Tegoroczny festiwal w Gdyni nie przyniósł żadnego odkrycia na miarę zeszłorocznej "Róży". Pokazywane na nim filmy świadczą jednak o tym, że polskie kino mówiąc o historii szuka bolesnych tematów i odpowiadających im nowych form.
Tak się złożyło, że wszystkie nowe filmy, jakie widziałem w tym roku w Gdyni należą do kategorii do „kina historycznego”, w dodatku skupionego na problemach II wojny światowej. O polskiej partyzantce w Bieszczadach w tamtym okresie opowiada Obława Marcina Kryształowicza. Dwa inne filmy podejmują temat polskiego współudziału w Zagładzie: Sekret Przemysława Wojcieszka i Pokłosie Władysława Pasikowskiego. Oba wchodzą do obiegu festiwalowego i kin prawie rok po wrocławskiej premierze Z daleka widok jest piękny Anny i Wilhelma Sasnalów, w jego cieniu i w jego kontekście. Wojcieszek wypada na jego tle zupełnie rozczarowująco. Pasikowski jednak nie.
Gross dla fanów Psów
Pokłosie to bez wątpienia bardzo ważny film, mimo wszystkich jego błędów i słabości. Potencjalnie społecznie najbardziej nośny w całej dotychczasowej karierze Pasikowskiego. Reżyser chciał nakręcić go od dawna, składał projekt do PISF, przegrywał kolejne konkursy o dotacje. W mediach skarżył się, że Instytut cenzuruje kontrowersyjny temat, z drugiej strony w środowisku krążyły opinie, że scenariusz naprawdę nie jest najlepszy, że źle skonstruowany, pełen wad. Dziś, gdy film w końcu powstał, widać, że rzeczywiście projekt w wielu miejscach jest bardzo niedopracowany – ale jego siła jest tak wielka, że zapominamy o tych wszystkich szczegółach.
Pasikowski historię znaną z Sąsiadów Jana Tomasza Grossa opowiada przy pomocy swojej ulubionej konwencji – czarnego kryminału. W Pokłosiu mamy wszystkie figury i ikony tego gatunku: motyw śledztwa organizujący fabułę; przegranego, sfrustrowanego, lecz pełnego wewnętrznej godności bohatera; zdegenerowany świat rządzony przez chciwość i przemoc. Naszym przewodnikiem po tej upadłej rzeczywistości jest Franek Kalina (Ireneusz Czop), Polak żyjący od dwóch dekad w Chicago. Nie zrobił tam wielkiej kariery, pracował przy rozbiórkach i zrywaniu azbestu, nie dorobił się. Jest zgorzkniały, pełen resentymentu, przekonany, że Ameryką rządzą „Żydki”, które „nigdy nie dadzą Polakowi zarobić”. Po dwudziestu latach emigracji mężczyzna wraca do rodzinnej wsi gdzieś pod Łomżą. Odwiedza brata (Maciej Stuhr), z którym podobno dzieje się coś niedobrego. Brat Franka rzeczywiście zachowuje się dziwnie. Skupuje od sąsiadów i zbiera rozrzucone po całej wsi dawne żydowskie macewy. Coś tknęło go, gdy powódź zerwała drogę, utwardzoną jeszcze w okresie okupacji dawnymi żydowskimi nagrobkami. „To przecież byli ludzie” – tłumaczy bratu, „zasługują na swój grób” – zbiera więc groby z okolicy i ustawia je na swoim polu, wśród kłosów pszenicy. Wywołuje to narastającą wrogość w jego rodzinnej wsi. Sąsiedzi go unikają, obgadują, próbują zastraszyć, grozi mu lincz. Franek stara dowiedzieć się, skąd w ogóle we wsi macewy, co w trakcie wojny stało się z Żydami ze wsi, jakie są przyczyny skrajnej wrogości mieszkańców wobec działań jego brata. Rezultaty tego śledztwa – dla widza, który słyszał o projekcie i czytał Grossa – są oczywiste.
W Psach czy w telewizyjnym serialu Glina Pasikowski pokazał, że doskonale czuje konwencję czarnego kina. Tu robi sporo błędów, radzi sobie z nią gorzej niż w Glinie. Scenariusz ma trochę logicznych dziur, zwroty akcji są słabo umotywowane. Reżyserski instynkt zawiódł Pasikowskiego przy castingu, Ireneusz Czop nie wygląda jak sfrustrowany azbeściarz z Jackowa, tylko jak przystojny mężczyzna sukcesu z klasy średniej (świetnie w tej roli obsadził go Mariusz Grzegorzek w Jestem twój). Wreszcie wszystko jest tu widzowi podane łopatą, niektóre sceny wpadają po prostu kicz (ujęcie z płonącym drewnianym szkieletem domu wyglądającym jak z okładki Sąsiadów, płonące macewy na polu). Ale mimo wszystko na czysto filmowym poziomie są w tym filmie dwie sceny, które tak mnie dotknęły, tak mną poszarpały, że będę bronił tego filmu do upadłego przed wszelkimi atakami. Pierwsza, gdy bracia wykopują czaszki pomordowanych Żydów i druga, gdy konfrontują się z dawnym wójtem wsi, odpowiedzialnym za masakrę. Te dwie sceny usprawiedliwiają artystycznie cały ten obraz.
Jednak nawet bez tych dwóch scen byłbym gotów zawiesić na kołku moje estetyczne preferencje i go bronić. Bo dzięki temu filmowi Gross dotrze do fanów Psów, do naprawdę masowego widza, nie czytającego ani Grossa, ani nawet dzienników opinii, gdzie się o Grossie dyskutowało. Właśnie dlatego, że jest tak bardzo gatunkowy, zrobiony w stylu zerowym (bez estetycznych, artystycznych innowacji), narracyjnie przezroczysty, że jest tak łopatologiczny, ma szansę wywołać dyskusję, jakiej Sasnolom wywołać się jednak nie udało. Chodzi o dyskusję, która nie będzie się toczyć na stronach działu Kultura, ale w dziale Opinie. Już widzę te kolumny w prawicowych dziennikach, poświęcony filmowi numer „Uważam Rze”, ciskane na Pasikowskiego gromy, analizy tego filmu dokonywane przez tak wytrawnych znawców X Muzy jak Piotr Semka czy Rafał Ziemkiewicz.
Pasikowskiemu dostanie się na pewno. Choć w Pokłosiu wcale nie przedstawia wizji ogarniętego ślepą nienawiścią „ciemnego ludu”. Wręcz przeciwnie, pokazuje w jaki sposób antysemityzm uwikłany jest w ekonomiczne interesy, jak wypływa z ekonomicznej „bazy”, która splata się z antysemicką nadbudową dostarczaną np. przez Kościół katolicki. W Pokłosiu mamy dwóch księży. Stary, zbliżający się do emerytury proboszcz (Jerzy Radziwiłowicz) jest dobrym, ciepłym, mądrym, choć słabym i ciapowatym człowiekiem, jakąś rzuconą na prowincję skamieliną bardziej sympatycznego, otwartego Kościoła. Do swoich prostych wiernych odnosi się z dobrotliwym paternalizmem. Ale już jego następca, na razie tylko wikary (Andrzej Mastalerz), to już jakaś czarna sotnia, antysemicko podburza parafian przeciw Kalinom, animuje dawny antysemityzm. Andrzej Mastalerz idealnie nadaje się do takich ról, wystarczy go ubrać w sutannę, by wyglądał jak jakieś widmo przedwojennego, endeckiego księdza, opowiadającego wiernym o „Żydach-mordercach Pana Jezusa” i pisującego do „Ateneum kapłańskiego” sążniste artykuły o roli Żydów w rozbiorach Polski.
Wszystko to daje szansę, by mimo wszelkich słabości, Pokłosie stało się ważnym, autentycznie poruszający i dającym asumpt do szerokiej debaty filmem. Z niecierpliwością czekam na kinową premierę i towarzyszące jej dyskusje.
Kulfony prymusa
Gdy czytałem o Sekrecie Wojcieszka, spodziewałem się wiele. Historia drag queen, odkrywającego, że jego ojciec mordował Żydów w trakcie wojny zapowiadała się co najmniej interesująco. Zwiastun budził nadzieję, wyglądało to jak ciekawe kino artystyczne. Choć za bardzo przypominało film Sasnalów, nie tylko dlatego, że główną rolę kobiecą w obu filmach gra Agnieszka Podsiadlik. Znajomi krytycy, którzy widzieli ten film w Berlinie, nie zostawili na nim suchej nitki, niestety dziś muszę im przyznać rację. Z pewnej sympatii dla pierwszych filmów Wojcieszka właściwie najchętniej bym zamilczał, pozwolił sobie i widowni zapomnieć o tym filmie. Ale wskazuje on na pewien problem, o którym napisać jednak powinienem.
Często jako krytyk pisałem o potrzebie eksperymentu w polskim kinie, odejścia od stylu zerowego. W Sekrecie pozornie dostaję to, o co od tak dawna prosiłem. Wojcieszek tworzy film radykalnie oddramatyzowany, ze szczątkową fabułą, silnie akcentujący swoje zmysłowe formy (narzucający się widzowi, nadmiernie obecny obraz, pulsująca, niepokojąca muzyka), film stawiający na ostentacyjną sztuczność, teatralność. Ale wszystko to nie działa. Wojcieszek przypomina tu bardziej gorliwego niż zdolnego prymusa, który bardzo, bardzo stara się napisać celujące wypracowanie, ale oddaje zbiór dość nieporadnych językowo i myślowo zdań, w dodatku poplamionych kleksami. W Sekrecie zabiera się za tematy, które celnie rozpoznaje jako nośne, ale zupełnie ich nie czuje. Najlepiej widać to w wątku bohatera pracującego jako drag queen, całe zjawisko dragu jest tu przedstawione tak histerycznie, sztucznie, że mimowolnie śmieszy. Sekret przypomina, że filmowy eksperyment musi być aktem wewnętrznej wolności twórczej, a nie niechlujnie odrobionym zadaniem domowym z modnych w ostatnio w kinie estetyk i tematów.
Twardzi mężczyźni i złe kobiety
Po Obławie można by się spodziewać najgorszego – kinowej wersji Czasu honoru, opowieści o dzielnych chłopcach w partyzantce. Nie dzieje się tak właśnie dzięki formie. Obława jest bardzo przemyślanym, formalnie odważnym filmem. Forma opiera się o konstrukcję narratora niewiarygodnego. Obserwujemy pewną wyjściową sytuację: kapral AK „Wydra” (charyzmatyczny Marcin Dorociński), ukrywający się z oddziałem w lesie, ma za zadanie wykonać wyrok na kolaborancie, właścicielu młyna, Kondolewiczu (Maciej Stuhr). Okazuje się, że Kondolewicz to jego kolega ze szkolnej ławki. Tym nie mniej „Wydra” wyprowadza go do lasu, zamierza wykonać wyrok. Ale w między czasie oddział „Wydry”, wpada w sidła Niemców, poza nim i młodym szeregowcem (Bartosz Żukowski) nie przeżywa nikt. Następnie ta sama sytuacja fabularna powtarza się na ekranie, widzimy ją z punktu widzenia wcześniej marginalnych postaci. Nowe punkty widzenia całkowicie wywracają nasz obraz sytuacji, jaki wcześniej sobie skonstruowaliśmy, zmieniają oceny poszczególnych postaci, zmuszają do ciągłego przewartościowania naszych ocen, intuicji, sympatii.
Taka forma wymaga wirtuozerii. Krzyształowicz wirtuozem nie jest. Jego film jest bardziej ambitny, niż mistrzowski, choć kilka scen (z początkową na czele) o wirtuozerię się ociera. Ale i tak broniłbym tego filmu za pomysł, za ambicję. Broniłbym, gdyby nie jego przerażającą mizoginia, dawno nie widziana w podobnym natężeniu w polskim kinie. O ile każda, nawet sprawiająca wrażenie największej kanalii męska postać jest w Obławie, w toku kolejnych, odkrywanych przed widzem informacji, jakoś tam usprawiedliwiona, to kobiety są po prostu złe. Także podział męskich bohaterów na tych szlachetnych i tych podłych przebiega według kryterium „męskie-niemęskie” i to w bardzo ściśle seksualnym sensie tych terminów. Bohater, z którym ma się identyfikować widz, kapral „Wydra” emanuje seksualną charyzmą, kolaborant Kondolewicz jest w zasadzie impotentem. Widzimy, jak masturbuje się w łazience patrząc na zdjęcie żony, której nie potrafi seksualnie zaspokoić. W scenie pokazującej ich jedyny stosunek Kondolewicz nie jest w stanie dokończyć rozpoczętej penetracji, masturbuje się nad ciałem znudzonej i zmęczonej tym wszystkim żony.
***
W Gdyni dominują minorowe nastroje, nie było w tym roku takiego objawienia, jakim w zeszłym roku była Róża Wojciecha Smarzowskiego, mało jest filmów, których wcześniej nie widzielibyśmy w kinach. Ja jednak jestem umiarkowanie zadowolony z tego niewielkiego wycinku, jaki widziałem (poza Sekretem) Widać, że historia i kino historyczne pozostają jednym z podstawowych punktów zainteresowania polskich filmowców, że etap produkcyjniaków w typie Karolów czy Generała Nila szczęśliwie się skończył, że kino mówiąc o historii szuka bolesnych tematów i odpowiadających im nowych form.