O filmie Pawła Chochlewa było głośno, zanim powstał. Miał być skandal, rewizjonistyczne kino historyczne, obraz żołnierskiego znoju i „brudu”. A wyszło, jak wyszło.
Czyli miernie, mdło, warsztatowo nieudolnie, z transgresyjnym potencjałem równie wielkim, jak w serialu Czas honoru. Właściwie nie warto by się nawet znęcać nad Tajemnicą Westerplatte, gdyby nie to, że w niektórych momentach widać, że to naprawdę mógł być dobry film, że pomysł miał potencjał, który dobry producent potrafiłby rozwinąć.
Chochlew przedstawia obronę Westerplatte. W pewnym momencie dowodzący twierdzą major Sucharski przeżywa załamanie nerwowe. Chce się poddać, ale buntują się przeciw temu jego oficerowie, zdeterminowani, by prowadzić walkę do końca, przekonani, że już za chwilę przyjdzie odsiecz, rozbije niemieckie dywizje, że już jutro francuskie czołgi i polska kawaleria będą defilować po Unter den Linden. Sucharski, przytłoczonym tym wszystkim, dostaje epileptycznych ataków. Oficerowie zamykają go przywiązanego do łóżka w jego gabinecie i kontynuują walkę, nie przyjmując do wiadomości informacji o padaniu kolejnych polskich miast, ignorując własne straty w ludziach. Coraz gorzej znoszą to wszystko szeregowcy i podoficerowie. Wreszcie Sucharski zwleka się z łóżka, pokonuje własną słabość, przejmuje efektywną kontrolę nad twierdzą i ją poddaje.
To materiał na naprawdę dobre kino. Niestety, ekipa zniszczyła je już na poziomie inscenizacji. Najważniejszą inspiracją dla reżysera były bowiem, jak można sądzić, Sensacje XX wieku. Film zaczyna się zresztą od obrazu mapy przedwojennego Gdańska. Na jej tle lektor opowiada o Westerplatte – polskiej placówce w Wolnym Mieście. Choć jego głos nie ma stalowej charyzmy Bogusława Wołoszańskiego, poetyka podobna – niestety także w następnych scenach. Cały film wygląda jak scenki z serii Wołoszańskiego, w których aktorzy znani na co dzień z Klanu czy Miodowych lat przyprawiali sobie wąsy, wkładali mundury i wcielali się w Mołotowa, Hitlera, Himmlera, Stalina czy Jagodę. U Chochlewa aktorzy z telenowel także odgrywają kiepski teatr telewizji. Obraz jest statyczny, zamknięty we wnętrzach, pozbawiony jakiejkolwiek dynamiki, nawet w scenach batalistycznych.
Wszystko to jeszcze dobija muzyka Jana A. P. Kaczmarka, podkręcająca patos poza jakiekolwiek granice śmieszności, zadająca filmowi ostateczny cios. Z tą ścieżką dźwiękową naprawdę nie ma już co zbierać.
Tymczasem gdyby twórcy poszli innym kluczem, z tego pomysłu dałoby się wiele wyciągnąć. Można by go nakręcić w konsekwentnie naturalistycznej, dynamicznej konwencji, przedstawiając obronę Westerplatte z punktu widzenia zwykłego żołnierza, który pamięta tylko strach, adrenalinę, gniew, krew i brud. Tu realizm zawodzi na każdym poziomie. Nie tylko teatralnego obrazu, ale także takiej samej aktorskiej maniery i dialogów.
Najbardziej wulgarnym słowem, jakie polski żołnierz wypowiada na ekranie w ciągu morderczego, kilkudniowego oblężenia, jest „cholera”.
Można było z tego zrobić surrealistyczną groteskę nawiązującą do tradycji szkoły polskiej. Bo czyż sytuacja, w której dowódca leży chory i przestraszony w swoim gabinecie, a skazaną na klęskę obroną kierują jego fanatyczni, głusi na zasadę rzeczywistości oficerowie, nie ma wielkiego groteskowego potencjału? Powraca tu raz jeszcze, być może wyjściowa dla poronionej nowoczesnej polskiej formy, scena opisana w książce Janka Sowy Fantomowe ciało króla. Oficerowie Sucharskiego, jak niegdyś panowie szlachta, dokonują zabójstwa symbolicznego ciała dowódcy (pozostawiając przy życiu to realne) i zdobywają w ten sposób pełen dostęp do znaczącego „Polska”. Ich fantazje o wszechmocy, o odsieczy, która „już jutro” przyjdzie i zmiecie Niemców, także żywo przypominają megalomańskie omamy szlacheckich „panów braci”.
Gdyby odpowiednio odrealnić film, wydobyć z tej sytuacji cały jej surrealistyczny potencjał, mógłby powstać prawdziwie wywrotowy traktat o polskiej formie, z tego samego porządku co lagrowy rozdział Eroiki. Tu transgresji starczyło na scenę, w której pijany Mirosław Baka sika na przedwojenny wojskowy plakat z napisem „Silni – Zwarci – Gotowi”. Naprawdę szokujące. Dżentelmeni, zwłaszcza w polskim mundurze, nie oddają przecież moczu, jak wiadomo.
Dlaczego nie znalazł się żaden producent, który nie pozwoliłby Chochlewowi zarżnąć tego pomysłu? Który przydzieliłby mu ekipę dobrych scenarzystów, czującego konwencję reżysera, znającego coś więcej niż teatr telewizji operatora? Dlaczego polskie kino z taką dezynwolturą marnuje takie okazje? To jest prawdziwa tajemnica Westerplatte.