Jak kilku kacyków z nieogarniętym prezydentem postanowiło wywrócić demokratyczny system do góry nogami.
Sukces Pawła Kukiza w I turze wyborów prezydenckich zaskoczył wszystkich, ale chyba najbardziej sztab Bronisława Komorowskiego, który był całkowicie nieprzygotowany na taki scenariusz wydarzeń. Świetny wynik Kukiza ma wiele źródeł i trzeba go interpretować w szerokim kontekście. Jego wyborców łączyła chęć odrzucenia status quo. W dużym stopniu jest to zmiana generacyjna. Młodzi dwudziestoletni wyborcy Kukiza są być może pierwszym pokoleniem, któremu nie będzie się żyło lepiej niż ich rodzicom, a nawet więcej: dużej części będzie się żyło gorzej. Bez umowy o pracę, bez opłacanych składek na emerytury, bez mieszkania, kredytu hipotecznego i – co równie istotne – bez telewizora, wymknęli się zupełnie świadomości Platformy Obywatelskiej. Kukiz ze swoją autentycznością i skórzaną kurtką stał się symbolem zmiany. Potrafił trafnie zdiagnozować chorobę polskiej polityki, jaką jest oderwanie się dużej części elit politycznych od rzeczywistości. Machiny partyjne przestały służyć swoim wyborcom i stały się jedynie przedstawicielami własnych interesów. Kukiz zaproponował proste lekarstwo: jednomandatowe okręgi wyborcze (JOW). Dzięki nim za jednym zamachem można by wymienić całą klasę polityczną i na nowo związać polityków z wyborcami.
Mimo rosnącej popularności Kukiza JOW-y nie stały się jednak według mnie tematem kampanii. Zresztą, ciężko sobie wyobrazić, żeby skomplikowany temat ordynacji wyborczej mógł wywołać w ludziach specjalne emocje.
Nie dostrzegł tego jednak prezydent Komorowski, który najpierw błędnie odczytał wynik Kukiza jako masowy głos poparcia dla JOW-ów, a potem ogłosił w tej sprawie pierwsze od ponad dekady ogólnokrajowe referendum, które może wywrócić nasz system demokratyczny do góry nogami.
Co my, bierni bohaterowie tej polskiej tragedii, powinniśmy wiedzieć o JOW-ach?
Kukiz i woJOWnicy (jak się sami nazywają zwolennicy zmiany ordynacji) rysują przed nami sielankowy obraz: Polska ma być podzielona na 460 okręgów wyborczych, każdy składający się średnio z 70 tysięcy uprawnionych do głosowania. Dzięki takiej wielkości lokalni liderzy, społecznicy i aktywiści będą mogli z powodzeniem startować w wyborach. Każdy wyborca będzie znał swojego reprezentanta w myśl zasady „głosuję na człowieka, nie na partię”. Wzmocni to związek i zależność posłów wobec obywateli. Jeśli poseł złamie dane słowo, ludzie więcej go nie wybiorą. Partie się zdemokratyzują, bo to nie ich szefowie będą układać listy. Ludzie zrobią to za nich – wybierając najpopularniejszych na danym terenie kandydatów.
A jak będzie w rzeczywistości?
Brak reprezentacji
Przede wszystkim większość głosujących Polek i Polaków nie będzie miała w sejmie swojego przedstawiciela. W JOW-ach zwycięzca bierze wszystko. I to niezależnie od tego, czy zdobył połowę, czy jedną trzecią poparcia. W wyborach do Senatu, gdzie od 2011 roku obowiązuje ordynacja większościowa, prawie 60% głosów zostało oddanych na kandydatów, którzy nie zostali senatorami. Platforma Obywatelska, którą poparło 35,7% obywateli, zdobyła dzięki JOW-om 63% miejsc. Od 2014 roku w ten sam sposób wybiera się radnych w miastach, które nie posiadają praw powiatu.
Najsłynniejszym przypadkiem jest Kutno, gdzie komitet firmowany przez prezydenta miasta przy niespełna 40% poparciu zdobył wszystkie miejsca w radzie!
Podobna sytuacja (niestety w dużym stopniu nadal nieopisana) panuje w dziesiątkach innych miejscowości w Polsce. Warto zwrócić uwagę, że na poziomie rady miasta mamy do czynienia z okręgami stosunkowo niewielkimi, liczącymi raptem dwa-trzy tysiące wyborców. Pomimo tego przynależność partyjna albo wsparcie rozpoznawalnego burmistrza są do wygrania wyborów niezbędne, bo ludzie głosują na listę, a nie na człowieka. Dlaczego w sytuacji, w której okręgi są trzydzieści razy większe, miałoby być odwrotnie?
Powiatowi baronowie
Nie jest tajemnicą, że największym sojusznikiem Kukiza w wyborach prezydenckich był właśnie prezydent 75-tysięcznego Lubina Robert Raczyński i związani z nim samorządowcy. To oni sfinansowali kampanię muzyka i to oni zbierali dla niego podpisy. Bez nich Kukiz nigdy by nie zaistniał na scenie politycznej. To właśnie prezydenci i burmistrzowie większych miast nieprzypadkowo są największymi sojusznikami Kukiza w nadchodzącym referendum. To oni będą największymi beneficjentami wprowadzenia JOW-ów. Samorządowe dinozaury, które trwają po kilka kadencji na swoich stołkach, przeskoczą teraz na poziom krajowy.
Oligarchizacja
JOW-y sprawią, że wzrośnie rola pieniędzy i lokalnych układów w polityce. Zamożny biznesmen, właściciel największego zakładu pracy w powiecie, będzie mógł z łatwością zostać posłem.
Kierunek wskazał słynny producent wędlin senator Henryk Stokłosa, który mimo aresztowania i licznych procesów o korupcje z łatwością był wybierany na kolejne kadencje.
Ludzie pokroju Stokłosy, kontrolujący lokalny rynek pracy i mający w ręku lokalną prasę, nie będą mieli żadnej zorganizowanej opozycji. A więc i kontrola ich poczynań będzie mniej niż iluzoryczna. Raz zdobytego mandatu nie oddadzą już nigdy. Pomoże im w tym salamandryzacja (z angielskiego gerrymandering) okręgów, czyli rysowanie ich granic w taki sposób, żeby umieścić w nich jak najwięcej swoich zwolenników, a przeciwników wypchnąć albo rozparcelować tak, aby z większości stali się mniejszością. Ta praktyka jest normą w USA i Wielkiej Brytanii.
Partia wschód i partia zachód
Oprócz zabetonowania sceny politycznej i jej jeszcze większej oligarchizacji, JOW-y pogłębią cywilizacyjny podział Polski. Wszystkie mapy wyborcze pokazują pęknięcie Polski na linii Wisły. Zachód głosuje na PO, a wschód na PiS. Wyniki pokrywają się z granicami zaborów. Można się spodziewać, że posłowie w takiej sytuacji nie będą myśleć o państwie jako całości, tylko będą je postrzegać przez pryzmat swojego okręgu. W zależności od tego, czy partia wschód czy partia zachód będzie rządziła, pieniądze będą raz płynąć w jednym, a raz w drugim kierunku. Biorąc pod uwagę potencjał demograficzny – to „zachód” będzie częściej kontrolował ten kurek, pogłębiając cywilizacyjne różnice, poczucie wykluczenia i podsycając wojnę polsko-polską.
IV RP Komorowskiego
Zaplanowane na 6 września referendum Komorowskiego podważa podstawy ustrojowe państwa i jest próbą wprowadzenia tylnymi drzwiami IV RP. Odbywa się to bez żadnej dyskusji i debaty publicznej na ten temat. Nawet jeśli prezydent Komorowski cynicznie zakładał, że nie będzie frekwencji, a wyniki i tak będą zablokowane przez parlament, to nie zmniejsza to jego odpowiedzialności, a właściwie braku odpowiedzialności za państwo. Referendum 6 września otworzyło drogę do instrumentalnego wykorzystywania narzędzi demokracji bezpośredniej i uprawomocniło wprowadzenie poważnych zmian ustrojowych bez transparentnej publicznej dyskusji.
Trzymajmy kciuki, żeby referendum 6 września się nie udało i stało się tylko politycznym wspomnieniem. Historią o tym, jak kilku lokalnych kacyków z nieogarniętym prezydentem postanowiło wywrócić nasz demokratyczny system do góry nogami. Na szczęście wszystko wskazuje na to – parafrazując słowa Bronisława Komorowskiego – że jaki prezydent, taki zamach stanu.
**Dziennik Opinii nr 237/2015 (1021)