„The Keepers” – serial Netfliksa, Margaret Atwood „Maddaddam”, Karl Ove Knausgård „Lato”, Richard Flanagan „Śmierć przewodnika rzecznego”.
Wydaje się, że dziś to właśnie seriale zastępują długie powieści, powieści w odcinkach, wielotomowe cykle i sagi. Ale to nie znaczy, że literatura całkiem się poddała. Dziś zatem najpierw serial, a potem książki, które są kontynuacją (albo początkiem drogi) tych, o których już pisałam.
***
The Keepers, serial Netflix, siedmioodcinkowy serial dokumentalny z gatunku true crime.
Baltimore. Pod koniec 1969 roku zakonnica, Catherine Cesnik, wychodzi z mieszkania dzielonego z inną siostrą i nie wraca. Po dwóch miesiącach zostają znalezione jej zwłoki. Kilka dni po jej zaginięciu w bardzo podobny sposób zostaje zamordowana inna młoda kobieta.
Cathy była piękna, miała 26 lat i uczyła angielskiego w katolickim liceum dla dziewcząt. Była uwielbiana przez uczennice.
Robotnicze Baltimore jest w tych czasach najbardziej katolickim miastem w Stanach, a księży traktuje się jak półbogów.
Początek lat 90. Dwie kobiety, które w czasach, gdy siostra Cathy zaginęła, były jej uczennicami, oskarżają księdza Josepha Maskella, szkolnego psychologa, o molestowanie, gwałty i inne nadużycia seksualne wobec uczennic. Wytaczają księdzu sprawę, ukrywając się pod pseudonimami Jane Doe i Jane Roe. Przy okazji wychodzi na jaw, że Cathy wiedziała o nadużyciach i prawdopodobnie chciała tę sprawę upublicznić. Czy dlatego musiała umrzeć?
Ksiądz zmienia parafię, trafia do ośrodka terapeutycznego i cały czas zaprzecza oskarżeniom.
W trakcie całej sprawy ważne są też spory o „odzyskane wspomnienia” i „syndrom fałszywej pamięci.” Joe Doe twierdzi bowiem, że przypomniała sobie, co jej się przydarzyło, dopiero po dwudziestu kilku latach. Czy możliwe jest takie wyparcie? Czy można zaufać temu, co mówi? Pojawiają się co prawda wyznania wielu innych kobiet, ale one nie chcą się ujawnić.
Sprawa zostaje umorzona ze względu na przedawnienie.
Czasy współczesne. Dwie panie po sześćdziesiątce, byłe uczennice siostry Cathy, postanawiają rozwikłać zagadkę jej śmierci. Zakładają grupę na Facebooku, która poszukuje informacji, a staje się też grupą wsparcia dla molestowanych kiedyś przez księdza Maskella (i nie tylko przez niego) kobiet. Jane Doe i Jane Roe ujawniają swoją tożsamość i znowu opowiadają o tym, co je spotkało. W śledztwie pomagają też dziennikarze, którzy już kiedyś zajmowali się tą sprawą. Od zbrodni minęło prawie 50 lat, wiele osób nie żyje, inne po latach przerywają milczenie.
czytaj także
Ten serial to właściwie dwie opowieści.
Jedna to ta, którą niestety znamy, chociaż tutaj opowiedziana została z wieloma drastycznymi szczegółami. Diaboliczny ksiądz, ciepły, uroczy, powszechnie lubiany i szanowany, bardzo inteligentny – w istocie może okazać się perwersyjnym manipulatorem, rozpustnikiem i sadystą. Kościół to mafia, obstawiona cynicznymi prawnikami, która będzie zawsze chroniła swoich funkcjonariuszy. W razie czego gdzieś ich przenosi, utrudnia śledztwo, wpływa na policję i prokuraturę. Także na władze stanowe, uniemożliwiając wprowadzenie ustawy, która przedłużyłaby czas ścigania takich przestępstw. Jednocześnie, drugą ręka, zawiera ugody finansowe z ofiarami.
W dużej mierze historia ta jest więc też o tym, kto tuszował i utrudniał śledztwo, w którym wciąż ginęły dowody, a niektórych akt, mimo że już powinny być dostępne, dalej nie da się wyciągnąć od FBI.
Druga to materiał na kryminał. Czyli poszukiwanie zabójcy, którym raczej nie jest Maskell, w każdym razie nie osobiście. Pojawiają się pośmiertne wyznania, kolejni podejrzani, różne tropy, niektóre bardzo dziwne: czy naprawdę ktoś miał na strychu manekina w przebraniu zakonnicy? Czy wąsaty gej korzystał z tego przebrania?
Zagadka w końcu nie zostaje rozwiązana, co może być dla niektórych widzów rozczarowujące. Można też podejść do tego inaczej i z dostępnych faktów ułożyć samemu jakąś spójną opowieść. A nawet kilka. Jest to na pewno materiał na świetną powieść kryminalną, ale na razie zakończenie każdy może sobie sam wymyślić. To serialowe jest dosyć oczywiste – winny jest Kościół katolicki i jego hipokryzja.
czytaj także
***
Margaret Atwood, Maddaddam, przeł. Tomasz Wilusz, Prószyński i S-ka 2017
Na początku żyliście w Jaju. Tam stworzył was Derkacz.
Tak, dobry, miłosierny Derkacz. Przestańcie śpiewać, proszę, bo nie będę mogła dalej opowiadać.
Trzeci tom ekofuturystycznej trylogii Atwood. Przy okazji serialu Opowieść podręcznej wróciła moda na czytanie tej autorki. Czy może być coś gorszego niż świat religijnego, autorytarnego patriarchatu? Może. Jak już pisałam, tym razem ginie prawie cała ludzkość. W trzecim tomie poznajemy jeszcze trochę szczegółów z przeszłości, czyli przed zarazą / drugim potopem. Na Ziemi pozostały zwierzęta, również te, które powstały w wyniku eksperymentów i inżynierii genetycznej, m.in. bardzo inteligentne świniony, kiedyś hodowane dla przeszczepów, z częściowo ludzkimi mózgami. Derkaczanie – ekologiczny, naiwny, pozbawiony agresji ludzki gatunek stworzony w laboratorium. Ludzie źli i groźni oraz garstka dobrych. Kto z nich pozostanie na Ziemi, możecie sprawdzić sami. Najładniejsze jednak są opowieści, które jedna z bohaterek opowiada derkaczanom, tworząc dla nich całą mitologię.
czytaj także
***
Karl Ove Knausgård, Lato, przeł. Milena Skoczko, Wydawnictwo Literackie 2017
Fakt, że mam zraszacz ogrodowy, nigdy właściwie do mnie nie dotarł; to był po prostu jeden z wielu przedmiotów, w których posiadanie wszedłem, kupując ten dom – tak jak kosiarka do trawy, sekator, grabie i inne narzędzia ogrodnicze.
Kolejny tom z tego nudniejszego dla mnie cyklu. Miniatury na temat rzeczy pozornie banalnych – jak zraszacz. Oraz trochę dziennika z życia dobiegającego pięćdziesiątki introwertyka i ojca – to bardziej mi się podobało, chociaż oczywiście Kanusgard pogodzony z życiem jest mniej atrakcyjny niż ten, który toczył „swoją walkę” .
Znajdziemy tu również wkomponowane w tekst opowiadanie, w którym autor wciela się w siedemdziesięciokilkuletnią kobietę, która pod koniec wojny zakochała się w Niemcu. Nie jest to złe, ale jednak najlepszy Knausgard to ten, który pisze o sobie. I chyba sam zdaje sobie z tego sprawę.
***
Richard Flanagan, Śmierć przewodnika rzecznego, przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie 2017
Urodziłem się z pępowiną wokół szyi i gdy przyszedłem na świat, machałem rękami i nie mogłem krzyknąć – a zatem także zaczerpnąć dość powietrza, by zacząć żyć poza łonem matki – garotowany przez coś, co do tej pory karmiło mnie i pozwalało żyć.
To nie jest kolejny tom cyklu, co więcej to pierwsza powieść tego pisarza – o wszystkich następnych, które ukazały się w Polsce, kiedyś pisałam (tu, tu i tu). Ale to zawsze są powieści o Tasmanii i jej okrutnej historii albo teraźniejszości. Nawet jeśli są o czymś innym, to ten wątek zawsze się pojawia. To trudne powieści, raczej smutne, lecz niepozbawione nadziei.
Śmierć przewodnika rzecznego, może dlatego, że najwcześniejsza, czyta się chyba najłatwiej. Jeśli ktoś chce spróbować – Flanagan to wybitny pisarz i laureat mnóstwa nagród – to chyba dobrze zacząć właśnie od tego.
Cała akcja powieści dzieje się właściwie w jednym momencie. Bohater topi się i ma wizje – swego życia i życia poprzednich pokoleń: emigrantów, skazańców, Aborygenów. Śledzimy też spływ dwoma pontonami dziką tasmańską rzeką – taka atrakcja turystyczna. Prowadzący spływ opiekują się „frajerami”, którzy postanowili tak właśnie spędzić wakacje. Jeden z nich tonie, ratując drugiego bohater sam wpada w śmiertelna pułapkę. Wiem, nie wygląda to zbyt wesoło, ale na koniec będzie katharsis.
Kiedy jakiegoś pisarza polubimy, to każda jego kolejna powieść staje elementem większej całości. I to jest fajne.