W tym cyklu publikujemy fragmenty książek Wydawnictwa Krytyki Politycznej, które, naszym zdaniem, najlepiej wpisują się w wywołane koronawirusem nastroje. Zachęcamy Was też do sięgnięcia po całość, tym bardziej, że wszystkie nasze książki (papier, ebooki, audiobooki) są teraz tańsze o 40%.
Ptaszki śpiewają, że zmniejszenie social distancingu jest już bliskie. Wiele osób myśli zapewne o swoim powrocie z home office’u do biura. Część z nich – może także ciebie? – myśl ta przeraża. Zwłaszcza jeśli swoją pracę uznaje się za bezsensowną. W dzisiejszym #FragmencieWCzasachZarazy przywołujemy książkę idealną na taki stan duszy – Praca bez sensu. Teoria Davida Graebera. Dostępna w papierze i od kilku dni – także w ebooku!
**
Jakże próżną jest opinia onych niektórych ludzi z Indii Wschodnich, co utrzymują, jakoby małpy i pawiany, w wielkiej liczbie pośród nich żyjące, obdarzone były rozumieniem i potrafiły mówić, a milczały jeno z obawy, by ich czasem nie zatrudniono i nie przymuszono do pracy.
Antoine Le Grand, ok. 1675
Przyglądaliśmy się dotąd ekonomicznym i społecznym siłom, które doprowadziły do rozplenienia się prac bez sensu, a także przyczyniły się do niedoli i cierpienia, jakie te prace wywołują u tych, którzy je wykonują. Jednak pomimo widocznego i rozpowszechnionego cierpienia fakt, że miliony ludzi meldują się codziennie w pracy z przekonaniem, że nie robią absolutnie nic, nie został dotąd uznany za problem społeczny. Nie widujemy polityków grzmiących na prace bez sensu, konferencji naukowych poświęconych zrozumieniu powodów, dla których powstaje coraz więcej takich stanowisk, tekstów publicystycznych na temat konsekwencji kulturowych bzdurnego zatrudnienia ani kampanii na rzecz zakazu zatrudniania na podobnych posadach. Wręcz przeciwnie – jeżeli już politycy, uczeni, publicyści czy ruchy społeczne występują w tej kwestii, to ich działania w sposób bezpośredni lub pośredni pogarszają sytuację.
Ta wydaje się jeszcze bardziej niesamowita, kiedy weźmiemy pod uwagę szersze społeczne konsekwencje tego przyrostu. Jeżeli prawdą jest, że aż połowę pracy, którą wykonujemy, można by wyeliminować bez większego wpływu na ogólną wydajność, dlaczego by nie rozdystrybuować pozostałej pracy tak, by każdy miał czterogodzinną dniówkę? Albo czterodniowy tydzień pracy z czterema miesiącami wakacji? Albo dlaczego by nie wprowadzić jakiegoś innego podobnie komfortowego rozwiązania? Dlaczego nie zacząć wyłączać globalnej machiny pracy? Między innymi byłby to prawdopodobnie najbardziej skuteczny sposób zatrzymania globalnego ocieplenia. Sto lat temu wiele osób zakładało, że ciągły postęp technologiczny i urządzenia pozwalające zaoszczędzić na nakładach pracy sprawią, że najpóźniej w naszych czasach będzie to możliwe, a na ironię zakrawa fakt, że prawdopodobnie miały rację. Wszyscy moglibyśmy spokojnie pracować po dwadzieścia, a nawet piętnaście godzin w tygodniu. Jednak z jakiegoś powodu jako społeczeństwo uznaliśmy, że lepiej, by miliony ludzi spędzały całe lata ze swojego życia na udawaniu, że wpisują coś w arkusze kalkulacyjne, albo przygotowywaniu map umysłu na zebrania PR-owców, niż by miały swobodę robienia swetrów na drutach, zabawy z psem, zakładania kapel garażowych, eksperymentowania w kuchni czy przesiadywania w kawiarniach i kłócenia się przy stolikach o politykę albo plotkowania o skomplikowanych poliamorycznych związkach swoich znajomych.
Myślę, że najprostszym sposobem zrozumienia, jak to się stało, jest refleksja nad tym, jak trudno sobie wyobrazić, by publicysta znanej gazety czy magazynu napisał artykuł, w którym stwierdza, że pewna klasa ludzi pracuje zbyt ciężko i dobrze by zrobiła, gdyby się postawiła. Nietrudno natknąć się na teksty z narzekaniami na to, że ludzie z pewnych grup (młodzi, biedni, klienci różnych form pomocy społecznej, przedstawiciele którejś mniejszości narodowej czy etnicznej[1] są leniwi, roszczeniowi, pozbawieni inicjatywy czy motywacji albo nie chcą sami na siebie zarabiać. Internet jest nimi zachwaszczony. Jak ujęła to Rachel w rozdziale 4, „Rzadko mi się zdarza przescrollować Facebooka i nie trafić na jakiś moralizatorski artykulik o tym, jakie to moje pokolenie jest roszczeniowe i jak to nie chce mu się na miłość boską przepracować uczciwie jednego dnia!”. Wszędzie tam, gdzie występuje kryzys, choćby kryzys ekologiczny, rozlegają się nawoływania do kolektywnego poświęcenia. Owe nawoływania jakoś zawsze wiążą się z postulatami, by każdy pracował więcej – i to pomimo faktu, że (jak wspominałem) z punktu widzenia ekologii ograniczenie godzin pracy na masową skalę jest być może najszybszym i najłatwiejszym sposobem ocalenia planety.
czytaj także
Publicyści to współcześni moraliści. Są świeckimi odpowiednikami kaznodziejów, a kiedy piszą o pracy, w ich argumentach widać odblaski bardzo długiej tradycji teologicznej przypisywania pracy wartości uświęconego obowiązku – jednocześnie przekleństwa i błogosławieństwa – i postrzegania ludzi jako z natury grzesznych, gnuśnych istot, które będą wykręcać się od tego obowiązku przy każdej sposobności. Ekonomia jako dyscyplina wyrosła z filozofii moralnej (Adam Smith był wykładowcą filozofii moralnej), która z kolei powstała jako dział teologii. Wiele pojęć ekonomicznych wywodzi się bezpośrednio z idei religijnych. Tym samym argumenty odwołujące się do wartości zawsze są nieco zabarwione teologią. Niektóre z niegdyś teologicznych poglądów na pracę są tak powszechnie podzielanie, że kwestionowanie ich jest wręcz niemożliwe. Nie można powiedzieć, że ludzie, którzy ciężko pracują, nie są, ogólnie rzecz biorąc, godni podziwu (niezależnie od tego, nad czym tak ciężko pracują) ani że ci, którzy unikają pracy, wcale nie są godni pogardy, i oczekiwać, że zostanie się poważnie potraktowanym w debacie publicznej. Jeżeli ktoś stwierdzi, że jakieś posunięcie tworzy miejsca pracy, nie bierze się nawet pod uwagę, by ktoś mógł rzucić w odpowiedzi, że pewne miejsca pracy nie są tego warte (wiem to, ponieważ czasami próbuję tego ze specami od polityk, częściowo tylko po to, żeby obserwować ich osłupienie i zakłopotanie). Wyraźcie jeden z powyższych poglądów, a cokolwiek byście powiedzieli, od tej chwili zostanie zbyte jako wynurzenia prowokatora, komedianta, szaleńca – w każdym razie osoby, której argumenty można dyskredytować z automatu. Mimo to, chociaż głos moralistów może wystarczyć, by przekonać nas do niepodnoszenia larum z powodu mnożenia się prac bez sensu (skoro w debacie publicznej wszelką pracę należy traktować jako uświęcony obowiązek, w związku z czym jakakolwiek praca ma być lepsza niż brak pracy), kiedy przychodzi do naszej własnej pracy, na ogół stosujemy znacząco odmienne kryteria.
Oczekujemy, że nasza praca będzie służyła jakiemuś celowi albo będzie miała jakieś znaczenie, i nasze morale bardzo cierpi, kiedy okazuje się, że tak nie jest. To jednak każe zadać sobie kolejne pytanie: jeżeli praca nie jest wartością samą w sobie, na jakiej zasadzie stanowi wartość dla innych? W końcu, kiedy ludzie mówią, że to, czym się zajmują, jest „bezwartościowe” albo „nic nikomu nie daje”, wydają sądy na temat wartości. Jakiego rodzaju?
Dziedzina wartości to zawsze terytorium sporne. Chyba żadnemu słowu nazywającemu coś uznawanego za pożądane – „prawda”, „piękno”, „miłość”, „demokracja” – nie towarzyszy konsensus co do tego, co tak naprawdę się pod nim kryje (znamienne, że jest tak nawet w przypadku pieniędzy – ekonomiści różnią się między sobą w poglądach na to, czym naprawdę są). Ale w naszym własnym społeczeństwie argumentom na temat wartości pracy należy przyglądać się szczególnie dobrze, ponieważ przyniosły one skutki, jakie postronny obserwator musiałby uznać za dziwaczne, postawione na głowie. Jak się przekonamy, ludzie stosują wobec swojej pracy pojęcie społecznej wartości; ale nasze społeczeństwo dotarło do punktu, w którym społeczna wartość pracy jest nie tylko odwrotnie proporcjonalna do jej wartości ekonomicznej (im więcej czyjaś praca przynosi korzyści innym, tym mniej najpewniej za nią otrzyma), ale na dodatek wielu ludzi zaakceptowało tę sytuację jako moralnie słuszną: naprawdę wierzą, że tak sprawy mieć się powinny. Że powinniśmy wynagradzać bezużyteczne i szkodliwe zachowanie, i praktycznie karać tych, których codzienne wysiłki zmieniają świat na lepsze. To autentyczna perwersja. Zrozumienie, jak do tego doszło, będzie jednak wymagało z naszej strony odrobiny pracy.
[1] Na przykład w zenicie greckiego kryzysu zadłużenia opinia publiczna w Niemczech niemal jednogłośnie wyrażała przekonanie, że greckiego długu nie powinno się anulować, ponieważ greccy pracownicy są roszczeniowi i leniwi. Co innego wynikało ze statystyk, które pokazywały, że Grecy w rzeczywistości przepracowują więcej godzin w tygodniu niż Niemcy; to z kolei spotykało się z kontrargumentem, że być może jest to prawdą na papierze, ale że greccy pracownicy w robocie się obijają. Nigdzie nikt nie zasugerował, że to być może niemieccy pracownicy przesadzają z ciężką pracą, tworząc problem nadprodukcji, który można było rozwiązać, tylko udzielając innym krajom pożyczek, by mogły importować niemieckie towary, nie mówiąc już o tym, by ktoś poważył się wskazać na grecką umiejętność korzystania z życia jako godny podziwu model dla innych. Innym przykładem może być zdziwienie, jakie wywołało u mnie to, że gdy w latach 90. francuska Partia Socjalistyczna szła do wyborów z programem trzydziestopięciogodzinnego tygodnia pracy, żadne ze źródeł informacji w Stanach, które raczyło o tym wspomnieć, nie sugerowało, że skrócenie czasu pracy może być samo w sobie czymś dobrym, a jedynie przedstawiało to jako taktykę zmniejszania bezrobocia. Innymi słowy, pozwolenie ludziom na krótszą pracę można było potraktować jako dobro ze społecznego punktu widzenia wyłącznie pod warunkiem, że umożliwiało ono pracę większej liczbie osób.
**
Fragment książki Davida Graebera Praca bez sensu. Teoria. Zachęcamy Was też do sięgnięcia po całość, tym bardziej, że wszystkie nasze książki (papier, ebooki, audiobooki) są teraz tańsze o 40%.