Wisłę tworzy około 200 dopływów. Dopływy te są zasilane przez mniejsze rzeki, strumienie i strugi. Niewiele i niewielu zdaje sobie jednak sprawę, że kiedy znika woda w Wiśle, to jest to finalny objaw agonii całej zlewni największej polskiej rzeki.
Do tej agonii doszło w prawie zupełnej medialnej ciszy. Tylko mała grupa sygnalistek i sygnalistów, rzeczniczek i rzeczników rzek, prawie codziennie donosi o sytuacji – w większości przypadków polskich rzek coraz gorszej: o kolejnym zakwicie złotej algi na Kanale Gliwickim i w Odrze, o kolejnych martwych rybach wyławianych z jezior i rzek, o osuszaniu mokradeł i torfowisk, o kolejnych inwestycjach w przekopywanie rzek, o wycinkach lasów wodochronnych w górach, o zabudowywaniu dolin rzecznych i utopijnie absurdalnych planach dróg wodnych, których wciąż nie odwołano.
czytaj także
Większość tych informacji przechodzi bez echa. Jesteśmy znieczuleni na katastrofę jak zmeliorowana łąka. Dopiero kiedy dochodzi do spraw ostatecznych, budzą nas na chwilę sensacyjne, clickbaitowe tytuły. Wtedy pojawia się też wysyp pytań: dlaczego, co dalej i czy to już zapowiadana apokalipsa? Negacjoniści kpią z sytuacji, a spora część społeczeństwa uspokaja, że zawsze tak było, że za chwilę będzie jesień i deszcz, a w ogóle to im dłuższe lato, tym fajniej, bo można z piwem nad Wisłą posiedzieć. Brak wody w rzekach jest ostatnią sprawą, która mogłaby spędzać im sen z powiek. Może do momentu, w którym się dowiedzą, skąd bierze się woda w warszawskich kranach. A w 70 proc. bierze się z Wisły.
Woda słodka to tylko 3 proc. objętości wód na ziemi. 1 proc. nadaje się do picia. W Polsce około 30 proc. wody, która płynie w naszych domach, pochodzi z rzek i jezior, czyli wód powierzchniowych. Zależymy od nich. W krótkim filmie Splątania Dyby i Adama Lachów narratorka, poetka Julia Fiedorczuk mówi: „Woda nas tworzy, utrzymuje przy życiu; woda nie potrzebuje nas, żeby istnieć, ale my jej potrzebujemy. […] Mamy w sobie rzekę. […] Co zrobić, żebyśmy dostrzegli ciągłość pomiędzy wodospadem a tym momentem, kiedy myjemy zęby?”.
Ile mamy wody, kto i ile jej zużywa?
Jak podaje raport Ochrona środowiska 2023, publikowany corocznie przez Główny Urząd Statystyczny, w kwestii zasobów wodnych per capita plasujemy się na trzecim od końca miejscu w UE (za nami jest Cypr i Malta). Jeśli chodzi o zużycie wody, jesteśmy w środku europejskiej stawki – najwięcej zużywają Grecy, najmniej kraje skandynawskie i nadbałtyckie. Struktura zużycia wody w Polsce to: 72 proc. przemysł (głównie produkcja energii elektrycznej), 19 proc. zużycie na cele komunalne (woda, która płynie w naszych domowych wodociągach) oraz 9 proc. napełnianie hodowlanych stawów rybnych. Interesujące jest to, że raport GUS nie uwzględnia zużycia wody na cele rolnicze i leśnicze.
Zużycie wody w Polsce rośnie (o 1,3 proc. w 2023 roku w porównaniu z rokiem wcześniejszym). Skutecznie, choć dwa razy wolniej odnawiają się zasoby wód podziemnych. Powszechna opinia, że wody zabraknie albo że Polska pustynnieje, w perspektywie następnych kilku dekad są raczej przesadzone, choć proces ten dopiero się rozkręca. Na razie problem tkwi w innej kwestii – jakości wody i jej zużywaniu przez przemysł oraz strukturze tego zużycia.
81 proc. wody zużywanej w przemyśle pochodzi z zasobów powierzchniowych. Zaś woda, która płynie w naszych kranach, pochodzi głównie ze źródeł podziemnych. Jest tak z bardzo banalnego powodu: wody powierzchniowe Polski – jeziora i rzeki – są w fatalnym stanie.
czytaj także
W latach 2016–2021, w ramach monitoringu diagnostycznego, oceniono 4585 tzw. jednolitych części wód powierzchniowych, w skrócie JCWP (JCWP w praktyce oznacza: jezioro, zbiornik, strumień, rzekę lub kanał, część strumienia, rzeki lub kanału, wody przejściowe lub pas wód przybrzeżnych, a także zbiorniki zaporowe). JCWP, które osiągnęły tzw. ogólny stan dobry, jest… 22. To mniej niż 0,5 proc. A więc 99,5 proc. polskich rzek i jezior jest w złym stanie.
Oprócz stanu ogólnego, który jest zero-jedynkowy, bada się tzw. stan ekologiczny. Tutaj mamy trochę odcieni szarości: stan zły ma 13 proc. JCWP, stan słaby 25 proc., stan umiarkowany 57 proc., stan dobry 4 proc. Stan bardzo dobry ma jedna rzeka. Oznacza to, że gdyby z jakiegoś powodu niemożliwe było pobieranie wody spod ziemi, wylądowalibyśmy w modelowej apokalipsie. Czy to realny scenariusz? Jeśli zdamy sobie sprawę, że większość urządzeń pompujących wodę spod ziemi jest zasilana energią elektryczną, której może dotknąć awaria czy blackout, to nie brzmi to optymistycznie.
Skrawki przyrody. Potrzebujemy rewolucji mentalnej, a nie tylko energetycznej
czytaj także
Innym, nie mniej istotnym problemem, jest zawłaszczenie wody przez człowieka. Tak złe wyniki jakości wód powierzchniowych oznaczają, że życie w nich po prostu zamiera lub niewiele mu do tego brakuje. I nie chodzi o zarybiane sztucznie stawy – chodzi o setki tysięcy różnorodnych wodnych stworzeń – od szczeżui wielkiej po ptaki terenów wodno-błotnych. Dotykam tutaj aspektu wody w splątanej sieci życia, gdzie ginące gatunki wywołują efekt domina. Ostatnią kostką jest gatunek ludzki.
Wody podziemne, mimo że ich zasobność w Polsce nie spada, mają dwa inne problemy. Jednym jest ich zanieczyszczenie – szczególnie jeśli chodzi o utwory najpłytsze – czwartorzędowe. W przeciwieństwie do wód powierzchniowych wody podziemne dużo trudniej oczyścić i w razie zanieczyszczenia źródło musi raczej zostać porzucone. Niestety, takie sytuacje się zdarzają i to wcale nie tak rzadko, a samo zanieczyszczenie działa z opóźnionym zapłonem – szkodliwe substancje (np. z wysypisk odpadów, zakładów chemicznych albo nielegalnych składowisk) przesiąkają do wód podziemnych latami, a nawet dekadami. Drugim problemem jest skuteczna regeneracja i uzupełnianie wód podziemnych.
Zmiana klimatu a woda. Ciąg przyczynowo-skutkowy
Woda w utworach geologicznych (najwięcej zalega jej w czwartorzędowych, najmłodszych i najpłytszych) odtwarza się wskutek przesączania się wód powierzchniowych. Jest to proces długotrwały. W czasie opadów najpierw wypełniają się koryta rzek, jeziora, tereny mokradłowe. Woda z nich będzie poruszać się w trzech kierunkach: spływ powierzchniowy, parowanie oraz przesiąkanie do wód podziemnych. Kolejność jest nieprzypadkowa i jest funkcją czasu.
Spływ powierzchniowy jest najszybszy. Tym szybszy, im bardziej drożne, przekopane rzeki, oczyszczone rowy melioracyjne lub gdy na drodze spływu wody występuje powierzchnia nienasiąkliwa (np. betonowa). Im szybciej spływa woda, tym mniej trafia jej do zasobów podziemnych – nie ma na to czasu. I odwrotnie: im bardziej koryta rzek są naturalne (meandrują, mają urozmaicone koryta z bystrzami, głęboczkami, płyciznami, naturalną roślinnością, zlegającymi pniami przewróconych drzew itp.), tym spływ wody wolniejszy. Im jest wolniejszy, tym więcej wody może przesiąkać do wód podziemnych, odnawiając ich zasoby. Idealnie, jeśli rzeka jest zdrowa i płynie doliną, w której woda może się rozlać, tworząc rozlewiska, mokradła, torfowiska. To tam mają szansę tworzyć się najbardziej efektywne magazyny wody powierzchniowej i węgla.
Jak kilkakrotnie pisałem na łamach Krytyki Politycznej, mokre torfowiska magazynują do 10 razy więcej węgla na jednostkę powierzchni niż lasy, ograniczając emisje dwutlenku węgla, a tym samym nie potęgując ocieplenia klimatu. Polska ma bardzo niski wskaźnik retencji wody, który wynosi ok. 6 proc., co, zważając na nasze zasoby, jest sytuacją skandaliczną (średnia w UE to 15–20 proc.). Retencja w krajobrazie – tam, gdzie woda spada w postaci deszczu lub (coraz rzadziej) śniegu – kosztuje pięć razy mniej niż budowa sztucznych, betonowych zbiorników. Bez nich pewnie się nie obędziemy, ale na pewno nie powinny stanowić głównego źródła retencji. Dlaczego? Z powodu rosnącej temperatury.
Bez reformy Lasów Państwowych następnych setnych urodzin nie będzie
czytaj także
Tutaj dochodzimy do kolejnego elementu tej skomplikowanej układanki. Teoretycznie kończy się lato, ale temperatury wciąż są lipcowe – w zasadzie codziennie mamy powyżej 30 stopni. Za nami też 12 rekordowych pod względem upału miesięcy. Można powiedzieć, że uważany za bezpieczny próg ocieplenia o 1,5 stopnia (mowa o średniej dla całej planety) już został przekroczony. Rosnące temperatury – a końca tego wzrostu na razie nie widać, co nie dziwi, biorąc pod uwagę brak zdecydowanych działań ograniczających emisje dwutlenku węgla – powodują zwiększone parowanie wody z powierzchni ziemi. Im bardziej powierzchnia tej wody otwarta (np. w płytkich, sztucznych zbiornikach retencyjnych), tym parowanie szybsze. To właśnie dlatego tak cenne są podmokłe łąki, rozlewiska, mokradła, torfowiska, meandrujące rzeki z naturalną roślinnością. Parowanie wody z takiej powierzchni jest kilkukrotnie wolniejsze w porównaniu do otwartych, betonowych zbiorników. Dzieje się tak, ponieważ roślinność ocienia powierzchnię wody, która słabiej i wolniej się nagrzewa. Dodatkowo – w przypadku torfowisk – woda przechowywana jest pod powierzchnią torfu (jak w gąbce), co utrudnia jej parowanie. Mokradła i torfowiska tworzą też specyficzny mikroklimat z wyższą wilgotnością powietrza, co jeszcze spowalnia parowanie.
Wszystkie rzeki w Polsce mają zasilanie śnieżno-deszczowe. Nie mamy lodowców, które wspierałyby ten proces. Jesteśmy zdani na pogodę, a ta jest coraz bardziej nieprzewidywalna. Śnieżnej zimy (nie licząc terenów górskich) nie mieliśmy już od ponad dekady. Śnieg, jeśli pada, to coraz wcześniej (październik–listopad) i zwykle w ciągu kilku dni topnieje. Dni prawdziwie mroźnych w zasadzie nie ma – poza fragmentami kraju na północy i wschodzie. Zimą, tak jak w tym roku, zamiast śniegu pada deszcz. I to, razem z dwoma poprzednimi elementami, składa się na śmiertelną dla rzek układankę.
Potrzebujemy pilnej zmiany doktryny wodnej
W 2024 roku śnieg ani razu nie zalegał na terenie całego kraju dłużej niż dobę. Styczeń i luty były deszczowe i ze znacznymi odchyleniami temperatur od normy wieloletniej. Szczególnie luty wykazywał anomalie, obfitując w fale ciepła. Tak więc już na początku roku, w okresie kalendarzowej zimy, mieliśmy do czynienia ze wzmożonym parowaniem. Marzec i kwiecień kontynuowały tendencję anomalii temperatur z początku roku, choć w kwietniu miały miejsce spadki poniżej średniej wieloletniej. Według raportów IMGW była to jedna z zasobniejszych w wodę wiosen ostatniej dekady. Maj przyniósł ekstremalne wręcz amplitudy wahań temperatur. Wzmożone parowanie wraz z intensywną wegetacją błyskawicznie osuszyło kraj. Rzeka Mała i jej rozlewisko wyschły najwcześniej w historii moich obserwacji. Woda do tej pory nie wróciła. Czerwiec, lipiec, sierpień i początek września to już w zasadzie pasmo gorących i upalnych dni, z temperaturami powyżej 30 stopni i tropikalnymi nocami.
czytaj także
Jeszcze kilka lat temu lipiec tradycyjnie należał do najbardziej deszczowych miesięcy w roku. Od kilku lat – także w 2024 – nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Może być dla niektórych zaskakujące, że wielkość opadu w tym czasie nie odbiegała zasadniczo od wieloletniej normy. I tutaj dołożymy jeszcze jeden element układanki: wpływ zmiany klimatu, a raczej prądów powietrznych i morskich, których cyrkulacja także się zmienia wraz z ocieplaniem się oceanów, na strukturę i rozmieszczenie opadów.
Widać wyraźnie, że deszcze zmieniły się z długotrwałych i powolnych w krótkie i nagłe. Nie trzeba być fizykiem, by rozumieć, że taki deszcz nie nawilży ziemi ani nie wypełni długotrwale rzek. Co najwyżej spowoduje powódź błyskawiczną w zabetonowanych miastach oraz w korytach wyprostowanych, uregulowanych rzek, którymi woda z ogromną prędkością spływa w kierunku morza. Finalnie we wrześniu lądujemy z sytuacją, w której Wisła na wysokości Warszawy sięga historycznego dna, wywołując sensację. Dla hydrologów, biologów, przyrodników i świadomych obserwatorów przyrody – nie jest to żadnym zaskoczeniem. Wielu już w kwietniu i maju mówiło o zbliżającej się suszy, wbrew mokrej wiośnie. Sytuacja hydrologiczna oszczędziła nieco północny zachód oraz – o dziwo – Wielkopolskę – gdzie ten rok był dość obfity w wodę.
Potrzebujemy błyskawicznych działań naprawczych. Zmiany klimatu nie cofniemy. Dekarbonizacja, transformacja energetyczna – to ważne kwestie, ale efekty zobaczymy za dekady. Rzeki giną tu i teraz i możemy choć częściowo temu zaradzić. Potrzebujemy pilnej zmiany doktryny wodnej w Polsce, obejmującej:
– przeniesienie rzek z Ministerstwa Infrastruktury do Ministerstwa Klimatu i Środowiska, bo rzeki to nie rzeczy;
– pilnego wdrożenia programów premiujących retencję wody w krajobrazie – np. dopłaty za utrzymywanie mokrych łąk, a nie za ich osuszanie i koszenie;
– pilnego wdrożenia nowych, restrykcyjnych norm spuszczanych do rzek ścieków przemysłowych oraz zasolonej wody z kopalń;
– jak najszybszych realnych działań renaturyzacyjnych na rzekach, przymierza z bobrami oraz osobami, które na miejscu będą dbać np. o utrzymywanie zamkniętych zastawek na rowach melioracyjnych albo wręcz programu zasypywania niektórych, niepotrzebnych dziś rowów.
– w przypadku Wisły, musimy pilnie zaprzestać rabunkowej gospodarki jej dna z piasku, która odbywa się w świetle prawa i powoduje degradację koryta.
Pomimo sensacyjnych nagłówków, dla mnie to nie rekord na Wiśle jest najbardziej przerażający, a ciche umieranie małych rzek. Wielkie rzeki są jak wielkie sprawy. Składają się z tych mniejszych. Ryba psuje się od głowy. Rzeki wysychają od tyłu. Od tych swoich najmniejszych sióstr. One umierają po cichu.