Z Julitą Wójcik, laureatką Paszportu Polityki oraz Katarzyną Górną, przedstawicielką Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej rozmawia Agata Diduszko-Zyglewska.
Agata Diduszko-Zyglewska: Kiedy odbierałaś Paszport Polityki, wykorzystałaś to, że na sali siedział minister kultury i zwróciłaś się do niego z apelem, żeby zajął się sprawą włączenia artystów do systemu ubezpieczeń społecznych. Co on powinien w tej sprawie zrobić?
Julita Wójcik: Minister powinien po prostu przeczytać projekt złożony u niego kilka miesięcy temu przez Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej. Kiedy po rozdaniu Paszportów zostałam zaproszona do jego gabinetu, przypomniałam mu o tym dokumencie.
Katarzyna Górna: Po zeszłorocznym Artstrajku byliśmy na spotkaniu z ministrem, które dotyczyło tego, jak zrealizować nasze postulaty. Zobowiązaliśmy się, że w ciągu miesiąca napiszemy projekt zmian w prawie, które umożliwiałyby włączenie artystów w powszechny system ubezpieczeń, z którego jest wykluczonych coraz więcej osób. Stworzyliśmy ten projekt, długo namawialiśmy ministerstwo do rozmowy na jego temat, ale kiedy doszło wreszcie do spotkania, wydelegowany do rozmowy z nami urzędnik powiedział z rozbrajającym uśmiechem, że nawet projektu nie przeczytał.
JW: Obecna na spotkaniu po rozdaniu Paszportów wiceminister kultury Małgorzata Omilanowska powiedziała mi, że ten projekt musi jeszcze zyskać akceptację ministerstwa pracy, a na razie nie dotarł nawet do niej.
Julita, apelując do ministra podczas gali, porównałaś artystów do sportowców-reprezentantów kraju. Dlaczego?
JW: Sportowi reprezentanci Polski, olimpijczycy z medalami mają zapewnione różne gratyfikacje, w tym emeryturę po 35 roku życia. Artyści także są reprezentantami Polski, pomyślmy na przykład o polskim pawilonie na Biennale w Wenecji – co dostają w zamian? Nic. Mamy prawo czuć się, delikatnie mówiąc, niedocenieni.
KG: Często w kontekście tej walki o ubezpieczenie dla artystów mówi się o „przywilejach”, a to przecież nie są żadne przywileje, tylko podstawowe prawa, które artyści – tak jak większość obywateli tego kraju – powinni mieć zagwarantowane. Przywilejem nazywa się też możliwość odliczenia pięćdziesięciu procent kosztów przy umowie o dzieło. A przecież każdy, kto prowadzi działalność gospodarczą, ma prawo odpisywania sobie kosztów od przychodu – i nikt nie nazywa tego przywilejem, to jest prawo. Używanie specyficznych słów w odniesieniu do artystów stawia ich starania w fałszywym świetle. Pokutuje stereotyp artysty darmozjada, który zarabia krocie za nic, i dlatego odmawia się artystom podstawowych praw – do opieki zdrowotnej i do emerytury.
Dlaczego artyści są poza systemem ubezpieczeń? Co ich różni od innych grup pracujących na umowy o dzieło?
KG: W ich wypadku jedyną możliwą formą zatrudnienia jest umowa o dzieło, bo przecież artysta nie może pracować na etacie w instytucji kultury. Oficjalnie nie ma w ogóle zawodu artysty, więc uprawiając swój zawód i nie używając żadnych wybiegów, artysta nie ma żadnej formuły prawnej, z której mógłby skorzystać, żeby uzyskać zatrudnienie połączone z ubezpieczeniem. A charakter pracy artystycznej sprawia, że nie ma tutaj mowy o regularnych wpływach z umów o dzieło.
JW: Ja to przebadałam –W zeszłym roku zrobiłam pewien eksperymentalny projekt artystyczno-społeczny. Wysłałam podania o pracę z prośbą o zatrudnienie mnie na stanowisku artystki do różnych instytucji kultury – w tym do Ministerstwa Kultury i instytucji jemu podlegających, ale też tych miejskich. Tylko w Zachęcie powstał jakiś ferment, zaczęto się zastanawiać, na jakim stanowisku mogłabym być zatrudniona. Padł pomysł, że mogłabym zostać „głównym specjalistą”. Ale wtedy pojawiły się kolejne pytania: czy prace stworzone przeze mnie podczas zatrudnienia należałyby wtedy do instytucji? Itd. itp. Realizując ten projekt zatytułowany „Umowa o pracę”, chciałam dać taki sygnał: jestem na zewnątrz, poza systemem, bo nie mam możliwości włączenia się do niego.
Na czym polega wasz pomysł na rozwiązanie problemu?
KG: W ramach powszechnego systemu ubezpieczeń artyści, którzy rzeczywiście pracują w swoim zawodzie, mieliby dostęp do leczenia i emeryturę na poziomie minimalnym. To nie jest atrakcyjny system z punktu widzenia kogoś, kto ewentualnie próbowałby „załapać się” do niego, nie będąc czynnym artystą.
A jak zweryfikować, kto rzeczywiście jest czynnym artystą, a kto tylko skończył artystyczną uczelnię, ale zajął się w życiu czymś innym?
KG: To jest bardzo proste. Co roku składasz razem z PIT-em deklarację, w której wypełniasz odpowiednie rubryki ze wskaźnikami. Ten system znakomicie działa w Niemczech, w Austrii, krajach skandynawskich czy nawet we Francji.
JW: Mało tego. Taka weryfikacja działa też w Polsce. Doktoranci w Gdańsku robią wykazy swoich wystaw i to jest punktowane. To pokazuje, że da się określić wskaźniki.
KG: Nasz system zakłada, że artysta zyskuje ochronę od razu po studiach, ale po 5 latach, kiedy miał już szansę rozwinąć umiejętność zdobywania funduszy zaczyna stopniowo płacić niewielkie składki. Jeżeli zrezygnuje z drogi artystycznej i podejmie gdzieś pracę na etat, oczywiście wypada z tego systemu. Zaproponowaliśmy w ministerstwie stworzenie zespołu roboczego spośród urzędników i ekspertów, który dopracowałby szczegóły tego projektu. Ale nie umiemy przekonać urzędników, żeby oddelegowali do pracy nad tym swoich przedstawicieli.
Waszym kłopotem jest obojętność opinii publicznej wobec tego problemu – z niej wynika nierychliwość urzędników. Działają tu też stereotypy na temat artystów i sztuki współczesnej. Jak chcecie wpływać na zmianę tego dyskursu?
KG: Tylko przez upublicznienie rzetelnej wiedzy na temat sytuacji artystów, choć to trudne, bo w prasie znikają kolejne działy kultury, tak jak wcześniej ze szkół zniknęły lekcje plastyki. Potrzebna byłaby poważna zmiana polityki rządu wobec kultury – zagwarantowanie kolejnym pokoleniom poprzez edukację narzędzi do odbioru sztuki. Obecnie dominuje taki pogląd, że sztuka współczesna to coś kompletnie niezrozumiałego, same głupoty.
Julita, ty w swoim uprawianiu sztuki często odnosisz się sytuacji z życia codziennego. Dlaczego?
JW: Robię to z powodów edukacyjnych. Używam prostego języka, żeby ludzie przestali się sztuki współczesnej obawiać. Plastyka podawana w szkołach pół na pół z muzyką rzeczywiście nie załatwi sprawy. Działam od 12 lat i nie jestem sama na tym polu. Obserwuję w Kolonii Artystów działania Mikołaja Jurkowskiego i Sylwestra Gałuszki, którzy prowadzą warsztaty dla dzieci i widzę wokół nich mnóstwo młodych ludzi. Myślę, że sytuacja lekko się polepsza. Kilka lat temu po ziemniakach w Zachęcie nieźle mi się dostało, Piotr Uklański też miał kłopoty. Teraz on znowu jest w Zachęcie i nikt już na niego nie napada. Nawet dziennikarze – chociaż może rzeczywiście to po trosze wynika z tego, że nie ma dla nich miejsca w gazetach i w ogóle piszą mniej. W bezpośrednim kontakcie z odbiorcami raczej nie spotykam się z niczym negatywnym.
Twoja Tęcza, która miała chyba być takim prostym pozytywnym znakiem w przestrzeni publicznej, wywołała jednak kontrowersje. Spodziewałaś się tego?
JW: Wydaje mi się, że te kontrowersje nie były spontaniczne. Kiedy stawiałam ją na Placu Zbawiciela, myślałam o niej jak o takim papierku lakmusowym. Miałam w głowie to, co się dzieje na Krakowskim Przedmieściu; to, co każdego miesiąca wyczynia Kaczyński, który ma silną potrzebę publicznej ekspresji, ale używa wolności słowa jak siekiery, którą ścina wszystkie inne wolne wypowiedzi. A jednak ta agresja w stosunku do Tęczy zaskoczyła mnie…
Twój Paszport Polityki, który w tym roku przyznawali internauci, pokazuje, że jednak część społeczeństwa chciała ci pokazać swoje poparcie.
JW: Tak, ale wydaje mi się, że więcej odezwało się tych negatywnych głosów. Istnieje pewien rodzaj zaburzonego poczucia wolności słowa, w którym kryje się przekonanie o własnej nieomylności i próba wmuszenia innym własnego światopoglądu przemocą, na przykład przez podpalenie. Kiedy odnawialiśmy Tęczę różne osoby dołączały się spontanicznie, ale przyszła też na przykład starsza pani, która twierdziła, że Tęcza nie może tam stać, bo obok jest kościół.
Czy rozumiesz, dlaczego Tęcza nie może stać koło kościoła?
JW: Nie… Pewnie taka opinia wynika z nieznajomości jej złożonej symboliki. W Gdańsku mamy ołtarz Memlinga z XV wieku, „Sąd Ostateczny” – w środkowej części jest tęcza, na której siedzi Chrystus Zbawiciel, i która symbolizuje przymierze z Bogiem. Okazuje się, że ta symbolika jest nieznana ludziom, których życie koncentruje się wokół kościoła…
Ja oczywiście wcześniej zadeklarowałam, że ta moja Tęcza ma być „łukiem triumfalnym życia codziennego”, na które składa się całe spektrum barw. Chodziło mi o takie przesłanie, że w społecznym panteonie, wszyscy możemy prezentować swoje poglądy i dobrze się nawzajem uzupełniać. Nie ukrywam, że cieszył mnie też termin, kiedy Tęcza mogła stanąć na Placu – to był 8 czerwca, kiedy zbiegły się mniej więcej w czasie trzy rzeczy: Parada Równości, procesja Bożego Ciała i wydarzenia związane z EURO 2012. Chciałam, żeby ta Tęcza zadziałała trochę jak ta naturalna, co udało się w Brukseli i na Wigrach – kojąco, jako coś, co odsuwa z pola uwagi spory i antagonizmy.
Jakie będą dalsze losy Tęczy? Naczelny „Polityki” apelował ze sceny do władz Warszawy, żeby oszczędzono jej kłopotów, jakie ma od wielu lat palma Joanny Rajkowskiej.
JW: Tęczą opiekuje się Instytut Adama Mickiewicza. Podobno są sygnały, że miasto chce ją przejąć na stałe. Ona była planowana jako obiekt tymczasowy, stąd nieodporność na ogień, ale można ją oczywiście wzmocnić pod tym względem.
Część odbiorców chciałaby, żeby Tęcza pozostała taka, jaka jest obecnie – częściowo spalona.
JW: Faktycznie dostaję maile i sms-y z prośbą o pozostawienie jej w tym stanie. Rozumiem ten pomysł intelektualnie, ale emocjonalnie nie potrafię pojąć dlaczego warszawiacy dopiero spaloną Tęczę uznają za swoją; dlaczego potrzebny jest ten ślad podziałów i politycznego szafowania ludzkimi uczuciami. Ludzie ze sklepów i miejsc dookoła Placu Zbawiciela także mówili mi, żeby Tęczy nie odnawiać, ale moja intencja była inna, dlatego chciałabym ją jednak odnowić.
Ty zaingerowałaś w przestrzeń publiczną, a warszawska rzeczywistość zaingerowała w twoje dzieło…
JW: Z jakiejś strony podoba mi się to jako pewnego rodzaju chodzenie po linie. Z drugiej strony jest to sytuacja graniczna, nie mogę się pogodzić z niszczeniem czegoś. Mam poczucie, że to może uruchamiać proces niszczenia kolejnych rzeczy. Jeżeli ten, kto niszczy, będzie miał poczucie, że postawił na swoim, to uzna, że to skuteczne narzędzie forsowania swojego światopoglądu. Dorosło teraz pokolenie dzieci, które w o wiele większej mierze wychowywały się same. Rodzice wyjeżdżają do pracy za granicę lub na miejscu pracują dużo dłużej. Teraz te dzieci jako dorośli traktują demolkę i wandalizm jako uprawniony sposób ekspresji.
KG: Wszystko jest teraz jednorazowe czy w najlepszym wypadku jednosezonowe – od zabawek po buty. To definiuje całą kulturę. Nie mamy już szacunku do przedmiotów. Myślę, że rodzicom bardzo trudno pokonać ten wszechobecny przekaz. Obiekty w przestrzeni publicznej podlegają tym samym zasadom – można je zużyć.
JW: Ja nie mogę tego zaakceptować. Tęcza zrobiona jest ze sztucznych kwiatów. Przeczytałam gdzieś, że Eskimosi kładą takie kwiaty na grobach swoich zmarłych i nigdy ich nie wymieniają, bo one tam zamarzają i są niezniszczalne. No chyba, że strawi je pożar… Ale ta pozytywna symbolika Tęczy też jest niezniszczalna.