiście na myśli naszą, ludzką historię, a nie historię gatunku. Pierwsze informacje o tym, że w Mongolii nadal żyją nieznane dotąd zoologom dzikie konie, pochodzą z końca XIX wieku od rosyjskiego generała Nikołaja Przewalskiego. Potem dość szybko udało się odłowić pierwsze egzemplarze i dostarczyć do ogrodów zoologicznych w Europie. Tam przetrwały prawie cały wiek XX, podczas gdy ich żyjący na swobodzie przodkowie wyginęli. Od 1990 roku trwa w Mongolii akcja reintrodukcji tych koni, mają powrócić do swojego naturalnego środowiska.
(Pominę tu fakt nieuwzględniany przez autorkę – nowsze badania dowodzą, że konie Przewalskiego nie są jedynymi naprawdę dzikim końmi, które dotrwały do naszych czasów, tylko kiedyś były już udomowione – w prehistorycznej kulturze Botai, teren dzisiejszego Kazachstanu – a potem zdziczały).
czytaj także
Tym razem opowieść z przeszłości zaczyna się w 1882 roku, kiedy do Petersburga docierają informacje o odkryciu Przewalskiego. Młody zapalony zoolog i doświadczony łowca ruszają do Mongolii, żeby zdobyć kilka okazów. Ten doświadczony łowca wzorowany jest na Carlu Hagenbecku, słynnym handlarzu zwierzętami. Każdy, kto w dzieciństwie czytał Tomki Alfreda Szklarskiego, pewno zapamiętał to nazwisko. W tamtych czasach taka wyprawa to był kawał prawdziwej męskiej przygody, Mongolia egzotyczna, konie nieuchwytne. I do tego jeszcze wzruszające „Brokeback Mountain” w jurtach.
Historia współczesna rozpoczyna się w roku 1992 w Mongolii. Karin pierwszy raz zobaczyła konie Przewalskiego w dzieciństwie, w czasie wojny, w majątku Göringa, gdzie jej matka była sprzątaczką. Potem poświęciła im całe życie, a w końcu przywiozła kilka do Mongolii i ma wypuścić je na wolność. To wcale nie jest takie proste. W tej części najwięcej dowiemy się o koniach i ich zwyczajach. Będzie to też opowieść o trudnej relacji matki z dorosłym, uzależnionym synem.
No i przyszłość, Norwegia 2064 roku. Europa jest w rozsypce – zmiany klimatyczne, jakieś wojny, ci, którzy ocaleli, wędrują bez celu. Eva w Norwegii stara się przetrwać i zadbać o nastoletnią córkę. Przestaje działać ostatnia mała elektrownia, sąsiedzi bywają niebezpieczni. Jeśli handel, to wymienny.
Kiedyś jej rodzina prowadziła coś w rodzaju prywatnego rezerwatu zwierząt dla turystów. Teraz większość zwierząt wypuszczono na wolność, został tylko koń, a właściwie klacz Przewalskiego, i źrebię. Prawdopodobnie ostatnie w Europie, może na świecie, chyba że w Mongolii jeszcze się jakieś uchowały. Eva jest gotowa wiele dla tego konia poświęcić, np. swoje krowy. Ale czy warto?
Jak widać, poza oczywistym przesłaniem ekologicznym i opowieściami o ludziach, których pasją są kolejno: pszczoły, lodowiec i wodospady, konie, w każdej z tych powieści znajdziemy kilka życiowych historii, zwykle o rodzinie, miłości, przyjaźni, dzielności. Nie wydaje mi się, żeby były to arcydzieła, ale to niegłupia literatura popularna, a Ostatniego czytało mi się bardzo dobrze.
czytaj także
*
Manon Steffan Ros, Niebieska księga z Nebo, przeł. Marta Listewnik, Wydawnictwo Pauza 2020
Mama mówi, że najlepsze, co mogę teraz zrobić, to pisać tu.
Pozostając w klimacie „Robinson Crusoe”. W wyludnionej Walii – nie dowiadujemy się dokładnie, jaka katastrofa to sprawiła, chyba coś związanego z technologią – matka i jej kilkunastoletni syn próbują przeżyć, uprawiając trochę roślin, polując na małe zwierzęta. Prowadzą też na zmianę zapiski w Niebieskiej Księdze. Ale tym razem chodzi chyba o coś innego. Mają też w domu książki, i są to książki walijskie. Powieść, raczej popularna, oczywiście też jest walijska, ma piękny tytuł: Llyfr Glas Nebo. I nie wiem, czy nie jest to książka o próbie odrodzenia języka i kultury walijskiej. W każdym razie jej celem – wspieranym przez odpowiednie instytucje – jest promocja literatury walijskiej. Poznajemy ją dzięki przypisom, które streszczają nam różne dzieła. Tutaj są to rzeczy chyba zupełnie nieznane.