Jak na kogoś, kto traci „klientów” i chce walczyć o kolejnych, Kościół robi sobie najgorszą reklamę.
Moja relacja z Kościołem katolickim to dość krótki, intensywny i ostatecznie nieudany romans. Babcia od małego ganiała mnie na niedzielne msze, co było dla mnie swego rodzaju rozrywką, bo tę świętą godzinkę spędzałem zawsze na ognistych rozmowach z kolegami i koleżankami, za które nie raz, nie dwa, dostawałem po uchu od katechetki. Mimo tego, do pewnego momentu było to miejsce, w którym czułem się bezpiecznie, podobały mi się te wszystkie rytuały, witraże i chóralne śpiewy. Momentem przełomowym była msza święta dla dzieciaków idących do pierwszej komunii świętej, podczas której proboszcz wygłosił dość mocne kazanie o konieczności przestrzegania dziesięciu przykazań. Pamiętam jak dziś, że po krótkim omówieniu każdego z nich, kategorycznym tonem podsumowywał to tak: „Łamanie któregokolwiek z przykazań strąca duszę do piekła”. I nagle eureka. Trzy dni wcześniej byłem w odwiedzinach u mojego kolegi. Nazwijmy go Albert. Albert złapał anginę i mama uziemiła go w domu. Coś tam sobie pogadaliśmy, a mój wzrok padł na jego kolekcję gadżetów z Kinder Niespodzianki. Patrzę na Alberta, biedak z tej gorączki aż zasnął. No to co, stwierdziłem, że podpierdolę jedną figurkę, bo moja kolekcja nie jest aż tak okazała, Albert nie zbiednieje i w tych anginowych omamach nawet nie zauważy, że coś mu zniknęło. Wracamy do kościoła. Słucham tych wszystkich gróźb z ambony, kolejno lecą przykazania z mojżeszowej tablicy i nagle bang: „Nie kradnij”. I już wiem, że mam przejebane, bo oprócz figurki, wyciągnąłem kiedyś zza sklepowej lady czekoladowego wafelka i podwinąłem piątaka z portfela mamy, co czyni mnie notorycznym 6-letnim złodziejem i nowym nabytkiem szatana, a moje małe złodziejskie rączki pochłonie ogień piekielny. To była pierwsza lampka ostrzegawcza, że może być nam razem ciężko.
Trzy lata później postanowiłem, że urządzę babci domową edycję programu Spełniamy marzenia i zapisałem się do kółka ministranckiego. Babcia Marianna, zachwycona, że jej najstarszy wnuczek wybrał służbę Bogu, zamówiła z katalogu firan i zasłon dwie unikalne komże. Ręcznie wyszywane, z krzyżami, ornamentami i wręcz całunem turyńskim.
Powiem tak – na tle ministrantów, którzy przywdziewali kolekcję basic (zwykłe białe komże będące na wyposażeniu parafii) wyglądałem jak pierdolona Lady Gaga podczas karnawału.
I tak stał ten Piotruś po prawicy proboszcza, w outficie lepszym niż jego zwierzchnik, walił w gong, rozkładał hostię, a gdy nikt nie widział, pokazywał z ołtarza faki kolegom siedzącym w pierwszych ławkach. Coś mnie w tym wszystkim uwierało. Na jasełkach dostałem niemą rolę Józefa, ale zadbałem o to, żeby i tak wszystkie oczy były zwrócone na mnie. Dzień przed wystawieniem natchnionej sztuki o narodzeniu Syna Bożego udałem się do osiedlowej fryzjerki i zażyczyłem sobie fryzurę, która 20 lat później robi furorę, czyli wygolone niemal na zero boki i długa grzywka. Nazajutrz wszyscy się trochę zdziwili, bo Józef wyglądał jakby właśnie wrócił z Love Parade w Berlinie, ale babcia w pierwszej ławce biła brawo i robiła falę ilekroć jej ukochany wnuczek gładził Maryję po ramieniu. Bang.
Dlaczego przypominam te niewinne historyjki? Ano dlatego, że dalej nie było już tak różowo i miło. To znaczy, było i różowo i miło, ale nie w Kościele. Dorastasz, odkrywasz swoją seksualność, sam toczysz wewnętrzny bój i nie wiesz do końca, co jest grane, ale za to wiesz już, że jesteś grzesznikiem, sodomitą i złem wcielonym. Nie dziwi chyba zatem nikogo, że w tym momencie moja przygoda z Kościołem musiała się po prostu zakończyć, bo choć kopałem i szukałem długo, o kompromisie nie było mowy. Naturalnym odruchem był bunt, więc na lekcjach religii w liceum nasz cudowny katecheta Jacek nie miał ze mną lekko. Posiadał jednak cechę, której próżno w Kościele szukać – chciał rozmawiać.
Im człowiek starszy, tym mniej zaprząta sobie głowę rzeczami i ludźmi, którzy nie mają wpływu na jego życie. U mnie też tak było z Kościołem. Poukładałem sobie wszystko w głowie, oddzieliłem dogmaty od spirytualizmu, a na samą instytucję zacząłem po prostu patrzeć jak na instytucję właśnie – chłodno, urzędowo czy, biorąc pod uwagę moje zainteresowania, PR-owo.
I kurwa, jak na kogoś, kto traci „klientów” i chce walczyć o kolejnych, Kościół katolicki sam sobie robi najgorszą reklamę. A już polski oddział firmy, to jest w tym absolutnym mistrzem.
Na początku września w sieci zadebiutowała arcyciekawa akcja społeczna „Przekażmy znak pokoju” przygotowana przez Kampanię Przeciw Homofobii. Jej wydźwięk i symbolika są proste: katolik może podać rękę gejowi i, uwaga, bo mega niespodzianka: nic się nie stanie! W kampanię włączyło się też kilku przedstawicieli środowisk katolickich. Pomyślałem sobie, że to super sprawa, bo zwaśnione strony trzeba godzić, trzeba pokazywać, że się da, że nie trzeba wcale pedałów ganiać z różańcem w ręku i odmawiać zdrowasiek, żeby zostawili te swoje biedne dupy i zaczęli żyć, jak normalni ludzie. Czyli coś w stylu brzmiącego znajomo „traktuj bliźniego swego, jak siebie samego”. Organizatorzy poszli też w konkretną ilość plakatów z miłą dla oka grafiką, a ja już totalnie puściłem wodzę fantazji i wyobraziłem sobie wszystkie urocze staruszki z mojego rodzinnego miasta, które może zobaczą te postery na ulicy i pomyślą sobie: „No u mnie w rodzinie zboczeńców nie ma, ale ten Piotrek od starej Grabarczykowej to fajny chłopak, niech sobie żyje spokojnie w tej Warszawie”. Babcia i tak będzie szczęśliwa, bo z tym, że ma wnuczka geja już się pogodziła i ważne dla niej jest już tylko to, żebym był zdrowy, jadł mięso i nie robił sobie satanistycznych tatuaży. Ale dobre konszachty z koleżankami to, jak powszechnie wiadomo, rzecz święta.
Idylla nie mogła trwać długo, bo akcję postanowił zdeptać i opluć wielebny kardynał Stanisław Dziwisz. Kiedyś wydawało mi się, że fajny facet, w końcu prawa ręka Jana Pawła II, Watykan w Polsce i dzikie węże. „ Czuję się w obowiązku przypomnieć naukę Kościoła katolickiego na temat homoseksualizmu, ponieważ jest ona ukazywana w sposób rozmyty lub wręcz zmanipulowany. (…) Z ubolewaniem stwierdzam, że w fałszowanie niezmiennej nauki Kościoła włączyły się również niektóre środowiska katolickie, których wypowiedzi i publikacje odeszły od Magisterium. Powołując się wybiórczo na wypowiedzi papieża Franciszka, przemilcza się te, w których Ojciec Święty tłumaczy, że w sprawie homoseksualizmu „powtarza tylko naukę zawartą w Katechizmie ” – napisał w oficjalnym oświadczeniu Dziwisz. Czyli tęczowi, nie łudźcie się, i tak lecicie do piekła jak jeden mąż, a zamiast znaku pokoju dostaniecie krzyż na drogę.
Czyli tęczowi, nie łudźcie się, i tak lecicie do piekła jak jeden mąż, a zamiast znaku pokoju dostaniecie krzyż na drogę.
Jakim sposobem nawoływanie do wzajemnego szacunku i tolerancji jest rozmywaniem nauki kościoła? Bitch, show me where. Nie trzeba było długo czekać, aż te słowa wywołają reakcję łańcuchową wśród wiernych i katolickich działaczy. Zaczęła się moja ulubiona licytacja pt. „Pedały, nie damy wam dzieci, nie będziecie brać ślubów, grzech spływa wam po sutach, a co, jak ktoś kocha kozę, może umrzyjcie sami jakoś, co?” i tak dalej, i tak dalej. A mogło być tak pięknie. Mógł to przemilczeć. Czemu ten Dziwisz tak się boi tych gejów? Nie jestem debilem, wiem, że wszystko ma zapisane w swojej świętej księdze, ale czy potrzebna do tego jest taka agresja? Dlaczego nie można wybiórczo wziąć przykładu z papieża Franciszka, który w porywach serca nawet dopuszcza myśl, że mocno pokutujący gej może liczyć na zbawienie. A to strasznie podchwytliwa sprawa, bo jeśli pokutą jest np. klęczenie, to chłopaki, mamy spore szanse. W końcu trochę na tych kolanach czasu tu i tam spędzamy.
W podobny homofobiczny gong uderzył Episkopat, który potępił ideę akcji i wysłał jednoznaczny sygnał do wiernych: prawdziwy katolik nie powinien wspierać takiej kampanii. Wiem, wiem, zaraz ktoś powie, że tak łatwo rzucić hasłem homofobia, kiedy tylko coś nie idzie po myśli tęczowych, ale tutaj mamy klasyczny jej przypadek. Biskupi boją się, a lęk to rzecz kluczowa w każdej fobii, że nawoływanie do tolerancji szybko przeistoczy się w pochwałę homoseksualistów i, nie daj boże, przekona wiernych, że geje i lesbijki, mimo życia w grzechu, zasługują na równe traktowanie w majestacie prawa. Ewolucja intelektualna wiernych to największy lęk kościoła katolickiego, w tym wypadku być może nawet uzasadniony, ale przede wszystkim tragicznie zaślepiający. Bo prośba o to, aby „nie przekazywać znaku pokoju homoseksualistom”, wychodząca z ust wysokiej rangi duchownych, brzmi po prostu kuriozalnie. Ale biznes is biznes, owieczki trzeba trzymać w ryzach.
Wkurwiło mnie to wszystko, bo ja jestem raczej poszukujący, coś tam sobie próbuję sam ustalić, skąd ten świat, czy to Bóg, czy tylko big bang i tak dalej, bo potrzeba wiary w „coś”, cokolwiek, jest mimo wszystko we mnie mocno zakorzeniona. Ale wśród znajomych zawodników z tęczowej drużyny mam sporo osób, które są katolikami, podobnie jak ich rodziny i bliscy. Dziwisz, to są też Twoje owieczki, czemu o nich nie myślisz? Domyślam się, że w obliczu aktualnego krajobrazu politycznego w tym kraju łatwiej uśmiechać się do faszystów i narodowców, bo jak coś będzie nie tak, to chłopaki zrobią jakiś marsz, komuś wpierdolą i będzie cacy. Fajnie, że w tej sprawie głos zabrał Szymon Hołownia, bo on czuje bluesa, wie jak wyprostować patolę zgotowaną przez zwierzchników swojego Kościoła. Może wpadnę z kamerą na jakiś odcinek Mam Talent to jeszcze sobie o tym pogadamy, bo marzy mi się, żeby każdemu oszołomowi można było przeciwstawić w mediach kogoś, kto posiadł sztukę dyplomacji. Bo bez dyplomacji są wojny, a tych nam już wystarczy.
Tekst ukazał się na blogu grabari.pl
***
Piotr Grabarczyk – dziennikarz show-biznesowy związany w przeszłości m.in. z serwisem afterparty.pl i gazetą Fakt. Obecnie reporter w dziale Rozrywka Wirtualnej Polski. Autor bloga grabari.pl.
**Dziennik Opinii nr 260/2016 (1460)