Dlaczego MEN nie stworzy sensownej listy wartościowych książek dla dzieci, tylko proponuje nam niezobowiązująca zabawę internetową?
Zebranie rodziców dzieci z klasy drugiej w jednej z warszawskich podstawówek, nauczycielka mówi o planowanych lekturach: – Powinniśmy teraz czytać Centkiewiczów, ale może lepiej Karolcię…
Zaczarowana zagroda Aliny i Czesława Centkiewiczów, o którą tu chodzi, powstała w 1963 roku, Karolcia Marii Krüger – w 1959. Zapewne wielu z nas żywi wobec tych książek sentyment, ale czy naprawdę dzisiejsze dzieci muszą czytać to co ich dziadkowie? Nie muszą – od 2008 roku w klasach 1-3 nie istnieje lista lektur, nauczyciele i nauczycielki mają pełną swobodę w doborze książek omawianych z dziećmi. Przy wyborze muszą się kierować jedynie „realnymi umiejętnościami czytelniczymi dzieci, a także potrzebami wychowawczymi i edukacyjnymi”, uwzględniając istotny cel, jakim jest „rozwijanie u dzieci zamiłowania do czytelnictwa” (tu link do podstawy programowej).
Dlaczego więc w 2015 roku nauczycielka rozważa omawianie z dziećmi książki Centkiewiczów, która znajdowała się na liście lektur w starej podstawie programowej? Powody mogą być dwa: w wielu bibliotekach szkolnych brakuje nowszych pozycji w liczbie wystarczającej dla całej klasy, starych lektur jest za to pod dostatkiem. Powód drugi: pozornie wspaniała swoboda decyzji oznacza ostatecznie całkowity brak wskazówek, a dokonanie odpowiedzialnego wyboru w gąszczu dobrej i złej literatury dla dzieci, jaka ukazuje się obecnie w Polsce, nie jest prostą sprawą. A trzeba też przecież uwzględnić oczekiwania rodziców, którzy nie zawsze docenią sięganie po „nowinki”.
Dlatego łatwiej odwołać się do starej sprawdzonej listy, nawet jeśli znajdujące się na niej pozycje niekoniecznie będą kojarzyć się dzieciom z radością czytania. Czy Ministerstwo Edukacji Narodowej jest świadome tego problemu?
Wydawałoby się, że tak. W grudniu zeszłego roku ogłosiło plebiscyt „Wybierzmy wspólnie lektury najmłodszych uczniów”, zachęcając do zgłaszania książek, które dzieci „pokochają i dzięki którym pokochają czytać”. Przyznaję, że wzięłam tę inicjatywę za dobrą monetę. Tworzona społecznie lista książek wydawała się całkiem niezłym pierwszym krokiem do odświeżenia pozornie nieistniejącej listy lektur, szerszej debaty na ten temat i wypracowania, wspólnie z osobami specjalizującymi się w książkach dla dzieci, nowej formuły obowiązującej w tej dziedzinie. Niestety, na razie wygląda na to, że nie był to pierwszy krok, ale wszystko, co MEN planował zrobić.
Lista książek wyłoniona w internetowym plebiscycie z udziałem 11,5 tys. osób ma – według słów ministry Kluzik-Rostkowskiej – stać się „»ściągawką«” dla samorządów czy też dyrektorów planujących zakupy do szkolnych bibliotek”. Już pobieżny rzut oka na opublikowane wyniki pozwala stwierdzić, jak bardzo są one przypadkowe lub – może poza dziesiątką wyłonioną przez samych uczniów – w jak dużym stopniu są efektem mobilizacji zwolenników czy raczej reprezentantów interesów poszczególnych tytułów.
Cóż, można powiedzieć: taki urok internetowych plebiscytów, choć można je wykorzystać lepiej, choćby prosząc o uzasadnienie wyborów, i zaprezentować rezultaty w formie bardziej użytecznej niż wordowskie tabele (skadinąd z błędami). Ale nawet tę niedoskonałą formułę łatwiej byłoby wybaczyć, gdyby plebiscyt był tylko elementem szerszego pomysłu na zmianę. A tak? Jak podsumowuje Monika Obuchow: ministra „za publiczne pieniądze zareklamowała kilka prężnie zorganizowanych środowisk, dowartościowała rodziców, którym dobro dzieci leży na sercu, ale czy pomogła czytelnictwu? Czy poinformowała bibliotekarzy i rodziców o ogromie wartościowych wydawnictw dziecięcych ostatnich lat? Pokazała, jak wybrać i gdzie szukać?”. Odpowiedź jest niestety oczywista. Niepokoi też wpisywanie przez Joannę Kluzik-Rostkowską rezultatów plebiscytu w kontekst poważnej kwoty 15 mln zł, jaką w tym roku MEN przeznaczy na zakupy książek do bibliotek szkolnych.
Warto jeszcze zatrzymać się nad sformułowaniem „lektury najmłodszych uczniów”. Czy chodziło o klasy 1-3, w których nauczyciele tak bardzo potrzebują wskazówek co do wyboru omawianych pozycji? Nie, chodziło o wszystkich uczniów szkół podstawowych. Tymczasem w klasach 4-6 lista lektur istnieje, choć nie ma postaci sztywnego kanonu: w roku szkolnym należy omówić nie mniej niż 4 pozycje spośród wskazanych w podstawie programowej. Na liście znajdziemy ponadczasową klasykę literatury dziecięcej, jak Tajemniczy ogród Frances Hodgson Burnett czy Bracia Lwie Serce Astrid Lindgren, lektury trącące myszką, jak Historia żółtej ciżemki Aleksandry Domańskiej czy wybrana powieść Alfreda Szklarskiego, niezniszczalne W pustyni i w puszczy, które należałoby raczej omawiać krytycznie w klasach późniejszych, zabłąkane tu zdecydowanie spoza literatury dziecięcej Bajki robotów Lema, coś nowszego (ale nie bardzo nowego), czyli Dynastię Miziołków Joanny Olech, czy wreszcie Dziewczynkę z Szóstego Księżyca Moony Witcher, popłuczyny po Harrym Potterze, literaturę bardzo złą, która na liście znalazła się chyba zgodnie z myślą: „Musi być fantastyka, dzieciaki to teraz lubią. Tylko w żadnym razie nie Harry Potter, to w końcu książka dla niektórych kontrowersyjna”. Jest też nieśmiertelny Ten obcy Ireny Jurgielewiczowej – książka, którą wielu dorosłych ceni, ale znów: czy o problemach współczesnych nastolatków musimy rozmawiać na podstawie książki napisanej w 1961 roku?
Wybranie z listy proponowanej przez MEN dwunastu (cztery na rok) pozycji wartościowych literacko, atrakcyjnych dla dzieci i pozwalających rozmawiać z nimi o ważnych sprawach nie jest z pewnością niemożliwe. Ile osób sięgnie jednak po zupełnie bezwartościową książkę Moony Witcher, która w dodatku jest pierwszym, niestanowiącym samodzielnej całości, tomem cyklu? Ale przede wszystkim chciałoby się, by za taką listą kryła się jakaś myśl przewodnia, a tej trudno się tu dopatrzyć, chyba że brzmi ona „dla każdego coś miłego”. Warto dodać, że listy tej nie tworzyły osoby specjalizujące się w literaturze dla dzieci.
MEN, wzywając do wybrania lektur także dla klas 4-6, pisze: „To, co obecnie czytają uczniowie podstawówek, nie sprawdza się. Wybierane przez część nauczycieli książki nie rozbudzają ciekawości ucznia, opisują nieznaną dziecku rzeczywistość sprzed kilkudziesięciu lat”. Można by więc sądzić, że zdaje sobie sprawę z problematyczności tej listy. Dlaczego zatem zamiast zaproponować realne zmiany, ogranicza się do przeprowadzenia sympatycznej, ale mało wartościowej (jeśli pozostaje jedynym krokiem) zabawy internetowej? Jest to niestety kolejny, choćby po Pierwszej Książce Mojego Dziecka, przykład na to, że mimo deklaracji kultura dziecięca nie jest traktowana poważnie i brakuje pomysłu na to, jak zarażać dzieci radością czytania. A ono jest niezbędne, jeśli nie chcemy później rytualnie ubolewać nad poziomem czytelnictwa dorosłych.
Co więc należałoby zrobić? Być może konsekwentnie zrezygnować z listy lektur w podstawie programowej także w klasach 4-6, ale za to stworzyć rzetelną listę naprawdę wartościowych pozycji, która byłaby realnym wsparciem dla nauczycielek i nauczycieli. I nie mówię tu tylko o wartości literackiej; warto uwzględnić, że książka, szczególnie dla najmłodszych odbiorców, to nie tylko tekst, a jeśli chodzi o książki znakomite pod względem graficznym, naprawdę mamy obecnie z czego wybierać.
Taka lista powinna zawierać przystępne, przygotowane przez specjalistów opisy książek, informacje o nagrodach, ale także opinie małych czytelników i czytelniczek.
W jej tworzeniu powinny uczestniczyć osoby specjalizujące się w książce dla młodych odbiorców, choć na pewno warto też pomyśleć nad elementem uwzględniającym głos społeczny, w tym samym dzieci. Lista mogłaby być aktualizowana co roku, co pozwoliłoby wziąć pod uwagę kolejne wartościowe książki ukazujące się na polskim rynku. A to wszystko – wraz z materiałami dydaktycznymi udostępnianymi na otwartej licencji – powinno być dostępne na przyjaznej użytkownikom platformie internetowej, stworzonej wspólnie z Ministerstwem Kultury, które przecież tak mocno angażuje się w kwestię promocji czytelnictwa. Mrzonki? Skąd pieniądze? Wystarczyłoby przeznaczyć na ten cel kwotę, która w tej chwili idzie na wspieranie jednego czy dwóch dużych festiwali literackich – nikt mnie nie przekona, że to pieniądze wydane bardziej efektywnie i perspektywicznie.
To tylko pomysł, najważniejsze, by konkretne działania poprzedziła rzetelna debata, która pozwoli odpowiedzieć na pytania: jakie funkcje powinna dziś spełniać lektura szkolna? Jakie jest miejsce klasyki światowej i polskiej? Czy skoro naszym celem jest przede wszystkim obudzenie w dzieciach miłości do czytania, nie powinniśmy bardziej zdać się na ich wybory – i nie obrażać się, jeśli wśród nich znajdzie się Dziennik cwaniaczka?
Inspirację do części przemyśleń zawartych w tekście zawdzięczam udziałowi w zajęciach Literatura dla młodych odbiorców jako lektura szkolna prowadzonych przez Annę Marię Czernow w ramach studiów podyplomowych Literatura i książka dla dzieci i młodzieży wobec wyzwań nowoczesności na UW.