Z definicji Tabaczyńskiego wypadałoby wybrać określenia: skryty, mętny, nieprzejrzysty. Brzmi to groźnie. Jak coś, co warto mieć na półce, jeśli ma się jakieś kulturalne aspiracje, czasem nieładnie nazywane snobizmem. Jednak nie zapowiada zwykłej przyjemności. A dziś, jeśli się zachęca do czytania, to właśnie taką obietnicą.
William Faulkner, Światłość w sierpniu, przeł. Piotr Tarczyński, Znak 2023
Na nasze skromne potrzeby możemy chyba przyjąć taką roboczą definicję: literacki geniusz to taki rodzaj talentu, w przypadku którego nic nie tłumaczy niebotycznego poziomu jego osiągnięć. Nie wystarczy sama zachwycająca doskonałość, zapierająca dech zjawiskowość, wywołująca wściekłą zazdrość wybitność, upajająca oryginalność czy też rzadko, najrzadziej wręcz spotykana rewelacyjność i tak dalej – potrzebna jest jeszcze tajemnica, a przynajmniej jej pragmatyczna siostra: zagadka. Geniusz w najlepszym razie jest niewytłumaczalny, a w najgorszym – skryty, mętny, nieprzejrzysty.
Tym razem to nie są pierwsze zdania powieści (jeszcze się pojawią), ale początek wstępu. Początki są ważne! Trochę onieśmielający – Słowacki wielkim poetą był i zachwyca, a co, jeśli nie zachwyci? Dodajmy jeszcze to, co możemy przeczytać w posłowiu tłumacza. Nie krytykując poprzedniego przekładu, Macieja Słomczyńskiego, obiecuje nam zamiast uproszczeń ułatwiających lekturę tłumaczenie oddające wszystkie komplikacje oryginału: neologizmy, nietypowe zbitki słowne, zawiłe arabeski zdań, skomplikowaną strukturę, przeskoki w chronologii, dziwną interpunkcję, różne zapisy w zależności od tego, czy bohater mówi, czy myśli, i jeszcze inaczej jeśli jego myśli są mniej uświadomione. Oraz inne jeszcze atrakcje. Wygląda na to, że z tej definicji Tabaczyńskiego wypadałoby wybrać określenia: skryty, mętny, nieprzejrzysty. Brzmi to groźnie. Jak coś, co warto mieć na półce, jeśli ma się jakieś kulturalne aspiracje, czasem nieładnie nazywane snobizmem. Jednak nie zapowiada zwykłej przyjemności. A dziś, jeśli się zachęca do czytania, to właśnie taką obietnicą. Takie są też moje wspomnienia, bardzo odległe, z poprzednich spotkań z prozą Faulknera – nie jest ona łatwa i przyjemna.
Tarczyński zwierza się, że trafił na jego książki dzięki lekturze powieści Maria Vargasa Llosy. I może to jest właściwa kolejność, i jeśli też wolno mi się też zwierzyć, niestety u mnie była to odwrotna kolejność: najpierw Faulkner, potem Llosa, dla młodej czytelniczki dużo atrakcyjniejszy i który na lata stał się moim ulubionym pisarzem. Wiele książek z klasyki literackiej przeczytałam pod koniec podstawówki i w liceum. I pewno byłam na nie za głupia, do końca życia pozostała mi niechęć do Thomasa Manna, chociaż potem wracałam do jego książek. Lubię tylko Buddenbrooków. Natomiast wciąż pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobiło na mnie Absalomie, Absalomie.
czytaj także
Dlaczego to robiłam? Czemu, chociaż nie zawsze była to relaksująca rozrywka, chciałam poznać najważniejsze dzieła literatury światowej (czasem polskiej też)? Oczywiście wynikało to z przywileju klasowego, czyli czytania od dzieciństwa i aspiracji wyniesionych z domu. Jednak wiele moich podobnie uprzywilejowanych koleżanek i kolegów takiej potrzeby nie miało. Może więc istnieje coś jeszcze, co robi z nas czytelników, jakiś indywidualny fioł, który każe nam podejmować taki wysiłek. Mimo że Tarczyński ostrzega: „Co jak co, ale Światłość w sierpniu nie jest lekkostrawna”, postanowiłam sprawdzić, jak dzisiaj będzie się to czytało. Może to i maniakalne, ale czy nie jest już jakaś ramota?
I rzeczywiście, nie nazwałabym tej powieści lekkostrawną, głównie ze względu na tematykę, ale lektura pochłonęła mnie całkowicie. Właściwie nie zauważyłam tych wszystkich zawiłości, w każdym razie nie jako przeszkody w lekturze. To wszystko czemuś służyło, było na właściwym miejscu, budowało nastrój, pozwalało odnaleźć się w tym świecie sprzed prawie stu lat, poczuć oddech upalnego sierpnia na równi z duchotą tamtej kultury, budowało wielopoziomowe charakterystyki bohaterów.
Zawsze też lubiłam fantastykę, nadal czasem lubię, ale nie tak jak kiedyś. Również filmy, seriale i gry. Użyję więc określenia z dziedziny gier, które może w stosunku do Faulknerowskiej prozy wydawać się niewłaściwe i dziwaczne: immersja. W skrócie: poczucie zanurzenia w świecie przedstawionym, prawie fizyczne odczucie realności tego świata. Czasem literatura też nam to daje, chociażby ta najlepsza literatura fantastyczna, a wcale nie zawsze ta jednoznacznie realistyczna. I nie musimy mieć w niej swojego aktywnego awatara.
Może tu tkwi ta zagadka genialności? (Nie lubię tego określenia). A może to kryterium naiwne, raczej zwykłego czytelnika czytającego emocjami, niepasujące do prawdziwego Krytyka Literackiego. Ok, jestem raczej czytelniczką niż krytyczką. A Światłość w sierpniu, wbrew wszelkim ostrzeżeniom, niezwykle gładko mi się to czytało. I immersyjnie. Może trzeba przedtem przeczytać kilka innych książek, żeby na starość z prawdziwą przyjemnością czytać Faulknera, a może to jednak zasługa tłumacza?
I teraz tradycyjnie: pierwsze zdania powieści. W dwóch tłumaczeniach – Słomczyńskiego i Tarczyńskiego. Widzicie różnicę? Ja widzę. Jedno z nich czyta się zdecydowanie lepiej. I właśnie to jest dziełem Tarczyńskiego. Nie powiem które, ale przecież widać!
Siedząc na skraju traktu, patrząc, jak wóz wspina się ku niej, pod górę, Lena myśli „Z Alabamy przyszłam: kawał drogi”. Myśląc nie ma jeszcze miesiąca, jak idę, a jestem już w Missisipi, dalej od domu niż kiedykolwiek. Dwanaście lat miałam, kiedy ostatnio byłam taki kawał drogi od Doane’s Mill.
Siedząc przy drodze i patrząc na wóz, który wspina się ku niej pod górę, Lena myśli: „Przyszłam tu z Alabamy. Kawał świata. Całą drogę z Alabamy, pieszo. Kawał świata”. I równocześnie myśli: Chociaż byłam niecały miesiąc w drodze, jestem już w Missisipi, dalej od domu niż kiedykolwiek przedtem. Jestem teraz nawet dalej od Doane’s Mill, niż byłam wtedy, kiedy miałam dwanaście lat.
czytaj także
W upale, kurzu, po piaszczystej drodze od miesiąca wędruje Lena. Jest w ciąży, niedługo urodzi. Szuka ojca dziecka, który obiecał jej wrócić i się nimi zająć. Nie mamy wątpliwości, że po prostu uciekł, ale ona wierzy, że wszystko dobrze się skończy. Jej brak wyrachowania, prostota i naiwność są wzruszające, a determinacja budzi podziw. (Tarczyński kiedyś się w niej zakochał). I ludzie jej pomagają, całkiem bezinteresownie. To jedyna postać, której wewnętrznych komplikacji nie poznamy. Lena po prostu jest i ufa światu. Kiedy dociera do miasteczka Jefferson, w którym podobno w tartaku pracuje poszukiwany przez nią mężczyzna, płonie w nim dom panny Burden, a ją znaleziono wewnątrz z poderżniętym gardłem. Od razu też pojawia się informacja, kto to zrobił – podejrzany typ, zajmujący się na boku sprzedażą whisky – ale decydujące jest to, że podobno nie jest biały, choć za takiego uchodził. On ucieka, a za nim rusza pościg. Miasto pragnie jego krwi.
Jeśli chcecie, możecie uznać tę powieść za kryminał. Czy naprawdę to Joe Christmas jest mordercą, a nawet jeśli tak, to co się naprawdę wydarzyło i jaką tajemnicę skrywa? Miasto, jego mieszkańcy nie chcą wcale poznawać prawdy, wyrok już zapadł: to czarnuch zabił. „Miasto” jest jednym z bohaterów powieści – jego wspólny głos, zwyczaje, tradycjonalizm, religijność. Nawet jeśli ktoś jest odmieńcem, dobrym człowiekiem, pochodzi z rodziny abolicjonistów, wspomaga czarnych – i tak jest przesiąkniętym tą kulturą, z jej obsesją na punkcie rasy. Biali są przekleństwem czarnych, a czarni są przekleństwem białych, żyją oddzielnie, ale w morderczym splocie. We wszystkich swoich powieściach Faulkner na wiele sposobów opisuje ten duszący paradygmat, a my się w nim zanurzamy.
Jednym z miejscowych wykluczonych ze wspólnoty, powszechnie pogardzanym, jest były pastor. Wygłaszał dziwaczne kazania, żona od niego odeszła i potem popełniła samobójstwo, doznał wielu krzywd od „miasta”, ale nie wyjechał z niego. I to on mówi o jego mieszkańcach: „To są dobrzy ludzie. Muszą wierzyć w to, w co muszą wierzyć, zwłaszcza że to ja kiedyś byłem równocześnie panem i sługą ich wiary. […] Bo jedyne, na co człowiek może liczyć, to że pozwoli mu się żyć w spokoju między bliźnimi”. Wydaje mi się, że oddaje to dobrze poglądy Faulknera, które Tabaczyński określa jako „umiarkowany konserwatyzm”.
I choć rasizm nadal jest problemem i w Stanach, i w Polsce, możemy też spojrzeć na to bardziej uniwersalistyczne: wszyscy jesteśmy niewolnikami kultury, w której żyjemy. Nawet jeśli jesteśmy jej żarliwymi krytykami, sterują nami jej często niewidzialne dla nas reguły. Chociaż jeśli jesteś lewicowcem, to może powiesz za Brechtem: człowiek hołduje raczej dobru niż złu, ale warunki nie sprzyjają mu. Dodasz jednak potem, że warunki te trzeba zmienić. Nie chodzi jednak o to, żeby na siłę uwspółcześniać Faulknera, każda wielka powieść jest współczesna, w tym sensie, że czytamy ją dziś, z naszym wyposażeniem, i nie przeszkadzają nam historyczne czy odległe realia. Dobra powieść to taka, która i po stu latach jest dobra. Warto jednak wciąż na nowo tłumaczyć ważne książki – żeby tłumacz był współczesny.