Demokracja wymaga partycypacji, a dzieci na każdym kroku dowiadują się, że nie o uczestniczenie chodzi, ale o spełnianie wymagań, nie o myślenie, ale o unikanie kar i kolekcjonowanie nagród.
„Było bardzo ciężko. Kolejny rocznik też będzie musiał przez to przejść. Ale proszę nie myśleć, że chcemy państwa nastraszyć” – mniej więcej w ten sposób rozpoczęło się spotkanie dla rodziców przyszłych siódmoklasistów w jednej z warszawskich podstawówek tuż przed wakacjami. Na spotkanie przyszły nauczycielki nowych przedmiotów: fizyki i chemii, wychowawczyni, nauczycielki języka polskiego i matematyki oraz dyrektorka szkoły. Mając za sobą pierwszy rok reformy, postanowiły podzielić się swoimi doświadczeniami, by rodzice przygotowali się na to, co czeka ich i ich dzieci.
Zastrzegając, że absolutnie nie chcą nikogo straszyć, uśmiechając się i przekonując, że „damy sobie radę”, zgodnie stwierdziły, że planowanie jakichkolwiek wycieczek i wyjazdów nie ma sensu, bo liczy się każdy dzień. Z zajęć pozalekcyjnych lepiej od razu zrezygnować, bo prac domowych będzie tak dużo, że dzieci będą nad zeszytami spędzać całe popołudnia i wieczory. Podręczniki z trzech lat byłego gimnazjum złożono razem i podzielono na pół, na siódmą i ósmą klasę, w związku z tym w dwa lata przerobić trzeba materiał, na który dotychczas przeznaczone były trzy lata. A właściwie to nie w dwa, bo egzamin ósmoklasisty jest w kwietniu, na naukę są zatem trzy semestry.
Obiecały, że uczyć będą tylko absolutnego minimum programowego, żeby zaoszczędzić dzieciom zbytniego wysiłku. Bez dodatkowych lektur, rozmów, projektów. Przed nami rok ciężkiej orki, bez nadziei na satysfakcję, bo oceny drastycznie pójdą w dół, dzieci będą bardzo zmęczone, zniechęcone, część osunie się w apatię. To już nie przewidywania, nie czarnowidztwo, to doświadczenie pierwszego roku reformy.
Chaos w systemie edukacji. Rok drugi [rozmowa z Justyną Suchecką]
czytaj także
Stracone roczniki
Wrzesień. Nauczycielka chemii przyjaźnie prosi, żeby uczniowie przychodzili na jej lekcje bez obaw, z otwartymi głowami, zależy jej, żeby polubili chemię i chcieli się jej uczyć. Fizyka okazała się trudniejsza, niż się zdawało, ale wciąż ogromnie interesująca. Biologii i geografii uczą zupełnie nowi w szkole nauczyciele i „są świetni”. Dzieci przybyło. Nauczyciele oddali swój przestronny pokój nauczycielski i przenieśli się do kanciapy koło siłowni.
W zeszłym roku też był słoneczny, ciepły wrzesień i też wielu siódmoklasistów odkryło fizykę, biologię i chemię. Jak to się stało, że mimo chęci, pewnie nie wszystkich, ale wielu nauczycieli i gotowości, pewnie nie wszystkich, ale wielu uczniów, pod koniec roku wszyscy byli apatyczni, potwornie zmęczeni i sfrustrowani? Dlaczego zapał i energia zostały zmarnowane? Nie wiem jakiego innego słowa użyć. Mamy pokój, mamy legalne szkoły, a nie tajne komplety, wysiłek może służyć rozwojowi, a nie przetrwaniu, więc dlaczego gdy mówimy o siódmoklasistach, padają sformułowania: „trzeba przetrwać”, „jakoś to przeżyć”, „damy sobie radę”, co brzmi jednak fałszywie, bo co oznacza „danie sobie rady”?
Wydaje się, że w tym przypadku to uchronienie się przed trwałą niechęcią do nauki w ogóle, zachowanie jakiejś okruszyny godności i osobowości, w rocznikach, o których mówi się jako o „straconych” (od znajomej nauczycielki wiem, że takiego określenia używali na spotkaniach przedstawiciele MEN).
czytaj także
Szantaż
Komu najbardziej na dzieciach zależy? Rodzicom oczywiście. Łatwo jest więc obarczyć ich poczuciem odpowiedzialności za osiągnięcia i winy za niedociągnięcia dzieci. Przed reformą ministry Zalewskiej nie było inaczej. Będąc samodzielną, pracującą matką często odbierałam dzieci o 17.30 ze świetlicy szkolnej i o 18.30 siadaliśmy do odrabiania lekcji. Kiedy w drugiej klasie zapytałam, dlaczego dziecko ma tyle zadań domowych (trzy strony ćwiczeń z jednego przedmiotu), dowiedziałam się od wychowawczyni, że przecież to oczywiste, że pisać, czytać i liczyć uczą rodzice, bo nauczyciel musi „ogarniać”. Pomyślałam wtedy, że chyba spaliłabym się ze wstydu, gdybym po dwudziestu latach pracy miała wypowiedzieć takie zdanie. Udałam się na świetlicę i owszem, zostało zorganizowane grupowe odrabianie prac domowych, ale jedna świetliczanka nie jest w stanie sprawdzić, czy wszystkie dzieci wiedzą, co przepisują z tablicy.
Znam dzieci, które uczą się same. Znam też dzieci, które w niemowlęctwie przesypiały ciągiem sześć godzin. Tak, takie dzieci się zdarzają. Okazało się, że z większością dzieci z naszej klasy po lekcjach pracują niepracujące zawodowo mamy, a czasem ojcowie, no i oczywiście korepetytorzy. Uległam szantażowi, zmieniłam pracę, więcej czasu poświęcam na dopilnowanie nauki oraz, nauczona doświadczeniem starszego dziecka, które za własnoręcznie sklejoną na plastykę chatę dostało tróję, drugiemu dziecku sama tę chatę sklejałam, dach pokryłam strzechą i malwy namalowałam pod oknami. Dostałam szóstkę. Bo liczy się wynik, a nie własna praca.
czytaj także
Fikcja
W szkole wprowadzane są reguły rządzące społeczeństwem. Szkoła, instytucja państwowa, pokazuje i zarazem reprodukuje na kolejne pokolenie wizję świata, państwa, stosunków międzyludzkich, prawnych i ustrojowych. Od lat reprodukuje w znacznej mierze fikcję. Ani reforma wprowadzająca gimnazja w latach 1999-2001, ani reforma obniżająca wiek inicjacji szkolnej nie zmniejszyła problemu. Wciąż tylko udajemy, że przygotowujemy dzieci do wyzwań rzucanych przez świat, albo wychowujemy do życia w demokracji. Demokracja wymaga szacunku, a nauczyciele – jedna ze słabiej opłacanych grup w społeczeństwie, które odreagowując nędzę całych pokoleń, ściga się w zamożności, stoją w hierarchii dość nisko. Demokracja wymaga partycypacji, a dzieci na każdym kroku dowiadują się, że nie o uczestniczenie chodzi, ale o spełnianie wymagań, nie o myślenie, ale o unikanie kar i kolekcjonowanie nagród.
Wciąż tylko udajemy, że przygotowujemy dzieci do wyzwań rzucanych przez świat, albo wychowujemy do życia w demokracji.
Fikcyjne są też zapewnienia o egalitarności i bezpłatności, bo w związku z obszernym materiałem i istnieniem prac domowych dzieci korzystają z korepetycji, dodatkowych zajęć i pomocy rodziców. Te z bogatszych i bardziej zaangażowanych domów oczywiście. Brak asystentów sprawiał, że praktyka integracji też kulała. Nauczyciele sześciolatków całkiem otwarcie „mrugali okiem”, mówiąc o braku stopni. W dobie wyszukiwarek w telefonach wciąż każe się dzieciom wkuwać daty zamiast uczyć krytyki źródeł i samodzielnego myślenia. Oczywiście dalej mamy świetne wyniki w teście PISA, ale jak słusznie powiedział Przemysław Sadura w wywiadzie dla „Pisma”: „polska szkoła nie daje satysfakcji. (…) Dzieci mówią, że nie lubią do niej chodzić. Nauczyciele są sfrustrowani i wygląda na to, że nie lubią w niej uczyć. A rodzice są z niej niezadowoleni. Władza twierdzi, że szkoła nie wychowuje, a samorządy, że kosztuje za drogo”. No, ale przynajmniej do niedawna cel był szlachetny, „cóż, że droga wyboista, ważne, że kierunek słuszny”.
czytaj także
Bez fikcji
Teraz fikcja się skończyła. Jest listopad. Informacje z czerwca sprawdzają się co do joty. Szkoła, instytucja państwowa, stała się narzędziem opresji. Uczniowie dosłownie muszą dźwigać na plecach konsekwencje nieprzemyślanych decyzji. Uczniowie niepełnosprawni natomiast mają siedzieć w domach. Przekaz, jaki daje teraz szkoła, jest prosty: nie liczymy się z wami. Nie obchodzi nas wasze zmęczenie, bolące plecy, wasz wysiłek i chęci. Liczymy się z tym, że jesteście koniecznymi ofiarami reformy i jesteśmy gotowi na waszą ofiarę.
Wnuczka sąsiadki płacze wieczorami ze zmęczenia. Placówki organizujące korepetycje i kursy dla ósmoklasistów pękają w szwach, coraz więcej znajomych rodziców przenosi swoje dzieci do szkół społecznych, w których właściwie nie ma już miejsc, albo przechodzi na edukację domową. Szkoda, bo są to rodzice aktywni, dzięki którym państwowe placówki mogłyby się zmieniać. Ale trudno walczyć z bezdusznym systemem za pomocą własnego dziecka. Szkoła reprodukuje dziś wizję świata, gdzie normą jest ciężka praca bez satysfakcji. Uczy, jak to powiedział premier Morawiecki, zapierdalać za miskę ryżu.
czytaj także
***
Katarzyna Przyborska – antropolożka kultury, studentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”.