Monika Sznajderman „Fałszerze pieprzu”, Jerzy Pilch „Portret młodej wenecjanki” i Giorgio Manganelli, „Centuria. Sto krótkich powieści rzek”.
Lubię szukać wspólnego mianownika dla książek, o których chcę napisać. Tym razem nie było to łatwe, to są po prostu bardzo różne książki. A może jednak wcale nie tak różne? Wydaje mi się, że w każdej z nich autor dzieli się z nami jakimś własnym ważnym doświadczeniem – tak jak umie i w takiej formie, jaką potrafi znaleźć.
***
Monika Sznajderman, Fałszerze pieprzu, Czarne 2016
Jest go coraz mniej. Oddaje światu cząstkę tego, co zabrał mu swoją materialną obecnością przez blisko dziewięćdziesiąt lat.
Jedni giną w obozach, gettach, pogromach, niewyjaśnionych nigdy okolicznościach i patrzą, jak zagładzie ulega cały ich naród. Z całej polskiej części rodziny ocaleje jeden chłopiec. Drudzy są ziemiańską rodziną, po wojnie stracą majątek, ale w tym czasie grają w brydża, chodzą na wyścigi konne, w zasadzie żyją jak przed wojną. Oczywiście są patriotami, co oznacza wspieranie partyzantki, działalność w nielegalnym Stronnictwie Narodowym, ktoś ginie w powstaniu warszawskim. Czy są antysemitami? Jak prawie wszyscy, chociaż utrzymują dobre stosunki ze „swoimi Żydami” z pobliskiego miasteczka. Zauważają, kiedy ci są mordowani, i widzą grozę tego wydarzenia. Ale może boli ich tak naprawdę to, że znika świat, do którego byli przyzwyczajeni? Nie zabijają, nie donoszą, ale też nikogo nie uratują, mimo dużego majątku, licznych kontaktów, wielkiej zaradności życiowej. Co najwyżej mogą doradzić swoim żydowskim robotnikom, żeby uciekali do lasu, czego zresztą tamci nie zrobią, bo boją się, że zostaną zabici przez partyzantów.
Te dwa światy były sobie zupełnie obce przed wojną i pozostają takie podczas okupacji i Zagłady. Każdy z nich ma też swoją historię, świadectwa autobiograficzne, biograficzne, literackie. Z każdym wiążą nas jakieś emocje. Kłopot pojawia się wtedy, kiedy trzeba te emocje ze sobą połączyć i skonfrontować. Naprawdę nic ich nie łączy? A może jednak jest jakiś związek między cierpieniem jednych i światopoglądem i obojętnością tych drugich? Może bycie chociażby świadkiem Zagłady nakłada zobowiązanie moralne większe niż żal, że nam zabili „naszego Żyda”? Z drugiej strony, czyż nie mamy prawa do dumy z osiągnięć naszych przodków, ich przedsiębiorczości, kultury? Do własnych polskich dramatów, ucieczek, śmierci, cierpienia w stalinowskich więziach. Jest jednak jakiś dysonans między tymi dwiema pamięciami, prawda?
Te dwa światy były sobie zupełnie obce przed wojną i pozostają takie podczas okupacji i Zagłady.
Z wszystkimi tymi emocjami, pytaniami, często bez odpowiedzi, stara się poradzić sobie Monika Sznajderman, której ojciec był tym jedynym ocalałym, ale na zawsze „osmalonym”, a matka pochodziła z tej dobrej, polskiej rodziny. Z drobiazgów, przypadkowo odzyskanych zdjęć, cudzych świadectw (ojciec milczy), autorka próbuje odtworzyć dzieje jednej i drugiej gałęzi rodzinnej. Ale przede wszystkim porządkuje swoje uczucia i własną pamięć o najbliższych, szuka literackiej formy, która mogłaby to pomieścić.
***
Jerzy Pilch, Portret młodej wenecjanki, Wydawnictwo Literackie 2017
Jeśli jestem w czymś biegły, to głównie w sztuce rozpadu. Miłość rzecz jasna mam na myśli i wszelkie klęski.
Pilch zawsze oplatał swoje narracje wokół własnej biografii, tym razem robi to jeszcze bardziej i z jeszcze bardziej dwuznacznym skutkiem. Coś, co brzmi jak osobiste wyznania starzejącego się i chorego pisarza, miesza się z fikcją i esejem. Osobisty ton i podobieństwo narratora do autora skłaniają do empatii i wyrozumiałości, ale fikcja to fikcja – jest tarczą, za którą autor zawsze może się schronić i się wykpić. To nie ja wydałem mnóstwo pieniędzy na kurwy, to on. Depresja, myśli samobójcze? Ja nigdy bym się tak nie obnażył, nie pozwoliłbym sobie na prawdziwą bezbronność, to on, bohater. Niech więc tak będzie, jest powieść, jest jej bohater.
Nad literackim bohaterem – starym dziadem, który zakochał się w młodziutkiej dziewczynie, Pralinie Pralinowicz – można tylko załamać ręce. Wykonuje on przed nami jakieś wygibasy, w których samooskarżenia łatwo zmieniają się w samouwielbienie i kokieterię. Szczerość narratora podszyta jest narcyzmem, o tak to mniej więcej leci: Nigdy nie umiałem stworzyć żadnego związku, ale ileż zaliczyłem kobiet, a wszystkie młodsze. Im jestem starszy, tym one są młodsze, ojej!, bo z młodszymi lepiej się rozmawia (serio!). Seks bez miłości jest niefajny, miłość bez seksu nie istnieje, a jedno i drugie nie trwa wiecznie. Z każdą nową kobietą seks jest lepszy niż z poprzednią tuż przed rozstaniem. Zazdrość jest okropna, ale nie ma miłości bez zazdrości. Tyle cierpienia i zawracania głowy z tym wszystkim, a potem co? Na starość człowiek sam zostaje. Mógłbym się z rozpaczy powiesić, ale zajmę się porządkowaniem biblioteki, a przy okazji zobaczcie, jaki ze mnie erudyta.
Osobisty ton i podobieństwo narratora do autora skłaniają do empatii i wyrozumiałości, ale fikcja to fikcja – jest tarczą, za którą autor zawsze może się schronić i się wykpić.
A przede wszystkim, proszę, doceńcie, jaki jestem wyjątkowy. Rzecz jednak w tym, że właśnie nie, raczej modelowy. Takich panów jest całkiem sporo – niedojrzałych do związku, uzależnionych od zakochiwania się. Kończą albo sami (ale co się nażyli, to ich), albo na starość ustatkowani z dużo młodszą żoną, która się zajmie. Nie sądzę, żeby to była jedynie kwestia wyboru, niektórzy tak mają. Człowiek to nie gęś kanadyjska, która umiera po stracie jedynego partnera. I nie tylko niektórzy, niektóre też. One zapewne bardziej się męczą, bo co wolno mężczyźnie, tego wciąż nie wolno w tym samym stopniu kobiecie. A jeśli nawet wolno, to trudniej zrealizować. Jest tyle starych, samotnych kobiet – mężczyźni umierają wcześniej – i niestety ich szanse na młodego męża, który „się zajmie”, są naprawdę znikome, ale czy to znaczy, że by nie chciały? Albo one też nie żyły monogamicznie, ale wcześniej im się skończył termin przydatności. Niech więc Pilch, tzn. jego bohater, nie jęczy, bo inne mają gorzej.
***
Giorgio Manganelli, Centuria. Sto krótkich powieści rzek, przeł. Halina Kralowa, PIW 2016
Załóżmy, że w jakimś momencie pewna osoba, która pisze list do drugiej osoby – płeć czy płcie nie mają znaczenia – zaczyna podejrzewać, czy też po prostu zdaje sobie sprawę, że jest lekko pijana.
Sto „krótkich powieści rzek”, to naprawdę sto, każde mieszcząca się na jednej kartce, opowiadań. Czy naprawdę płeć albo płcie nie maja tu znaczenia? Bohaterem prawie zawsze jest pan w średnim wieku. Czyli człowiek, a człowiek jednak wciąż jest raczej male niż female, nawet jeśli jest panią albo kosmitą. Ten pan może po prostu czekać na telefon, albo stać na dworcu, albo nieść pod pachą własną głowę lub być oskarżonym o morderstwo, którego nie popełnił. A później następuje coś paradoksalnego, chociaż częściej jest to paradoks dotyczący emocji niż zdarzeń. Jest melancholia, dziwne poczucie humoru, absurd układający się w narrację tak, że staje się czymś oczywistym. Przede wszystkim zaś dojmująca pustka – egzystencjalna i metafizyczna – oraz znikomość ludzkich wysiłków, żeby o niej zapomnieć. To jest po prostu literatura w stanie czystym, wypreparowana z realiów, precyzyjna i świetnie skonstruowana. Lektura tej prozy daje coś więcej niż przyjemność czytania, to chyba się nazywa zachwyt.
Pierwsze pytanie, jakie sobie zadałam, czytając kolejne historie, to: któż to jest? I jak to możliwe, że nigdy o nim nie słyszałam? Już wiem, to włoski pisarz awangardowy, dziennikarz, eseista, krytyk (1922-1990). I ateista, co nie dziwi. A nie słyszałam o nim pewno dlatego, że to jego jedyna przetłumaczona na polski książka. Szkoda, ale jakie przyjemne są takie odkrycia!