Wywiad z Tomaszem Lisem w Krytyce Politycznej miejscami przypominał pastę o ludziach, którzy w jedenaścioro mieszkali na dnie jeziora w pudełku po butach: w poniedziałek biegłem dwa maratony jednocześnie, w tym samym czasie byłem na kolegium i miałem udar. We wtorek to samo i tak czternaście dni w tygodniu.
Po wywiadzie Agnieszki Wiśniewskiej z Tomaszem Lisem po raz kolejny wraca temat „kultury zapierdolu”. Warto jednak całą dyskusję nieco zniuansować.
Każdy, kto wysokiej pozycji społecznej nie odziedziczył i własną pracą awansował, dobrze wie, ile go to kosztowało. Ale jednocześnie nie każdy, kto ciężko pracował, awansował. A przynajmniej nie na takie pozycje, jakich oczekiwał.
Wreszcie – choć wiemy, że bez ciężkiej pracy w wielu dziedzinach trudno sobie wyobrazić osiągnięcie naprawdę dużego sukcesu, to powinniśmy cyrklować system w taki sposób, żeby nie trzeba było jednak zapierdalać, aby mieć choćby godne życie. I o tych wszystkich wątkach należy pamiętać.
„Ja sobie zafundowałem kulturę totalnego zapierdolu. Koleżanki i koledzy uważali, że jestem stuknięty. Biegłem maraton w Nowym Jorku albo w Bostonie w niedzielę, a w poniedziałek o dziewiątej byłem na kolegium. Jeśli miałem udar we wtorek, to w środę walczyłem o życie, a w czwartek pisałem wstępniak do gazety” – mówi Tomasz Lis Agnieszce Wiśniewskiej. I brzmi to trochę jak pasta o ludziach, którzy w jedenaścioro mieszkali na dnie jeziora w pudełku po butach: w poniedziałek biegłem dwa maratony jednocześnie, w tym samym czasie byłem na kolegium i miałem udar. We wtorek to samo, i tak czternaście dni w tygodniu.
czytaj także
Były redaktor naczelny „Newsweeka” mówił też: „to, że ja funduję sobie taki tryb pracy i wychodzę ze szpitala na własne życzenie wbrew opiniom lekarzy, nie znaczy, że mogę podobnych zachowań wymagać od innych. Wręcz przeciwnie. Wymaganie tego od innych byłoby nadużyciem”.
Być może to właśnie w tych słowach przejawia się upadek pewnej formacji kulturowej; upadek – przynajmniej w warstwie oficjalnych narracji – pochwały zapierdolu jako normy.
Jeszcze w październiku 2021 roku dziennikarz Kamil Dziubka pisał na Twitterze: „Miałem 20 lat, kiedy przyjechałem do Warszawy. To było 17 lat temu. Na początku pracowałem po 14–15 godzin. Nie dlatego, że ktoś mnie zmuszał. Po prostu tak chciałem. Praca to moja pasja. Spełniałem swoje marzenia. Miałem chęci, zdrowie i siły. Nie żałuję”. Tomasz Lis odpowiedział mu wtedy: „Innej drogi dla normalnych ludzi nie ma”.
Żeby było jasne – nie odmawiam ciężkiej pracy Kamilowi Dziubce. I nie zamierzam go przekonywać, że padł ofiarą fałszywej świadomości. Uważam, że ma absolutne prawo do dumy ze swojej pracy. I że jego wysiłek, który w dodatku zaowocował awansem, jest godny podziwu.
Ale w tej wymianie zdań widać coś interesującego. Wydaje mi się, że jest tu w niej jądro sporu między młodszym pokoleniem a starszym, między lewicą a libkami. Lewica chce, żeby godne materialnie, „normalne” życie nie było okupione pracą po kilkanaście godzin na dobę. Lewicy zależy właśnie na tym, żeby – odwołując się do słów byłego naczelnego „Newsweeka” – była inna droga dla „normalnych ludzi”.
Takie też podejście ma młodsze pokolenie. I Tomasz Lis w wywiadzie Krytyki Politycznej sam przyznaje, że w ostatnich latach lewica tę bitwę dyskursywnie wygrała – młodzi są bardziej lewicowi niż ich rodzice. Wyznają też inną etykę pracy. No, przynajmniej jeśli mówimy o klasie średniej czy też wyższej lub osobach do tych klas aspirujących. Tu jednak pojawia się pewne ale.
Wysokie pozycje społeczne albo się dziedziczy, albo się do nich dochodzi. Na wspinanie się po szczeblach społeczno-ekonomicznej drabiny składają się dwie rzeczy: zwykłe szczęście (przez wielu niedoceniane) oraz ponadnormatywna praca. Potrzeba ponadśredniej pracy wynika z prostego powodu: jeżeli pochodzi się z klas niższych, to aby uzyskać podobny status osobom, które miały szczęście urodzić się w klasie średniej lub wyższej, trzeba znacznie ciężej pracować niż one.
Możemy zapierdalać 16 godzin dziennie, ale do wygrania jest co najwyżej nagroda pocieszenia
czytaj także
Należy nauczyć się nie tylko kompetencji zawodowych, które częściowo również są dziedziczone, na przykład w języku, którym osoby z klas średnich i wyższych posługują się w domu i wśród podobnych sobie kolegów i koleżanek w dobrych szkołach. Należy również nauczyć się całego sztafażu kulturowego, który wpisany jest w habitus klas wyższych: jakim językiem i o czym mówić, o czym nie mówić, gdzie bywać, a gdzie nie bywać, kogo znać, kogo nie znać, czego słuchać i co oglądać.
Wszystko to wymaga pracy; wszystko to jest rodzajem „kulturowego zapierdolu”. Należy też wypracować kapitał społeczny, który osoby wywodzące się z klasy średniej i wyższej dostają w rodzinnym bagażu. Wszystkie te wysiłki godne są jak największego szacunku i uznania. I osoby o lewicowej wrażliwości powinny o tej pracy włożonej w awans przez osoby, które wywodzą się z klas niższych, pamiętać.
Tu warto zrobić rozróżnienie na dwie kategorie prac. W literaturze mówi się o career jobs i non-career jobs, czyli o pracach, w które wpisana jest ścieżka awansu, i o pracach, gdzie taki awans jest albo trudny, albo wręcz niemożliwy.
Do tej pierwszej grupy zaliczają się prawnicy, lekarki, programiści czy analityczki w branży consultingowej. Do drugiej: sprzedawcy, pracownicy fabryk czy usług. Istnieją badania, które pokazują, że dodatkowe godziny pracy, zwłaszcza w tej pierwszej grupie, przyczyniają się do premii finansowej.
W rytualnych sporach między libkami i lewicą ci pierwsi niemal zawsze mówią o career jobs, drudzy natomiast o non-career jobs. Kiedy zrozumiemy to rozróżnienie, debata staje się dużo bardziej klarowna.
I tu znów pojawia się pewne ale. Tomasz Lis w swoich opowieściach siłą rzeczy odnosi się do świata dziennikarskiego. Ten jednak wydaje się rodzajem sfery pomiędzy career jobs i non-career jobs. Z jednej strony w pracę dziennikarza dyskursywnie wpleciona jest możliwość awansu (i przecież ta możliwość się czasem realizuje – wszyscy znamy znanych i nieźle opłacanych dziennikarzy). Z drugiej strony jednak kanały tego awansu są nieprzejrzyste, a czasem opierają się na zwykłych koneksjach.
Struktura kompetencji, które trzeba nabyć, aby awansować, nie jest oczywista, a niestabilność pracy może każdego człowieka będącego okazem zdrowia psychicznego doprowadzić na skraj nerwicy. Dodatkowo wewnątrz samego zawodu dziennikarskiego istnieje silne zróżnicowanie na osoby wykonujące głupią pracę agregacji treści niepotrzebnych nikomu poza działami marketingowymi oraz całkiem nieźle wynagradzane na przykład działy śledcze.
To wszystko powoduje, że ciężka praca jako przepustka do sukcesu w tej branży jest nierzadko iluzoryczna. Innymi słowy: można się ciężko narobić i gówno z tego mieć.
To oczywiście nie oznacza, że starania są bez sensu. Oznacza to, że należy racjonalnie kalkulować, kiedy starania mogą przynieść nagrodę. I należy tak robić, jeśli nie chce się rozbić o mur frustracji. Bo nie ma nic bardziej frustrującego niż ciężka praca, która nie zostaje doceniona, za którą nie dostaje się odpowiedniej nagrody.
Jakiś czas temu napisałem tekst na temat tego, że lewica powinna większą uwagą otaczać osoby awansujące. Docenianie ciężkiej pracy dającej godność i poczucie sprawstwa jest zresztą czymś, co wydaje się nie mieć barw ideologicznych.
Zwłaszcza że duża część osób również z lewicowego świata, tych, które nie odziedziczyły wysokiej pozycji społecznej z urodzenia, również na swoje miejsce musiała ciężko pracować. Przyznając, że prawie wszyscy tu trochę zapierdalamy (łącznie z influencerami narzekającymi na kulturę zapierdolu), warto pogodzić ze sobą dwa wilki.
Jeden wilk czasami matczakuje. Drugi – opowiada się za progresywnymi reformami, takimi jak skrócenie czasu pracy, po to, żeby godne i dostatnie życie było dostępne „normalnym ludziom”, bez konieczności pracy ponad normę. Ta niech zostanie dla tych, którzy bardzo chcą awansować, bardzo chcą być w czymś naprawdę dobrzy, poświęcając temu work-life balance. Kiedyś będą żałować. Albo nie.