Gdzie indziej znajdziesz ajentów, tych niby-szefów, którzy są w takiej sytuacji, że zgodzą się na wszystko?
Jakub Dymek: Chodzę jak wszyscy do Żabki: hałas, nieznośny dzwoneczek przy drzwiach, produkty upakowane po sufit, nie da się przejść. A tego wszystkiego jeszcze musi upilnować jedna osoba przy kasie. „Jak tam w ogóle można pracować, to wariactwo” – myślę sobie często.
Joanna Jurkiewicz: Tak to wygląda dla ciebie, klienta i kogoś z zewnątrz. A od środka jest chyba jeszcze gorzej. Po kilkunastu latach funkcjonowania tej sieci widzimy problemy: długi ajentów, malejące marże, olbrzymia rotacja prowadzących sklepy i pracujących w nich, weksle in blanco i niekorzystne umowy podpisywane przez pojedyncze sklepy z centralą sieci. To wszystko zmieniło ten model – w teorii umożliwiający prowadzenie rodzinnego sklepiku – w koszmar.
Opowiedz więc tę historię od początku. Skąd wzięły się Żabki?
Wzięły się z genialnego pomysłu biznesmena Mariusza Świtalskiego – wcześniej Elektromis i Biedronka. Wpadł na niego w końcówce lat 90., po tym, jak sprzedano Biedronki zagranicznej sieci. Sekret sukcesu Żabek to pozbycie się „problemu” praw pracowniczych i ryzyka. Tego Żabki „nauczyły się” od Biedronek właśnie. Zła sytuacja w tych dyskontach doprowadziła ponad dekadę temu do procesów nagłośnionych przez media, które jakoś uderzyły w sieć. W Żabkach podobna sytuacja miała się nie powtórzyć, więc postawiono na inny model.
Jaki to model?
W największym skrócie: model biznesowy Żabki SA opiera się na przerzuceniu kosztów i odpowiedzialności na ajentów sklepów, przy pozostawieniu decyzyjności w sprawach zaopatrzenia, marży, aż po karanie i rozwiązywanie umów ze sklepami – w rękach centrali.
Z jej punktu widzenia każdy ajent prowadzi „swój” sklep i odpowiada za niego finansowo. Z punktu widzenia ajentów – gdy już przejrzą na oczy – ten sklep nie jest wcale „ich” i nie może działać samodzielnie, mimo że na papierze tak jest, bo wszystko dyktuje góra.
Ajent Żabki odpowiada natomiast za swoich ewentualnych pracowników. Ewentualnych dlatego, że wcale nie jest powiedziane, że trzeba ich znaleźć – często w pierwszym rzędzie sięga się po rodzinę, bo to obniża koszty. Dla spółki Żabka Polska z siedzibą w Poznaniu ludzie pracujący w poszczególnych sklepach w ogóle nie są pracownikami Żabki, ale „ajentów”. I ich zmartwieniem. Sieć w ogóle nie odpowiada za standardy pracy czy relacje w sklepach, interesuje ją tylko zysk. Ostatnio jeszcze bardziej, bo Żabka Polska znalazła się w rękach kolejnego z rzędu funduszu inwestycyjnego. A te, jak wiemy, są zainteresowane perspektywą krótkoterminową, tak aby posiadane przez siebie aktywa szybko sprzedać i zarobić.
Jak Żabka ma się do „zwyczajnych” sklepów spożywczych?
Gdy jesteś kierownikiem sklepu zatrudnionym przez kogoś na etacie, to nie jest twoją osobistą odpowiedzialnością pokrywanie wszystkich opłat i ponoszonych przez sklep kosztów. Kierownik lub kierowniczka sklepu ma nim zarządzać i dbać, aby działał jak najlepiej, jasne. Ale zatrudniony przez jakąś sieć spożywczą kierownik takiego sklepu nie jest jednoosobowym dłużnikiem ZUS-u, Urzędu Skarbowego i spółki-matki w momencie, gdy coś się nie udaje. A tak jest w przypadku jednoosobowych firm ajentów, którzy prowadzą Żabki. Oni nie tylko stoją przy kasie i robią inwentaryzację, ale też odpowiadają przed firmą finansowo. I to mimo że o podstawowych sprawach, od których zależy powodzenie sklepu – jak dobór towaru czy promocje – w ogóle nie decydują.
Każdy ajent działalność zaczyna z długiem, bo Żabka dostarcza pierwszą partię towaru, którą trzeba później spłacić. A to nie jest jedyne zobowiązania finansowe wobec sieci – ajenci podpisują weksle in blanco, dzięki którym pod koniec działalności dowiadują się, ile jeszcze muszą spółce Żabka Polska zwrócić.
I to jest geniusz tego planu! Stworzyliśmy kontrahenta idealnego – kogoś, komu wydaje się, że jest kierownikiem albo właścicielem, ale w praktyce jest jednym z najsłabszych ogniw całego systemu. I właśnie ten element iluzji – to, że osobie absolutnie niedecyzyjnej daje się na chwilę poczucie, że oto wstąpiła do klasy przedsiębiorców – jest równie istotnym jak mechanizmy ekonomiczne kluczem do sukcesu Żabki w całej Polsce. Obiecać komuś, że się dorobi „na swoim”, ale dołożyć do tego tak olbrzymi bagaż zobowiązań finansowych, że to w praktyce niemożliwe – tak to działa.
Polak jednak lubi być „na swoim”.
No i ajenci Żabki dają się na to złapać. Na początku prowadzenia sklepu można jeszcze mieć wrażenie, że „wreszcie się wybiłem”. Potęguje to fakt, że często ajentami zostają ludzie wcześniej długotrwale bezrobotni. „Mam pracę, nie mam szefa nad sobą. Ba! Sam będę szefem” – tak często myślą. Kupują ułudę samodzielności. Mało kto się do tego przyzna, ale zaczynając prowadzić Żabkę, wielu ajentów i ajentek myślało, że ich obowiązkiem będzie zaglądanie do sklepu i pytanie obsługi, czy wszystko w porządku i czy posprzątali. Bo przecież mieli być szefami! A są tylko pionkami w systemie.
No właśnie, kim faktycznie jest ajent?
Z punktu widzenia prawa jest samodzielnym podmiotem gospodarczym i kontrahentem spółki Żabka Polska. Do relacji ze spółką-matką wnosi bardzo mało, prawie nic. Bo jakim wkładem własnym w skali tego biznesu jest kupienie kasy fiskalnej i opłacenie koncesji na sprzedaż alkoholu? Z drugiej strony jest firma, której zaplecze – finansowe, prawne, eksperckie, technologiczne – jest nieporównywalnie większe. W świetle prawa obie strony, ajent i spółka Żabka Polska, są związane umową, która precyzuje zasady ich współpracy. Ale o jakiej współpracy tak nierównych stron może być mowa?
Ajent Żabki ma obowiązki pracownika – pracę na kasie, rozliczenia, zadania do wykonania – ale nie ma jego uprawnień (nie mówiąc już o związku zawodowym). Ma też jednocześnie obowiązki samodzielnego podmiotu gospodarczego – odpowiedzialność finansową, rozliczenia podatkowe, składki – ale bez swobody decydowania o swojej działalności. Z bardzo niewielkiej marży, którą zostawia mu centrala – jedyny kontrahent, zleceniodawca i twórca tej relacji – ma utrzymać swoją działalność w ramach, jakie do tego przewidziano.
„Ajent” to nazwa umowna; coś, co firma sobie wymyśliła na określenie takiego rodzaju współpracy. Równie dobrze można by nazwać prowadzących sklepy na sto innych sposobów. Oni sami też się pewnie przed podjęciem tej pracy nie zastawiają, czemu akurat „ajent” i „system ajencki” miałby czynić z nich samodzielnych przedsiębiorców.
Centrala mówi: „masz sprzedać 200 serków w tym tygodniu”?
Zobowiązań jest więcej. Żabka to sieć, więc klienci spodziewają się, że znajdą identyczny czy podobny asortyment niezależnie od tego, gdzie sklep się mieści. A ajentom przeszkadza, że nie mogą decydować o tym, co mają na półkach. To, co i w jakich ilościach mogą zamówić, jest precyzyjnie określone. Możesz zamówić, dajmy na to, ten serek – ale nie jeden, tylko czterdzieści. I masz mieć konkretny smak tego serka, taki, jaki przewidziała sieć; nie ma dowolności w doborze różnych wariantów produktu. A gdy towar się przeterminuje, a dzieje się to przecież cały czas, to jest to twój, ajenta, koszt, nie sieci.
Jak radzą sobie z tym ajenci?
Oszukują sieć, jak mogą. W jednej z moich rozmów z ajentami pojawił się wątek zapiekankowy. Sieć pozwoliła sprzedawać w jakimś okresie jeden rodzaj zapiekanek. Ajentka miała zaś dwa, bo klienci chętnie po nie sięgali. Ten drugi rodzaj widniał na kasie jako majonez, bo tylko tak się udało go zmieścić w rozliczeniu. Ajentka, która to robiła, nie kierowała się złymi intencjami, po prostu chciała w swoim i sieci interesie sprzedać jak najwięcej towaru, który schodził. Tylko że nie mogła tego robić jawnie.
W Żabce toczy się wojna wszystkich ze wszystkimi: ajentów ze spółką, ajentów z kasjerkami i vice versa.
Kasjerki są zresztą najniżej w tej hierarchii. Ajenci nierzadko przerzucają na nie część swoich kosztów – obarczają karami czy tną pensje, a te w zamian podkradają ze sklepu.
Ich sytuacja chyba też nie jest najweselsza?
Kasjerki to prawie wyłącznie kobiety, często młode dziewczyny. Płaci się im w Żabkach bardzo marnie, często mają umowę na najniższą krajową, a resztę pensji dostają pod stołem. Ajenci mają różne pomysły na oszczędzanie na personelu: zatrudniają oficjalnie na pół etatu, a dziewczyny pracują na cały, płacą pensje w ratach. Albo zatrudniają je na „okresach próbnych”, za które się im nie płaci. Ich praca często jest niebezpieczna, bo narażone są na ataki ze strony złodziei i pijanych czy agresywnych klientów. Żabki znaleźć przecież można wszędzie, również w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach.
Czy te wszystkie rzeczy, o których mówisz, to wynik przypadku czy zaniedbań, które przez lata się nawarstwiały? Czy może ten system – z niskimi marżami, brakiem decyzyjności ajentów, przerzucaniem kosztów i odpowiedzialności coraz niżej, aż do poziomu kasjerki – tak został od początku wymyślony?
Od pierwszego szkolenia w „Żabim Grodzie”, firmowym ośrodku pod Poznaniem, ajenci słyszeli, że nie będą decydowali. Że „firma im powie”. A narzędzia kontroli tego, czy ajenci robią to, co „firma im powie”, są różne. Jest „tajemniczy klient”, czyli ktoś, kto przychodzi do sklepu i sprawdza, czy jakość obsługi zgadza się z instrukcjami. Są bardzo szczegółowe wewnętrzne kontrole, które dotyczą na przykład sposobu ułożenia towaru na półkach – nawet jeśli przewidziany przez centralę układ jest niemożliwy do zrealizowania w danym sklepie, bo ten jest po prostu za mały. Jest system komputerowy, który monitoruje wszystkie transakcje, ale i czasem „myli się” na niekorzyść ajenta. A za wszystkim idą kary.
Ajenci mogą się tego dowiedzieć na szkoleniach, ale nie wszyscy zdają sobie sprawę ze skali kontroli, jaką się nad nimi sprawuje. Jedna z ajentek, z którą rozmawiałam, bardzo przenikliwie analizowała sytuację, w jakiej przyjdzie jej pracować. Od początku zrozumiała, że chodzi o formę samozatrudnienia, które będzie się opierało w praktyce na wykonywaniu poleceń centrali, jedynego zleceniodawcy. Ale nawet ona, przy swoim zrozumieniu sytuacji, nie doceniła prawdziwej skali gospodarczego ubezwłasnowolnienia, na jakim opiera się system ajencki.
Normalnie samozatrudnieni – nawet przymuszeni do tego przez szefa czy sytuację ekonomiczną – mogą podejmować się różnych zleceń i prowadzić różne rodzaje działalności, a w ich relacjach z kontrahentami obowiązuje jakaś symetria. W Żabce zobowiązujesz się, że nie będziesz prowadził innych form działalności, a Żabka będzie twoim jedynym źródłem przychodu.
I albo pracujesz od godziny 6 do 23 w pojedynkę i namawiasz do pomocy rodzinę, albo liczysz, że uda ci się jeszcze wycisnąć coś z marży i zatrudnić kogoś za absolutnie minimalne stawki?
Tak to działa. W materiałach dla ajentów jest powiedziane wprost, że idealnie byłoby, gdyby sklep prowadziła rodzina. Ajenci słyszą, że jeśli zarabiają za mało, to z pewnością dlatego, że przepłacają za personel. Gdy jedna z moich rozmówczyń stwierdziła, że chce płacić więcej niż płaca minimalna, bo nie da się harować za takie pieniądze, usłyszała od swojego regionalnego zwierzchnika, że to błąd. I przestała być ajentką.
Musisz na kogoś przerzucić koszta, które ponosisz. Możesz na rodzinę – wtedy ona będzie zasuwać na ciebie. Możesz wziąć to na własne barki – wtedy pracujesz w pojedynkę, siedem dni w tygodniu, od 6 do 23. Możesz na kasjerki – wtedy zabierasz im coś z pensji albo wlepiasz kary za niesprzedany i przeterminowany towar. Inaczej się nie da.
Da się utrzymać rodzinę z prowadzenia Żabki?
Moim zdaniem to niemożliwe. Marża jest niesłychanie niska, a dodatkowych kosztów nie da się uniknąć – zawsze coś się przeterminuje, zniszczy lub zostanie ukradzione. Znana mi próba prowadzenia Żabki jednoosobowo – chociaż to jest niezwykle wyczerpujące fizycznie – także okazała się nieopłacalna, bo relacja dodatkowych obowiązków, w rodzaju rozładowywania towaru i formalności, do przychodów jest niekorzystna. Trzeba więc kogoś zatrudnić, ale wtedy zostaje niewiele pieniędzy ponad to, co jest konieczne do bieżącego funkcjonowania sklepu.
Zatrudnić na umowę o pracę? Normalnie płacić?
Niektórzy próbują. Ale to generuje kolejne problemy. Powiedzmy, że zatrudnisz kogoś na umowę o pracę na czas określony. A w międzyczasie firma rozwiąże z tobą umowę. Co się dzieje? Lądujesz w sądzie pracy z kasjerką, bo jesteś podmiotem gospodarczym, który nie dotrzymał zobowiązań względem pracownika.
Jakie mogą być powody rozwiązania umowy z ajentem?
Są niezliczone. Umowa jest tak skonstruowana, żeby można było ją rozwiązać w każdej chwili. Najczęstszym powodem jest wykazanie straty, choćby przez bardzo krótki okres, a rozliczenia są dobowe i rejestruje je program komputerowy. Często pojawia się też „zła opinia”.
„Zła opinia” jest udziałem tych, którzy są już w systemie nieco dłużej i zaczynają się skarżyć – wyliczać nieprawidłowości, domagać się lepszej marży.
Ajentka może też mieć na przykład opinię „zbyt pyskatej”.
„Pyskate” się wyrzuca?
Tak mi mówili ajenci – podkreślali, że firma nie chce ajentów, którym „wiecznie się coś nie podoba”.
Ajenci się buntowali?
Nie próbowali się zorganizować. Jest wiele formalnych przeszkód, dla których nie mogą założyć związku zawodowego – w końcu są przedsiębiorcami. Ale to nie są jedyne bariery. Ajenci mówili mi: „no tak, byli tacy, co się buntowali, ale już nie są ajentami”. Utrata sklepu dla tych, którzy wciąż go jeszcze chcą utrzymać, nie jest rozwiązaniem. Sklep oznacza jeszcze jakąś gotówkę – marną, bo marną, ale pewną – na koniec każdego dnia; utrata sklepu już tylko długi. Wiele osób korzysta z tej gotówki z kasy jako krótkoterminowej „zakładki” pozwalającej się im utrzymać. Zarabiają tak mało, że nawet nie myślą o tym, że faktycznie w ten sposób okradają siebie samych – bo te pieniądze w końcu przyjdzie im zapłacić. Będąc w tak złej sytuacji finansowej – w której, dodajmy, często słabo się orientują – nawet nie myślą o porzuceniu sklepu i kosztownej batalii sądowej ze spółką Żabka. Ostatecznie próby organizacji aktywnych ajentów zakończyły się powstaniem forum internetowego.
Są aż tak słabi?
Pamiętajmy, że ajentem może zostać właściwie każdy – nie trzeba mieć żadnego przygotowania, doświadczenia w handlu, własnej działalności wcześniej. Dla wielu z nich zobaczenie pieniędzy, żywej gotówki w kasie, jest nierzadko czymś nowym. Wiele ajentów zupełnie nie zna zasad rozliczania się z urzędem skarbowym, nie wie, kiedy i w jakiej wysokości przyjdzie im zapłacić podatek. Nie wiedzą nawet, że pieniądze w kasie, które zostają po całym dniu – po odprowadzeniu do centrali Żabki jej prowizji – nie są jeszcze zyskiem, bo przecież trzeba z tych samych pieniędzy jeszcze pokryć koszta i ponieść szereg opłat, a także wypłacić pensje. Jasne, że powinni znać obowiązki podmiotu gospodarczego i prawo – nie mam zamiaru usprawiedliwiać tych, którzy nie znają – ale najwyraźniej nic z tej wiedzy po szkoleniach nie zostaje. Ale i ci, którzy mają świadomość, niekoniecznie radzą sobie lepiej. Jedna z moich rozmówczyń powiedziała, że „każdą złotówkę w kasie oglądała z obu stron” – ale ona miała doświadczenie w prowadzeniu własnej działalności, a takich osób jest w Żabce relatywnie niewiele. Z okradanie samego siebie biorą się długi do spłacenia. A z długów – zależność wobec Żabki i trudność z wyjściem z systemu ajenckiego.
Problemy z długami i rozważanie wyjścia, a ostatecznie zerwanie umowy przez spółkę Żabka to są jednak rzeczy, które przychodzą później. Na początku jest kolorowy, świetnie zaopatrzony, czysty „własny” sklep ze świecącym szyldem. Dla wielu ludzi to jest olbrzymia odmiana, która na początku zapiera dech. Bo spójrz: jeżeli wcześniej pracowałeś wiele lat na kiepskiej posadzie z mobbingującym szefem albo byłeś na bezrobociu, to możliwość prowadzenia Żabki wydaje się prawdziwą szansą. Dla wielu osób pierwszą po tym, gdy upadł ostatni w okolicy duży zakład pracy. Jesteś kobietą po pięćdziesiątce – nikt cię przecież nie zatrudni. Nic dziwnego, że wiele osób podchodzi do prowadzenia Żabki z entuzjazmem, nawet tych, którzy potem określą to jako „piekło”. Wcześniej wydawało się im, że są w raju.
Raj się kończy szybko, a oni zostają z długami.
I to bardzo różnymi. Właściwie to jest tak, że ajenci wybierają, u kogo chcą być zadłużeni. Albo mają długi w ZUS-ie, albo w Urzędzie Skarbowym, albo w samej sieci Żabka. No i są jeszcze długi w Providencie albo u rodziny. Na krótką metę można unikać zadłużenia – obciążając nim kasjerki, unikając opodatkowania albo niektórych kosztów. Prędzej czy później to się jednak kończy, a widmo zadłużenia wraca.
Mało kto chce mieć należności wobec spółki-matki, bo wtedy Żabka bardzo szybko „wywala” ze sklepu. Nie można nie płacić, rozliczasz się codziennie, wysyłasz kasę, spółka ma dostać pieniądze natychmiast. Żadnego problemu czy dodatkowych kosztów nie można użyć jako argumentu – trzeba przelać pieniądze. Żabki nie interesuje natomiast zadłużenie ajentów gdzie indziej, więc rozsądnym wyjściem może się wydawać zaciągnięcie pożyczki, na przykład na pensje czy dodatkowe wydatki – ale i tę pożyczkę trzeba w końcu spłacić. Stąd bierze się to „wybieranie” wierzyciela – gdzieś trzeba nie płacić, by być z Żabką „na zero”. Wystarczy jednorazowy wypadek – dewastacja sklepu czy kradzież – by nawet w miarę rozsądnie gospodarując i wykazując jakiś dochód, wpaść w pułapkę, z której nie ma łatwego wyjścia.
To czemu ludzie wciąż chcą Żabki prowadzić?
Dobre pytanie. Ja mogę powtarzać: nigdy się na to nie decydujcie, nigdy nie podpisujcie żadnych weksli in blanco, nie idźcie w to. Ale co to znaczy dla ludzi, którzy nierzadko nie mają wyjścia? Ludzie, gdy chcą zapewnić jakieś pieniądze sobie i swojej rodzinie, podejmują także złe decyzje.
Ale jest też coś więcej – mamy masę strategii unieważniania całej wiedzy o Żabce. One wywodzą się z tego, co w Polsce kojarzy się z „byciem biznesmenem”. Ludzie są skłonni myśleć, że jeśli komuś nie wyszło, to musi być beznadziejny, zapił, nie zna się. Nawet więc jeśli znają kogoś, kto Żabkę prowadził i wcale na tym nie wyszedł dobrze, to myślą, że to wina tej osoby, a oni na pewno poradzą sobie lepiej. Nie dopuszczają do siebie myśli, że system jest chory. Wolą powiedzieć, że ci wszyscy, którym do tej pory nie udało się wyjść na swoje w Żabce, „nie znali się na handlu”. Artykuły prasowe, które podkreślają ryzyko związane z wejściem w system ajencki, potencjalni ajenci uznają za „robotę konkurencji”. I co z tego, że konkurencji właściwie nie ma?
Jeśli ktoś widzi w Żabce szansę, to albo z desperacji, albo z przekonania o własnych zdolnościach – od żadnej z tych motywacji nie da się łatwo odwieść.
A spółka ma się świetnie dzięki determinacji właśnie takich osób, które skłonne są do biznesu dokładać, a nawet się zadłużyć.
Wcale nie jestem przekonana, że dalej ma się świetnie. Wydaje się, że ten model jest na wyczerpaniu.
Wyniki finansowe nie są zadowalające, niedawno zmienił się prezes. Fakt, Żabka nadal jest bardzo ekspansywna – sklepy otwierają się wszędzie. Ale granicą tej ekspansji jest możliwość znalezienia ludzi, którzy w ten system wejdą. I jak sprawnie będą spłacać długi ci, którzy już w nim są? Z czego mają spłacać, skoro już sprzedali samochód i wzięli kolejny kredyt?
Być może jesteśmy właśnie w granicznym punkcie. Trudno już o kolejne, choćby minimalnie zyskowne Żabki, a o Polskę zaczynają mocno konkurować sieci w rodzaju Carrefour czy Tesco express.
Dotychczas jednak taki model działania był zyskowny?
Poniekąd tak, w końcu znalazł się fundusz inwestycyjny, który Żabkę chciał kupić. To było możliwe dzięki taniej pracy – w końcu gdzie, jak nie w Polsce, znajdziesz kasjerki skłonne pracować za takie wynagrodzenie, i ajentów, tych niby-szefów, którzy sami są w takiej sytuacji ekonomicznej, że zgodzą się na wszystko? Tę hipotezę potwierdza fakt, że gdy notowaliśmy chwilową poprawę na rynku pracy, to nikt się do pracy w Żabce nie garnął. Ajenci, z którymi rozmawiałam, mówili, że kasjerki brały wypłatę i pakowały się z dnia na dzień do innej pracy, czasem do Anglii. Gdy rynek pracy stawał się choć na moment bardziej „rynkiem pracownika” niż „rynkiem pracodawcy”, to system ajencyjny się chwiał – choć odczuwali to najmocniej sami ajenci, od których niemalże dosłownie uciekał personel.
Wygląda na to, że w Żabce jak w soczewce skupiają się problemy polskiego kapitalizmu – z jego niskimi standardami pracy, niedokapitalizowaniem, prekaryjnością, brakiem zaufania i całym tym „syndromem sztokholmskim”, który wciąż każe Polkom i Polakom myśleć, że ich niepowodzenia są wyłącznie ich własną winą.
Wiele osób mówiło, że Żabka to Polska w pigułce. Dla mnie to właśnie polski kapitalizm w pigułce. Odsuwanie od siebie „problemu” pracowników, propaganda jednostkowego sukcesu, promocja najbardziej niestabilnych form zatrudnienia, obojętność instytucji państwowych wobec nierównych i niesprawiedliwych umów – prokuratura w Krakowie, która zajmowała się Żabką, stwierdziła, że takie właśnie są w systemie ajencyjnym, ale jednocześnie nie zdecydowała się nic zrobić.
Można ten system naprawić?
Przy przekonaniu Polek i Polaków, że tak właśnie być powinno i wszyscy jesteśmy kowalami swojego losu – nie wiem. Moim zdaniem to wciąż zadanie dla państwa.
Ale opowiem ci anegdotę. Wywiad ze mną o Żabce ukazał się na stronach Gazeta.pl; po godzinie zniknął. Zanim wrócił, redakcja konsultowała się z Żabką, po czym poprosiła mnie o dokumenty, które zaświadczają o prawdziwości moich słów. Ja je oczywiście wysłałam. Wiesz, co stało się potem? Dostałam ofertę dołączenia do zespołu badawczego pracującego na zlecenie Żabki. Miałam pomóc przy analizowaniu, a potem ewentualnie „naprawie” relacji w ramach sieci. Podobno teraz sprawy ajentów będą przedmiotem większej troski i uwagi ze strony zarządu. Oczywiście odmówiłam. Jeżeli ktoś myśli, że problem o dziesięcioletniej historii, o którym wszyscy w sieci wiedzą, staje się problemem dopiero wtedy, gdy ktoś opowie o nim w wywiadzie, to chyba nie jest to najlepszy punkt wyjścia do naprawy.
Joanna Jurkiewicz – autorka „Dekady ajentów”, absolwentka studiów międzywydziałowych na UMK w Toruniu, doktorantka IS UW, od kilku lat publikuje w kwartalniku „Nowy Obywatel”.
Jeśli chcecie wspomóc wydanie książki, możecie wziąć udział w zbiórce crowdfundingowej na „Dekadę ajentów”, którą prowadzi Stowarzyszenie Obywatele Obywatelom, wydawca pisma „Nowy Obywatel”. Zbiórkę można znaleźć pod adresem: https://wspieram.to/zabka.
**Dziennik Opinii nr 167/2015 (951)