O tym mówiło się od dawna – to prawda. „Wprost” użył metod brukowca – i to prawda. Że jednak fakty mówią same za siebie – to najważniejsza prawda.
„On ma gest. Zawsze wam coś da, coś wam kupi. Im jesteście milsze, im mniej chcecie, tym więcej dostaniecie. To nie jest tak, że ktoś mówi: ja mogę zrobić to i to i chcę tyle a tyle. Skąd! To nie o to chodzi w ogóle. On to jest taki człowiek z klasą, będzie was pytać: a co potrzebujecie? To powiecie: mamy rachunki za mieszkanie, za telefon, ale nie będziecie chciały… Nie jesteście materialistkami. Ale wiadomo, że coś tam potrzebujecie. Ja na przykład też komuś więcej dam, jak widzę, że ktoś nie chce. A jak ktoś mi powie konkretnie, na przykład 400 zł, no to dobrze, to dam, ale na drugi raz nie zadzwonię. To nie chodzi o to. Nie spotkaliśmy się po to. Ma być jakaś atmosfera. Ludzie pewnej klasy nie chcą profesjonalistek. Nie chcą dziewczyn zepsutych”.
To cytat z tekstu opublikowanego w ostatnim „Wprost”, który od poniedziałku jest jednym z głównych tematów burzliwych medialnych dyskusji. Wojciech Fibak instruuje w ten sposób dwie dziewczyny, dziennikarkę i jej koleżankę, które zgłosiły się do niego, żeby „poznać miłych panów, przy których można zarobić”. Szczegółowo tłumaczy, w jaki sposób mają się zachowywać w towarzystwie „cudownego człowieka”, „bardzo inteligentnego, miłego, kochanego”, z którym obiecuje je skontaktować – tak żeby broń Boże go nie zrazić. On bowiem lubi „naturalność”. Jeśli tylko będziecie „naturalne”, obiecuje Fibak, dostaniecie naprawdę solidną gratyfikację.
W przesłanym do mediów oświadczeniu Fibak twierdzi, że jakiekolwiek skojarzenia ze stręczycielstwem czy w ogóle jakimkolwiek wyrachowanym działaniem są tutaj absolutnie krzywdzące i chybione. To wszystko odruch szczerego, otwartego serca – on po prostu „przez całe życie łączył ludzi z różnych ścieżek życia, pomagał i wspierał wielu z nich”.
Czy powyższy fragment, jak również cały kontekst opisanej we „Wprost” sytuacji – esmesowy kontakt z pytaniem o możliwość „zarobienia”, dość jawne erotyczne sugestie czynione podczas spotkania, ogólna atmosfera „wiemy, o co chodzi” itp. itd. – brzmią jak „łączenie ludzi z różnych ścieżek życia” czy raczej jak opis specyficznego erotycznego kodu, który akurat preferuje ów tajemniczy „cudowny człowiek” (spotykający się ponoć z najwyższymi urzędnikami RP)? Nie wiem jak państwo, ale ja zdecydowanie obstawiam drugą możliwość.
Nic w tym zresztą nadzwyczajnego. Rozmaite gry, inscenizacje, przebieranki i wcielanie się w role to przecież częsty element ludzkiego życia erotycznego – zarówno, nazwijmy to, darmowego, jak i odbywającego się w ramach transakcji obejmującej wymianę dóbr seksualnych za materialne.
„Cudowny człowiek”, czy szerzej, „ludzie z klasą i na poziomie”, którym „pomaga” Fibak, preferują akurat „grę w naturalność” i za nią gotowi są sowicie zapłacić.
Nie lubią, kiedy im przypominać, że transakcja od początku jest wiązana – to by mogło urazić ich subtelne poczucie smaku i dobre samopoczucie. Wydaje się to wszystko dość jasne. Fibak pośredniczy w kontaktach, umawia „miłe dziewczyny” z „cudownymi ludźmi z klasą”, gratyfikacja finansowa od początku jest tu założona, tyle że strony zaangażowane lubią o niej mówić językiem ezopowym (co już samo w sobie jest także elementem erotycznej gry).
Czy tego rodzaju działalność spełnia definicję „stręczycielstwa”, które – przypomnijmy – nie polega bynajmniej na czerpaniu korzyści majątkowych z prostytucji, a jedynie na nakłanianiu do niej? Nie jestem prawnikiem, ale bez wątpienia prawnicy mają się tu nad czym zastanawiać. Czy w tle jest gdzieś także sutenerstwo, a więc czerpanie korzyści? To jest w każdym razie coś, co odpowiednie służby powinny – na podstawie przedstawionego materiału – przynajmniej solidnie zbadać.
Tymczasem w niektórych komentarzach prasowych pojawiają się głosy, że skoro Fibak to nie polityk, ksiądz albo moralista – nie ma właściwie powodu, żeby się takimi aspektami jego działalności „prywatnej” w ogóle interesować. Albo że autorka materiału z „Wprost” – zbudowanego zresztą w oparciu o dość konwencjonalne metody dziennikarskiej prowokacji i tzw. „wcieleniówki” – współpracuje z tygodnikiem „NIE”. Albo że rynsztokowa jest tutaj nie tyle osobliwa praktyka Fibaka, ile raczej fakt, że towarzyszący artykułowi „wywiad” z tenisistą przeprowadzony przez Sylwestra Latkowskiego to zapis rozmowy telefonicznej nagrywanej bez wiedzy indagowanego.
To prawda, publikowanie wywiadu w takiej formie jest bez wątpienia sporym nadużyciem warsztatu i metodą rodem z brukowców. Nie zmienia to jednak faktu, że choćby nawet Fibak nie był Fibakiem – człowiekiem zaangażowanym w polskie życie publiczne, przyjaźniącym się z osobistościami świata polityki, sztuki i biznesu, niegdysiejszym członkiem honorowego komitetu poparcia Bronisława Komorowskiego – a zwykłym, nieznanym nikomu Janem Kowalskim, i tak byłby tutaj temat. Nie tylko dla dziennikarzy, ale także dla organów państwowych zajmujących się ściganiem tego rodzaju praktyk. Dlatego nie sądzę, żebyśmy mieli dzisiaj powody, aby Wojciecha Fibaka jakoś szczególnie żałować i rozpaczać nad marnym poziomem polskiej prasy.
Że o tym od dawna „mówiło się w Warszawie” – z czego jeden z publicystów „Gazety Wyborczej” czyni właściwie zarzut, a w każdym razie niedostateczną rację, żeby tematem się zająć (czy wobec tego pisać należy wyłącznie o rzeczach, o których „się nie mówi”?) – to akurat prawda. Że „Wprost” zastosował metody brukowca – to również prawda. Że jednak w tekście „Wprost” fakty mówią same za siebie – to niestety także prawda. I zaryzykowałbym stwierdzenie, że akurat ta ostatnia prawda jest w kontekście całej tej sprawy najważniejsza.
Czytaj też: