Kraj

Reforma systemu ochrony zdrowia – z deszczu pod rynnę [rozmowa z Markiem Balickim]

Co właściwie tracimy wraz z NFZ?

Michał Sutowski: Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł zapowiedział rewolucyjne zmiany w systemie ochrony zdrowia, w tym likwidację NFZ, utworzenie tzw. sieci szpitali, objęcie prawem do opieki zdrowotnej wszystkich rezydentów i zwiększenie nakładów na zdrowie do poziomu 6 procent PKB. To dobry kierunek zmian?

Marek Balicki: Zacznijmy od tego, że rząd działa już 9 miesięcy. Jak na tak długi czas jakość zaprezentowanego projektu reform – nie wnikając na razie w przedstawione tam cele i instrumenty – jest słaba, nawet jeśli zawiera on kilka pomysłów ogólnie słusznych.

Może to ma być punkt wyjścia do debaty publicznej? W końcu służba zdrowia to wielki temat…

To chyba powinno nieco inaczej wyglądać? Wtedy przygotowuje się tzw. green paper, gdzie trzeba opisać sytuację, przedstawić analizę mechanizmów do niej prowadzących, zarysować warianty ewentualnych działań naprawczych… W dokumencie Ministerstwa Zdrowia diagnoza liczy kilkanaście wierszy; nie ma ani spójnej koncepcji ani opisu sytuacji, tak naprawdę nie ma nad czym dyskutować. Jestem w zespole kierowanym przez ministra Radziwiłła, który miał coś podobnego dla ministerstwa przygotować, ale zespół się od prawie 2 miesięcy nie zbiera! Obecny dokument byłby akceptowalny jako materiał na kampanię wyborczą, kiedy określa się maksymalnie pięć, najlepiej trzy priorytety i daje po przykładzie na każdy obszar – trochę jak Tony Blair, który obiecywał, że „skróci kolejki”, bo dorzuci do budżetu NHS jakąś tam sumę… Przy okazji piętnastolecia reform Buzka postulowałem, by powierzyć przegląd stanu ochrony zdrowia jakiemuś zewnętrznemu zespołowi autorskiemu – nie ministrowi ani komuś bliskiemu rządowi, by nie powtórzyć błędu Clintona, który plan reformy zdrowia powierzył własnej żonie, a potem nie wypadało mu się od niego zdystansować…

A co za różnica, kto przygotowuje projekt? Ważne chyba, żeby był dobry?

Jeśli niezależna grupa przygotuje diagnozę i zaprezentuje kilka wariantów zmian, to po debacie łatwo byłoby się odciąć od mniej rozsądnych pomysłów. A po ogłoszeniu tego przez ministerstwo trudno będzie PiS-owi odciąć się np. od nierozsądnej i niepragmatycznej obietnicy likwidacji NFZ.

Mówi pan, że brakuje jeszcze konkretów, ale generalne kierunki reform zostały zaznaczone. To po kolei. Skoro na NFZ wszyscy psy wieszają, to może warto go zlikwidować i zastąpić czymś innym?

Ministerstwo zapowiada, że zastąpić go ma państwowy fundusz celowy w rozumieniu ustawy o finansach publicznych – coś jak PFRON, tylko bez osobowości prawnej, bo tu bezpośrednim dysponentem środków będzie minister zdrowia. Ale po co się tworzy fundusz celowy? Ano po to, by dla realizacji jakieś zadania publicznego wydzielić z budżetu państwa specjalny fundusz. Na dodatek ten wydzielony fundusz nie może być oparty wyłącznie na dotacji budżetowej, ale powinien mieć także własne źródło finansowania, czyli jakąś składkę; przykładem jest właśnie składka od pracodawców na PFRON. Tyle, że w obszarze zdrowia dziś mamy to wszystko: na konkretne zadanie publiczne, tzn. opiekę zdrowotną, mamy w pełni wydzielony strumień finansowania, włącznie z odrębną daniną, będącą de facto podatkiem liniowym od określonych dochodów obywateli. Różnicą może jest to, że NFZ nie działa w mechanizmie administracyjnym.

Zamiana NFZ na fundusz celowy nie ma sensu?

Można byłoby zrozumieć przejście na całkowite finansowanie budżetowe, takie jak w latach 90. – „z wszystkimi tego konsekwencjami”, jak zapowiadała jeszcze w expose Beata Szydło – choć ja uważam to za niewykonalne. Tak czy inaczej, byłaby to jakoś spójna zmiana. Ale przekształcenie NFZ w państwowy fundusz celowy nie ma sensu, a jeszcze pociąga za sobą relatywne zmniejszenie autonomii finansowania zdrowia.

A dlaczego przejście na finansowanie budżetowe, jak w kampanii wyborczej zapowiadał PiS, ma być „niewykonalne”?

Bo nie da się wejść do tej samej rzeki: przez kilkanaście lat trwania obecnego systemu zmieniło się tak wiele, że powrót na siłę do stanu sprzed 1999 roku byłby dysfunkcjonalny. A to nie tylko brak NFZ, ale przede wszystkim centralne planowanie, centralne regulowanie płac oraz sztywne budżety szpitali i przychodni, które otrzymywały określoną sumę na cały rok niezależnie od wykonanej pracy, i podzieloną jeszcze na poszczególne szufladki. Po reformie Buzka przez lata powtarzano, że będzie tyle pieniędzy, ile wykonanych usług i w końcu wszyscy się tego nauczyli. To oznacza, że gdybyśmy teraz skokowo przeszli na finansowanie budżetowe „w starym stylu”, to gwałtownie spadłaby efektywność systemu.

A konkretnie?

Gdyby placówki miały roczny budżet i były zobowiązane wykonać minimalny limit usług, to by go wykonywały, oczywiście możliwie najtaniej, a potem zaczynałyby się zastanawiać, jak uniknąć dalszych kosztów.

I np. przerzucałyby pacjentów na wyższy poziom referencyjny, tj. do szpitali specjalistycznych czy po prostu do innych placówek.

I dlatego właśnie, o ile w latach 90. przy finansowaniu budżetowym nie było kolejek, to teraz by były – bo tak długo powtarzano, że wynik finansowy jest najważniejszy, że wszyscy w to uwierzyli.

Ale dzisiaj wypycha się do innych placówek pacjentów „nierentownych”. Albo dostosowuje rodzaj terapii do potrzeb finansowych placówki…

W niektórych obszarach, jak np. w psychiatrii, finansowanie budżetowe ma sens, ale to wymaga dodatkowych rozwiązań: nakłada się na placówki odpowiedzialność za stan zdrowia określonej populacji, przyznaje im tzw. globalny budżet i pozostawia decydowanie o tym, jakie terapie i usługi wykonujemy na poziomie lokalnym. W projekcie PiS czytamy, że szpitale podstawowe, czyli te najmniej wyspecjalizowane, mają dostawać właśnie budżet globalny, a nie kontraktowanie usług, ale nie wiemy, czy będzie to powiązane np. z odpowiedzialnością za populację w danym regionie.

A powinniśmy odchodzić od modelu finansowania szpitali przez kontraktowanie usług?

Należy odchodzić, ale nie metodą przejścia z wtorku na środę na roczny budżet. Po prostu zbyt wiele czynników wpływa na zachowania graczy: dyrektorów, lekarzy, pielęgniarek, że nie wzięcie pod uwagę kilkunastu lat zmian w systemie jest niebezpieczne. Są rozwiązania pośrednie, np. w Belgii funkcjonuje finansowanie mieszane: większość środków płynie do szpitali jako globalna dotacja powiązana z kosztami stałymi, czyli wynagrodzeniami pielęgniarek, administracji, utrzymania infrastruktury itp., a pozostała część jest uzależniona od liczby wykonanych usług. System taki uwzględnia różnice w kosztach stałych między poszczególnymi szpitalami, a jednocześnie zachowuje czynnik motywacyjny…

A może problemem jest po prostu zła wycena usług medycznych przez NFZ? I dlatego pacjenci dzielą się na rentownych i nierentownych?

To chyba Ryszard Bugaj powiedział kiedyś, że ZSRR upadł, bo wciąż próbował ustalić „obiektywną” cenę za każdy towar i usługę… Usługa medyczna finansowana przez NFZ nie ma tak naprawdę ceny tylko arbitralnie ustalaną taryfę, która może być instrumentem polityki hamowania bądź rozwijania różnych gałęzi medycyny, sposobów terapii, itp. Ale może być także uzależniona od takich czynników, jak presja atmosfera medialna na rzecz jakiejś grupy pacjentów… Nie należy jednak schodzić z deszczu pod rynnę – potrzebny jest nam system mieszany, a nie cofanie historii. No i z finansowaniem budżetowym wiąże się powrót do rejonizacji – i jeśli np. szpital odeśle pacjenta do innego rejonu, to za to płaci. Coś podobnego sprawdziło się np. w jednej z prowincji w Hiszpanii, gdzie przy odpowiedzialności jednego podmiotu za określoną populację udało się zracjonalizować opiekę i koszty. Ale do takiej rejonizacji trzeba by w Polsce dochodzić przez kilka lat. I wcześniej uzyskać akceptację społeczną.

A jak się ma do tego wszystkiego propozycja PiS, aby utworzyć tzw. sieć szpitali?

To słuszny postulat, choć nie znamy szczegółów. W Polsce nikt dzisiaj nie planuje zasobów, np. ile ma być szpitali, oddziałów, łóżek w danej specjalności dla określonego obszaru! Normalną rzeczą jest, że tylko te placówki, które mieszczą się w planie, powinny dostać środki publiczne. Łóżek nie może brakować, ale też nie stać nas na utrzymywanie ich nadmiaru. Tak jest np. w Niemczech, a w Belgii jak się buduje nowy szpital to się liczy łóżka i wskazuje, który się jednocześnie zamknie! Jakby PiS tylko ten punkt ze swych planów zrealizował, to faktycznie mielibyśmy wielki postęp. Tylko że to wcale nie będzie łatwe.

A na czym polega trudność?

Koordynacja i planowanie tworzenia zasobów szpitalnych narusza różne interesy – to proces, który wymaga partycypacji wielu interesariuszy, i jednocześnie zmienia status quo – bo np. jakiś oddział się otworzy, ale placówkę gdzie indziej zamknie… Zbudowanie takiego mechanizmu jest jednak niezbędne. Za czasów PO naciskano na dalszą komercjalizację usług, ale odrzucano planowanie.

Wszyscy rozumiemy, że władza publiczna powinna planować drogi, linie tramwajowe czy nawet przedszkola, ale dlaczego w Polsce nie planuje się szpitali, to przecież najdroższy element systemu. Pod tym względem jesteśmy naprawdę wyjątkowi.

Dlaczego tak się dzieje?

Minister Ewa Kopacz otwarcie odrzuciła projekt ustawy o sieci szpitali, który przygotowywaliśmy jeszcze za rządów SLD, a którego realizację kontynuował prof. Zbigniew Religa. W miejsce tego PO wprowadziła mapy potrzeb zdrowotnych ustalane przez ministra zdrowia. W efekcie minister zamiast określać, ile łóżek, szpitali i lekarzy potrzeba nam na zaspokojenie potrzeb wynikających z prognoz epidemiologicznych, demograficznych, ustala potrzeby zdrowotne obywateli. Oczywiście, rząd ma pośredni wpływ także na potrzeby zdrowotne, ale ich definiowanie to sprawa ekspertów; na władzach spoczywa obowiązek działania na rzecz ich zaspokojenia. A to trzeba planować. Dominuje jednak logika, którą wyznawała jeszcze pełnomocniczka premiera Buzka ds. kas chorych: problem zaspokojenia potrzeb i dostosowania do nich zasobów rozwiąże niewidzialna ręka rynku.

Dominuje jednak logika, którą wyznawała jeszcze pełnomocniczka premiera Buzka ds. kas chorych: problem zaspokojenia potrzeb i dostosowania do nich zasobów rozwiąże niewidzialna ręka rynku.

A w praktyce jak to wygląda?

O budowie szpitali decydują dzisiaj samorządy, ale każdy robi to samodzielnie. Już za ich utrzymanie płaci NFZ kontraktując im bądź nie usługi medyczne… I tą metodą np. samorząd województwa mazowieckiego niepotrzebnie wydaje 200 milionów złotych budując wielki szpital psychiatryczny pod Warszawą. To absurd, bo takich placówek się nie buduje od lat, ewentualnie małe oddziały psychiatryczne przy szpitalach ogólnych. We Włoszech ostatni taki szpital zamknięto kilkanaście lat temu… Pomysł budowy szpitala był już wprawdzie 50 lat temu i wtedy to mogło jeszcze mieć sens, ale dziś, budując kilka oddziałów przy istniejących szpitalach ogólnych można byłoby uzyskać lepszy efekt rozwijając jednocześnie model opieki oparty na podejściu środowiskowym.

A kiedy planowano takie przedsięwzięcia? Przed reformą Buzka?

Właściwie przed dwiema, bo zmianę przyniosły łącznie reformy zdrowia i samorządowa. Do roku 1999 wojewoda dysponujący środkami na takie inwestycje musiał mieć plan – jak budowano np. osiedle to planowano też na nim przychodnię. Środki na inwestycje i na utrzymanie bieżące placówek były w jednym ręku – dziś NFZ ma środki na utrzymanie bieżące placówek, ale nie ma wpływu na to, gdzie są tworzone nowe.

Samorząd albo inny podmiot buduje więc szpital, a potem liczy na kontrakty z NFZ, żeby móc w ogóle utrzymać placówkę.

Samorząd albo inny podmiot buduje więc szpital, a potem liczy na kontrakty z NFZ, żeby móc w ogóle utrzymać placówkę. Żeby ten absurd jakoś zniwelować, od kilku lat nie rozpisuje się nowych konkursów na usługi – żeby nie dopuszczać nowych graczy. To taka quasi-regulacja, choć przez nią wielu inwestorów prywatnych wpadło w pułapkę, bo zbudowali nowe placówki licząc, że kontrakty będą rozpisywane jak dotąd.

Wróćmy jeszcze do kwestii finansowania – co właściwie tracimy wraz z NFZ?

Grozi nam to, że przydzielanie środków na służbę zdrowia będzie teraz bardziej arbitralne – dziś finansowanie zależy pośrednio od poziomu dochodów obywateli, a w przyszłości będzie de facto zależeć od stanu budżetu państwa.

Minister Radziwiłł zapowiada, że nakłady na służbę zdrowia mają wzrosnąć do 6 procent PKB.

Dziś to około 4-4,5 procenta, więc trzeba by je zwiększyć o 1/3. I gdyby składka na NFZ została zachowana, a rząd np. zapowiedział, że co roku będzie ją zwiększał o pół punktu procentowego, to byłaby czytelna perspektywa. Ale rząd nic takiego nie zadeklarował, nie wiemy zatem, w jaki sposób chce to osiągnąć.

Rząd PiS zapowiada przeniesienie odpowiedzialności bezpośrednio na ministra, a NFZ nazywa „państwem w państwie”. Co to właściwie oznacza? Większą centralizację?

Na przekór logice reformy z 1999 roku służbę zdrowia scentralizował już w swojej końcówce rząd PO. Minister Arłukowicz przywrócił nas właściwie do czasów komuny, bo minister powołuje dziś nawet dyrektorów oddziałów wojewódzkich NFZ; za PRL minister zdrowia nie powoływał dyrektorów wydziałów zdrowia Urzędów Wojewódzkich, bo robił to wojewoda… Po obecnie planowanej reformie szefa Wojewódzkiego Urzędu Zdrowia, który zastąpi wojewódzki oddział NFZ, będzie powoływał minister zdrowia, a wojewoda ma zgłaszać kandydata.

Co ta zmiana oznacza w praktyce?

Administrację służby zdrowia mamy już w dużym stopniu zcentralizowaną i to się nie zmieni, tyle że poziom wojewódzki będzie bardziej podporządkowany wojewodzie, a on z kolei jest silnie powiązany z lokalnymi strukturami partii rządzącej. To znaczy: WUZ będzie bardziej związany z mazowieckim PiS niż dziś jest dyrektor oddziału NFZ, a zarazem ten PiS na Mazowszu nie podlega demokratycznej kontroli. Zarządzanie na poziomie województwa będzie mniej przejrzyste, a odpowiedzialnym przed opinią publiczną za działanie systemu będzie minister zdrowia i rząd.

To chyba jest błąd polityczny, żeby nie powiedzieć samobójstwo!

Przecież minister nie jest w stanie kontrolować tego, co się dzieje w tak dużym i zróżnicowanym regionalnie kraju, ale będzie za to adresatem rozbudzonych oczekiwań społecznych.

I na czym polega problem?

Kiedy Buzek decentralizował administrację i tworzył kasy chorych oraz nowe szczeble samorządu, to chodziło m.in. o decentralizację konfliktu. Jak wybuchł konflikt z pielęgniarkami, to minister Cegielska rozkładała ręce i mówiła: przecież to dyrektorzy szpitali decydują. Dyrektorzy skarżyli się, że nic nie mogą poradzić, bo winny jest NFZ – i w efekcie rozmywano odpowiedzialność. Tutaj zamiast potrzebnej regionalizacji odpowiedzialności mamy do czynienia z centralizacją adresowania oczekiwań. Będzie to kłopotliwe politycznie, ale przede wszystkim cofaniem się w rozwoju społecznym. Tendencja światowa i dokumenty WHO z 2012 roku, które Polska poparła, wyznaczają dwa cele strategiczne – poprawę stanu zdrowia i zmniejszanie różnic społecznych w zdrowiu oraz wzrost partycypacji w zarządzaniu systemem.

A nie wystarczy, żeby wszystkich dobrze leczyć? Muszą jeszcze wszyscy zarządzać?

Chodzi o włączanie w proces podejmowania decyzje różnych interesariuszy – od lekarzy i pielęgniarek, przedsiębiorców, poprzez organizacje pozarządowe po społeczności lokalne – na wszystkich szczeblach, tymczasem my wracamy do standardów pierwszej połowy XX wieku. Minister powinien np. zatwierdzać plan budowy szpitali, ale nie nimi na bieżąco zarządzać! Wskazany byłby kierunek odwrotny, tzn. regionalizacja NFZ zamiast zastąpienia jego zarządu przez osobę ministra. Do tego na poziomie wojewódzkim warto byłoby wprowadzić wybory powszechne do rad wojewódzkich oddziałów NFZ – tak jest np. w Szwecji.

Niech region, lokalne społeczności, odpowiadają za funkcjonowanie systemu. Może nie będą podejmować decyzji w rodzaju bezsensownej budowy szpitala, na zasadzie – to my sobie zbudujemy, a potem niech rząd finansuje…

A może jednak centralizacja ma jakieś zalety? Może pozwoli lepiej negocjować ceny leków od koncernów farmaceutycznych?

Przecież lista leków refundowanych jest określana centralnie – tu nic się nie rusza i bardzo dobrze. Jeśli chodzi zaś o bezpłatne leki dla seniorów, to kierunek jest dobry, ale program realizuje się w sposób typowy dla PiS: żeby nie zrealizować go w pełni. Mam na myśli tworzenie jakiejś specjalnej listy leków. Seniorzy mają leki w wielu krajach Europy, ale wszystkie – czasem trzeba spełnić warunki, jak np. lekarz rodzinny przepisujący receptę, jak w Szkocji.

A wszyscy powinni mieć prawo do opieki zdrowotnej? Mają czy nie mają ubezpieczenie?

Mamy to już wprowadzone w ustawie, ale tylko wobec kobiet w okresie ciąży, porodu i połogu oraz dzieci do 18 roku życia, wystarczy więc niewielka modyfikacja zapisów – kierunek jest słuszny, tylko do tego nie potrzeba likwidować NFZ. A sprawa jest ważna, bo to są nie tylko ludzie wykluczeni społecznie, bezdomni i ci wszyscy, co nie chodzą regularnie do urzędu pracy i tracą z tego powodu ubezpieczenie, ale też ci, którzy zarabiają wyłącznie na umowy o dzieło. Tak czy inaczej nie będzie ich tak wiele, tzn. raczej setki tysięcy niż miliony, a to rozwiązanie to oczywistość wynikająca z konstytucji RP, na którą PO dzisiaj się lubi powoływać, ale której sama nie czytała do końca, zwłaszcza przepisów o społecznej gospodarce rynkowej i zasadach sprawiedliwości społecznej.

Ważny element reformy – od niego ma się wszystko zacząć – to wzmocnienie profilaktyki w ramach podstawowej opieki zdrowotnej. Trudno mu chyba odmówić słuszności.

Profilaktyka to oczywista oczywistość, że zacytuję prezesa – i dlatego zapisanie tego w projekcie bez dobrego planu, bez rozpoznania praktyk innych krajów, jest niepoważne. Profesor Cezary Włodarczyk pisał o szwedzkich doświadczeniach – i wynika z nich, że lekarze rodzinni nie będą w stanie w ramach swych praktyk dobrze realizować zadań profilaktyki i promocji ochrony zdrowia. Jeszcze w czasach kandydowania Marka Borowskiego na prezydenta Warszawy pojawił się w jego programie pomysł dzielnicowych centrów zdrowia publicznego, bo te zadania muszą być realizowane na poziomie lokalnej społeczności, z udziałem samorządów i organizacji pozarządowych, i to niekoniecznie przez lekarzy. Lekarz rodzinny będzie i tak skupiony przede wszystkim na działaniach naprawczych, a jak ma 30 pacjentów na dzień, a w razie epidemii grypy naraz 60 – to po prostu sobie nie poradzi z dodatkowymi zadaniami.

Nie da się tego zmienić? Tego obciążenia?

Lekarzy jest w Polsce za mało i mają i tak za dużo obowiązków, a PiS chce, żeby lekarz rodzinny pełnił jeszcze funkcję koordynatora leczenia pacjenta, otrzymywał informacje pisemne ze szpitali… Oni dziś mają za dużo pacjentów, bo mają stawkę liczoną od pacjenta – niestety polska klasa średnia, z której ta grupa zawodowa się składa, wciąż jest na etapie zaspokajania raczej potrzeb materialnych nawet kosztem przepracowania.

A nie da się w ramach tych pieniędzy, które mamy – powiedzmy 4-4,5 procenta PKB – sprawić, by lekarzy było jednak więcej?

To byłoby myślenie magiczno-naiwne, bo koszty ochrony zdrowia to przede wszystkim koszty ludzkie, a więc wynagrodzenia w różnych formach, które odpowiadają za ponad 70 procent. Leki i utrzymanie infrastruktury to dużo mniej, a np. inwestycje to tylko 8 procent obecnych wydatków.

Lekarze, nawet jeśli nie wszyscy, zarabiają w Polsce całkiem dużo.

Bo jest ich mało, średnio w UE przypada 3 lekarzy na tysiąc mieszkańców, a u nas tylko 2 czyli o 1/3 mniej; pielęgniarek w UE jest średnio 9, a u nas 5 na tę samą populację.

A społeczeństwo wchodzi w okres starzenia, więc niedobory tylko wzrosną. Jeśli chodzi o leki, to ich ceny urzędowe są już tak przycięte, że problemem jest import równoległy z Polski – ten legalny ostatnio ukrócono, ale dalej trwa nielegalny wywóz leków w bagażnikach. Warunki w szpitalach się poprawiły w ciągu kilkunastu ostatnich lat, ale jednak wciąż odstajemy od Zachodu, choćby ze względu na zagęszczenie pacjentów i zbyt małe nasycenie aparaturą… Krótko mówiąc: nie bardzo jest na czym oszczędzać.

A w jaki sposób można „poprawić efektywność”? To mantra wszystkich kolejnych reformatorów…

Po pierwsze, odejść od reguły fee for service na rzecz systemów mieszanych, a w niektórych obszarach, jak np. w psychiatrii, budżetów globalnych połączonych z rejonizacją. W ten sposób poprawiamy nie tylko efektywność, ale i niwelujemy różnice w dostępie, zwiększamy poziom solidaryzmu. Dziś bowiem system preferuje pewne kategorie pacjentów ponad innymi – np. w psychiatrii system „preferuje” lżejsze zaburzenia w stosunku do wymagających działań bardziej intensywnych, jak np. pacjenci w kryzysie psychotycznym. Ta zmiana musi być jednak wprowadzana ostrożnie i uwzględniać zmiany zachodzące w ostatnich latach. Druga rzecz to sieć szpitali – im bardziej mamy ograniczone środki, tym lepsze musi być planowanie zasobów.

Czyli wiele z proponowanych przez pana zmian pokrywa się z priorytetami PiS…

Z większością haseł, tak. Ale spójrzmy, jakie są priorytety tej reformy? WHO określa cele systemu opieki zdrowotnej dość wyraźnie – z jednej strony jest to poprawa stanu zdrowia całego społeczeństwa i zmniejszenie różnic w zdrowiu, z drugiej – zarządzanie uczestniczące dla zdrowia, czyli angażowanie szerokiego grona interesariuszy. Tego w ostatnim projekcie nie widać. Nie zostało zdefiniowane nawet, jaki ma być wymierny efekt reform! A przecież dysponujemy wieloma wskaźnikami, które pozwalają ocenić dystans do nadrobienia w stosunku do Europy Zachodniej. Projekt PiS jest dość ogólny, hasłowy, a w kluczowych kwestiach połowiczny. Autor jednego z amerykańskich podręczników ekonomiki zdrowia publicznego pisze, że reforma połowiczna może być gorsza od status quo, bo taka jest specyfika i skomplikowanie ochrony zdrowia. Ogólny zamysł PiS może jest i niezły, ale brak wykorzystania doświadczeń innych krajów i wzięcia pod uwagę tego, co się zmieniło w ostatnich latach w Polsce, może przynieść stan końcowy gorszy od wyjściowego. To znaczy: ostatecznie możemy zapłacić więcej i uzyskać mniej.

***

Marek Balickilekarz, polityk, były minister zdrowia.

POWSTANIE-UMARLYCH-HISTORIA-POWSTANIE-WARSZAWSKIE-Marcin-Napiorkowski

**Dziennik Opinii nr 216/2016 (1416)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij