Czytaj dalej

Potrąciłeś człowieka? Oj tam, wszyscy tak jeżdżą [rozmowa]

Nawet rozumiem, że spojrzenie w lustro i powiedzenie „zabiłem człowieka” jest niezwykle trudne. Łatwiej wmówić sobie, że społeczeństwo się czepia, bo przecież „wszyscy tak jeżdżą” – mówi Bartosz Józefiak, autor książki „Wszyscy tak jeżdżą”.

Dawid Krawczyk: Z Łodzi do Warszawy przyjechałeś…

Bartosz Józefiak: …samochodem. Miałem przyjechać pociągiem, ale zmieniłem zdanie. 

Dlaczego?

Bo samochodem jest szybciej. Policzyłem i wyszło mi, że pośpię godzinę dłużej, jak wsiądę za kółko.

To jest aż taka różnica? Przecież Łódź od Warszawy dzieli zaledwie 130 kilometrów.

Dodam jeszcze, że mieszkam tuż przy dworcu Łódź Fabryczna. Ale oferta kolejowa jest fatalna – pociągi jeżdżą zbyt rzadko. Mam też problem, żeby zaufać, że się nie spóźnią. Wsiadłem w samochód, zostawiłem go na parkingu Park & Ride na Młocinach, a do centrum dojechałem komunikacją miejską. Można powiedzieć, że państwo polskie podpowiedziało mi, żebym wybrał taki, a nie inny środek transportu – zamiast rozwijać kolej, zainwestowało w budowę autostrad i parkingów na obrzeżach.

A jak dzisiaj wyglądała trasa z Łodzi?

Spory ruch. Ludzie prawie wjeżdżali mi w zderzak. Świecili, żebym zjechał. Na tej trasie roi się od przedstawicieli handlowych i innych osób, którym zawsze się spieszy.

Uprzejmie jest donosić na patoparkowanie

W swoich reportażach zawarłeś opisy ciał, które bezwładnie lecą przez jezdnię po uderzeniu rozpędzonym samochodem. Czy twój styl jazdy zmieniał się podczas pisania książki Wszyscy tak jeżdżą?

Zdecydowanie. Na trasie dalej jeżdżę jak większość, przekraczam prędkość na autostradach i ekspresówkach, ale w mieście staram się ograniczać do 50 km/h. Odkąd zabrałem się do pisania książki, a jeszcze bardziej po rozmowach z rodzinami ofiar wypadków drogowych, coś przestawiło mi się w głowie. Przed pasami zawsze zwalniam, rozglądam się.

Czego się boisz?

Boję się, że kogoś zabiję. Niewiele potrzeba, żeby do tego doszło. Pisząc książkę, wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, czy i ja mógłbym zostać mordercą drogowym. Co czuje taki człowiek? Czy umiałbym to sobie w głowie poukładać?

To wytłumaczenie, że „wszyscy tak jeżdżą” powtarza się w wypowiedziach kierowców jak refren – również tych, którzy zabili kogoś na drodze. „Tak jeżdżą”, czyli jak? Jaki jest ten polski styl jazdy?

Szybki i agresywny. Dodałbym do tego określenie „wschodni”.

Wschodni?

Tak, podobnie jeździ się w Ukrainie czy Rumunii. Koncepcja, że trzeba jeździć ostrożnie, zwracać uwagę na prędkość i znaki drogowe, na tle reszty świata jawi się jako europejska fanaberia. Polska jednak przechyla się w stronę brutalności, ryzyka, niebezpiecznej jazdy. Nieszczególnie przejmujemy się przepisami prawa drogowego.

Inkluzywne dla ludzi, wykluczające dla aut. Takie mają być miasta

Wystarczy spojrzeć na to, jak kierowcy traktują znaki przy drogach. Mam wrażenie, że dla wielu osób są sugestią, jakąś życzliwą poradą, z której można skorzystać, ale nie trzeba.

My chyba w ogóle mamy taki stosunek do prawa i państwa. Moglibyśmy historycznie cofnąć się do zaborów czy PRL-u i tam szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak jest. Bo to, że nie ufamy państwu i nie wierzymy, że będzie działało sprawnie, w przemyślany sposób i dowiezie nam usługi publiczne, jest faktem. Nie wierzę, że dojadę pociągiem na czas, więc wybieram auto. Nie wierzę, że zostanę dobrze potraktowany w publicznej przychodni, więc wybieram prywatną. Nie wierzę, że ten znak dobrze stoi, bo to przecież jakiś urzędas postawił – nie wiadomo nawet, czy sam jeździ samochodem. A ja jeżdżę i widzę, że mogę tu pocisnąć dwa razy szybciej, niż widnieje na znaku.

Niektórzy bohaterowie twojej książki cisną dwa albo i trzy razy szybciej, niż pozwalają przepisy, bo chcą sobie coś udowodnić. Myślę zwłaszcza o chłopakach, którzy ścigają się własnoręcznie przerobionymi furami – sprawiają wrażenie, jakby kompensowali sobie różne niepowodzenia.

Nie wszyscy kierowcy, którzy łamią przepisy, robią to po to, żeby coś sobie udowodnić. Rozmawiałem z psycholożką, która pracuje z osobami powtórnie robiącymi prawo jazdy – to zazwyczaj mężczyźni w średnim wieku, bardzo aktywni zawodowo. Żyją w ciągłym pośpiechu, ciągle gdzieś pędzą, budują PKB. Oni przekraczają prędkość, bo czują, że nie mogą sobie pozwolić, by jakieś znaki ich spowalniały.

Fot. Jakub Szafrański

Ale to prawda, że jest grupa kierowców, którzy niebezpieczną jazdą coś sobie załatwiają. Nie zarabiają dużo, są młodzi, naoglądali się Szybkich i wściekłych i każdą wolną chwilę spędzają w garażu na przerabianiu swoich starych beemek. Kiedy z nimi rozmawiałem, odniosłem wrażenie, że trudno im było znaleźć w życiu inne źródło satysfakcji. Jak jednemu z moich bohaterów, który jeździł do pracy do Niemiec, wracał do domu i całą kasę ładował w samochód.

Ale co w tym złego? Gość ma jakieś hobby, realizuje się, buduje swoje dzieło życia.

Grzebanie pod maską w garażu to tak samo ciekawe hobby jak każde inne. Rzeczywiście chłopaki traktują swoje samochody jak dzieło życia. Dużo bardziej satysfakcjonujące jest to, że zrobiłeś coś w aucie własnymi rękami, niż kupno drogiej części.

Klapa od maski się zamyka, wciskają pedał gazu i zaczynają wyścigi.

Bo czy jest lepszy sposób, żeby się dowartościować i podbudować swoją męskość niż szybka i agresywna jazda po mieście?

„Prawie przejechał pan przed chwilą chłopca!”

Ścigają się po ulicach miast?

Są tacy, którzy swoje wyścigowe potrzeby realizują na zamkniętym torze albo na płycie lotniska – tak jak mój znajomy, który wprowadził mnie w to środowisko. Ma beemkę kupioną do driftów, z oponami pozdzieranymi od jazdy w poślizgu. Ale po mieście jeździ Subaru Foresterem – wozi nim żonę i dziecko. Kiedy nie siedzi w garażu, pracuje jako programista.

Ale są też tacy, którzy zapieprzają powyżej 100 km/h przez centrum Łodzi.

Wsiadłem do samochodu z takim gościem. To, co robił za kółkiem, było skrajnie niebezpieczne. Tłumaczył, że wyostrzają mu się zmysły i na pewno nie spowoduje wypadku. Bałem się.

Mam wrażenie, że z początku masz sporo wyrozumiałości dla tych chłopaków remontujących swoje fury, ale z czasem ją tracisz.

Chyba straciłem sympatię do tego środowiska, kiedy próbowałem porozmawiać z dwoma chłopakami, którzy zabili parę na pasach w Jeleniej Górze. Kompletny brak refleksji nad tym, co zrobili. Zestawiłem to z płaczem rodzin, które straciły bliskich, i trudno mi było znaleźć przestrzeń na wyrozumiałość. Dziewczyna jednego z kierowców usprawiedliwiała go, przekonując, że każdemu mógł zdarzyć się taki wypadek. Naprawdę? Ja nie jeżdżę po mieście 120 km/h i nie wydaje mi się, żebym mógł doprowadzić do takiej tragedii.

Nie mieli poczucia winy, że zabili dwie osoby?

Nie. Mieli za to bardzo głęboki poziom wyparcia tego, co się stało. Do pewnego stopnia nawet rozumiem, że spojrzenie w lustro i powiedzenie „zabiłem człowieka” jest niezwykle trudne. Łatwiej wmówić sobie, że społeczeństwo się czepia, bo przecież „wszyscy tak jeżdżą”.

Niby wszyscy, ale w twojej książce za kierownicą samochodów uderzających w pieszych siedzą niemal wyłącznie młodzi mężczyźni.

Bo to oni stanowią zdecydowaną większość sprawców śmiertelnych wypadków drogowych. Kiedy masz dwadzieścia kilka albo trzydzieści kilka lat, czujesz się królem świata i nie chcesz słuchać o ograniczeniach. Prawnik, który spowodował śmiertelny wypadek, powiedział, że tak naprawdę winne są ofiary, bo jechały „trumną na kółkach”. Dotąd szedł przez życie, nie przyznając się do błędu, czemu zawdzięcza swoją karierę i status. To się sprawdziło, więc dlaczego na wypadek miałby zareagować inaczej? Sądy przez lata puszczały sprawców śmiertelnych wypadków wolno. Skazywały ich na zawiasy i nie był to dobry sygnał, bo wzmacniał myślenie, że taka tragedia to jakiś przypadek, niefart.

Dobra, ale czy wsadzanie tych ścigających się chłopaków na kilka czy kilkanaście lat do więzienia to jest rozwiązanie? 

Dwa razy spotkałem się z chłopakiem z Białegostoku, który zabił człowieka na pasach. Szczerze mówiąc, prywatnie nawet go polubiłem. Kiedy popłakał się na pierwszym spotkaniu, myślałem, że to z powodu wyrzutów sumienia. Dopiero za drugim razem zorientowałem się, że on nie płakał nad tą staruszką, którą zabił, tylko nad sobą, że może trafić do więzienia. Trudno wyobrazić sobie rozpacz rodziny, która musi skonfrontować się z nagłą śmiercią kogoś bliskiego. O 15:00 planujesz zjeść razem obiad, kolację, obejrzeć film, a o 15:03 dostajesz wiadomość, że ta osoba już nie żyje i musisz zacząć planować pogrzeb. Chciałbym, żeby wyroki za zabójstwa na drodze były surowsze. Jedziesz w terenie zabudowanym 90 km/h, to musisz brać pod uwagę, że możesz kogoś zabić i powinna spotkać cię za to kara.

Czy autoholizm to choroba? [rozmowa Stawiszyńskiego i Żakowskiej]

Samochód w twojej książce jest nie tylko narzędziem zbrodni. Dla samochodów budujemy drogi przecinające wsie i place w miastach. Betonujemy skwery i kopiemy dziury pod podziemne parkingi. Będziemy kiedyś żyli w mniej samochodocentrycznym świecie?

To kwestia konkretnych decyzji podejmowanych przez konkretne osoby. Jak patrzę na największe polskie miasta, to raczej czuję optymizm, bo stajemy się mniej zależni od samochodów. W Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu naprawdę nie musisz mieć samochodu, żeby wygodnie przemieszczać się po mieście – możesz liczyć na metro, tramwaj, autobus. Na wsi nie ma takich opcji. Ale bardziej mnie niepokoi, że w takich miastach jak Bydgoszcz, Białystok, Rzeszów czy Łódź też jest trudno zaplanować cokolwiek, polegając na fatalnej komunikacji zbiorowej, dlatego wciąż podstawowym środkiem transportu jest samochód.

Miejsce wypadku na trasie Warszawa–Lublin. Fot. Jakub Szafrański

Poza tymi największymi ośrodkami miejskimi widzisz jakąś nadzieję na zmiany?

Opowiem ci o Kutnie i Jaworznie. Miasta podobnej wielkości, które są na przeciwległych biegunach w podejściu do samochodów. Kutno słynie z tego, że na głównym miejskim placu wybudowało podziemno-naziemny parking, na którym nikt nie parkuje.

Dlaczego?

Bo parking jest płatny, a wokół niego są place, na których można zostawić samochód bezpłatnie. 40 milionów złotych wywalone na coś zupełnie bezużytecznego. Rozmawiałem z prezydentem Kutna, powiedział mi: „Panie drogi, ja rządzę od 20 lat i mam 70 proc. poparcia, bo robię to, czego chcą ludzie”. Wspaniały przykład populizmu na poziomie lokalnym.

A co, jeśli cała Polska to ten rynek w Kutnie?

A jak to wygląda na drugim biegunie, w Jaworznie?

Tam prezydent, a w zasadzie jego urzędnik, Tomasz Tosza, miał wizję tego, jak powinny wyglądać miejskie ulice. Konsekwentnie zwężając drogi i rozwijając komunikację publiczną, przekonał do niej mieszkańców.

Zero strachu w Jaworznie

I mieszkańcy tak ochoczo przyjęli do wiadomości, że im urzędnik zwęzi ulice?

Nie mówił, że będzie zwężał ulice, tylko że będzie bezpieczniej na drogach. To jest element gry z wyborcami, ale też dojrzałej polityki. Bo po kilku kadencjach mieszkańcy Jaworzna widzą, że w mieście nie ma wypadków, zmienili swoje nawyki, jeżdżą wolniej. Warto zadać sobie pytanie, czego oczekujemy od polityków. Żeby robili to, czego ludzie chcą? Czy żeby mieli jakąś koncepcję poprawy życia mieszkańców i ją realizowali? Moim zdaniem ten pierwszy model to polityka tchórzliwa, drugi jest domeną odważnych polityków.

Ostatnie zmiany w przepisach ruchu drogowego – zwiększenie wysokości mandatów za niebezpieczną jazdę i nowelizacja nakazująca przepuścić pieszych zbliżających się do przejścia – to według ciebie polityka odważna?

Trzeba pochwalić partię rządzącą za te zmiany. One już uratowały życie setkom osób, widzimy to po statystykach wypadków. Zobaczymy, na ile te zmiany będą trwałe. Bo taryfikator mandatów jest rzeczywiście wyższy, ale z egzekucją tych kar bywa różnie. Nie zwiększyła się też liczba fotoradarów ani patroli policji, więc nie wykluczałbym, że większość kierowców zaraz zorientuje się, że może jeździć, tak jak jeździła wcześniej, bo w praktyce nie grozi im mandat. Prawo i Sprawiedliwość wykalkulowało, że jest kapitał polityczny do zbicia, i w dobrym momencie zadziałało punktowo, żeby coś zyskać.

Autoholizm – uzależnienie, które zabija [rozmowa z Martą Żakowską]

Przed chwilą mówiłeś, że trudno sobie wyobrazić życie bez samochodu poza największymi miastami w Polsce. A to przecież tam mieszka najwięcej wyborców PiS. To byłby dość osobliwy sposób na zbijanie kapitału politycznego – podwyższać mandaty swoim wyborcom.

Zmiany w ruchu drogowym były reakcją na wypadek przy ul. Sokratesa w Warszawie. W 2019 roku pieszy przechodzący przez pasy został śmiertelnie potrącony przez kierowcę bmw przygotowanego do driftowania, który pędził z prędkością 126 km/h. O mało nie zginęła żona ofiary i ich czteroletni syn. Ludzie w mediach społecznościowych zareagowali masowym oburzeniem. Tak to już jest, że media są bardzo skupione na Warszawie, bo tutaj pracuje najwięcej dziennikarzy – jak rzucili się na tę historię i zaczęli ją opisywać, zainteresowała się nią cała Polska. Morawiecki szybko wypowiedział się w tej sprawie i stąd zmiany.

Kiedy przyjrzymy się wcześniejszym decyzjom PiS w sprawie bezpieczeństwa na drogach, to szybko dojdziemy do wniosku, że partia nie była nim szczególnie zainteresowana. Dosłownie na chwilę powołali urzędnika, który miał zajmować się bezpieczeństwem w ruchu drogowym. Odwołali go po pół roku. Do dzisiaj nikt nie wie, po co go w ogóle powoływali. Czy wiedziałeś, że istnieje coś takiego jak Krajowa Rada Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego?

Nie wiedziałem.

Nic dziwnego, bo ona kompletnie nic nie robi, co zresztą wykazał raport Najwyższej Izby Kontroli. To jest takie ciało doradcze przy ministrze infrastruktury – czasami nie spotykają się nawet raz na rok. Z dokumentów, które produkuje rada, nie wynikają żadne konkretne rekomendacje. PiS-owi przed wypadkiem na Sokratesa nie zależało na długofalowej polityce, która miałaby zwiększyć bezpieczeństwo na drogach, ani nie zależy im po tym wypadku.

Nie spodziewasz się przed wyborami kolejnych propozycji, które zmusiłyby kierowców do zdjęcia nogi z gazu?

Nie sądzę, żeby ktoś odważył się zdenerwować kierowców i zaryzykować utratę ich głosów.

**

Bartosz Józefiak – absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z „Dużym Formatem”, portalem Gazeta.pl i Superwizjerem TVN. Specjalizuje się w reportażach wcieleniowych. Nominowany m.in. do Nagrody Grand Press i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej. Współautor (razem z Wojciechem Góreckim) książki Łódź. Miasto po przejściach. Współautor (razem z Agnieszką Bombą i Piotrem Stefańskim) audioserialu reporterskiego Wietnamski dług. Autor książki Wszyscy tak jeżdżą.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Dawid Krawczyk
Dawid Krawczyk
Dziennikarz
Dziennikarz, absolwent filozofii i filologii angielskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, autor książki „Cyrk polski” (Wydawnictwo Czarne, 2021). Od 2011 roku stale współpracuje z Krytyką Polityczną. Obecnie publikuje w KP reportaże i redaguje dział Narkopolityka, poświęcony krajowej i międzynarodowej polityce narkotykowej. Jest dziennikarzem „Gazety Stołecznej”, warszawskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. Pracuje jako tłumacz i producent dla zagranicznych stacji telewizyjnych. Współtworzył reportaże telewizyjne m.in. dla stacji BBC, Al Jazeera English, Euronews, Channel 4.
Zamknij