Po publikacji tekstu w „Die Welt” gęstą atmosferę wokół Grossa budowały także wypowiedzi osób skłonnych dotychczas stawać w jego obronie.
W ostatnich tygodniach wciąż powraca temat pozbawienia Jana Tomasza Grossa Krzyża Kawalerskiego Orderu Zasługi RP przez prezydenta Andrzeja Dudę. Głos w tej sprawie zabrali zarówno jego obrońcy, jak również przewidywalni w swej retoryce sekundanci głowy państwa, którzy nie kryją satysfakcji, że wraz z dobrą zmianą nadeszła zasłużona i wyczekana kara dla „wampira historiografii”. Nastał czas sprawiedliwości dziejowej, wyrównania rachunków, a przede wszystkim kres „pedagogiki wstydu”.
Znacznie jednak ciekawsza od tego, czy Prezydent RP odbierze Grossowi order, czy nie, jest w tej dyskusji retoryka obrońców Grossa.
Inicjatywa pozbawienia Grossa orderu nie zrodziła się w społecznej próżni. Bezpośrednim impulsem była publikacja artykułu zatytułowanego Wschodnioeuropejski kryzys wstydu przygotowanego dla Project Syndicate i zamieszczonego między innymi na łamach niemieckiego dziennika „Die Welt”. Gross podjął w nim próbę wyjaśnienia negatywnych postaw wobec uchodźców ze strony mieszkańców i przywódców Europy Wschodniej, w tym Polski i Polaków, sugerując, że mają one głębokie korzenie w nieprzepracowanym współudziale w zagładzie Żydów. Dostało mu się za niestosowną i nieuprawnioną analogię, mieszanie kontekstów, interpretacyjne nadużycie, brak wyczucia czasu i miejsca. Prawdziwe gromy wywołało jednak to jedno zdanie:
Zwróćmy uwagę, że Polacy, słusznie dumni ze swojego antynazistowskiego ruchu oporu, w trakcie wojny zabili w gruncie rzeczy więcej Żydów niż Niemców.
Wyrwane z kontekstu i już na starcie zdefiniowane jako obrazoburcze zaczęło żyć własnym życiem. Żadna z ogólnopolskich gazet, poza Dziennikiem Opinii Krytyki Politycznej, nie zdecydowała się jednak na publikację tekstu Grossa w całości, ograniczając się wyłącznie do przytaczania fragmentów uznanych za antypolskie.
To właśnie w tym czasie, a dokładnie 26 października 2015 roku, Reduta Dobrego Imienia – Polska Liga przeciw Zniesławieniom wystosowała do prezydenta Andrzeja Dudy petycję w sprawie pozbawienia Grossa państwowego odznaczenia. Wśród zarzutów pojawiły się „antypolska działalność propagandowa”, fałszerstwa, „przemilczanie i przeinaczanie faktów z historii relacji polsko-żydowskich”, szkalowanie Polski i Polaków w międzynarodowych mediach poprzez przypisywanie odpowiedzialności za Holocaust, deprecjonowanie polskiej pozycji międzynarodowej, utrudnianie działalności polskiej dyplomacji.
Natychmiast wszystkie poprzednie publikacje Grossa nazwane zostały „zakłamaną publicystyką”, a on sam został uznany za nienawidzącego Polaków „śmiertelnego wroga Polski”, który dąży do tego, „by Polaków pozbawić godności i honoru, a bezpieczeństwo Polski było zagrożone”.
Gotowa do podpisu przez oburzonych patriotów petycja, zakończona wezwaniem: „Niech Rzeczpospolita pokaże swój gniew!”, trafiła na platformę CitizenGo, a aktualnie stanowi podstawę działań podjętych przez Prezydenta RP Andrzej Dudę, który z wnioskiem o opinię w tej sprawie zwrócił się do MSZ.
Warto przy tej okazji wspomnieć, wcale nie na marginesie, że w gronie członków Rady Fundacji Reduty Dobrego Imienia, a zatem spiritus movens całego tego przedsięwzięcia, znajduje się wiceprezes Rady Ministrów, a zarazem minister kultury i dziedzictwa narodowego prof. Piotr Gliński. Natomiast Jan Dziedziczak, wiceminister resortu dyplomacji, w którym odpowiada m.in. za dyplomacją publiczną i kulturalną, jeszcze jako szeregowy poseł PIS nazywał Grossa „zdrajcą ojczyzny” i samozwańczo apelował o odebranie mu orderu. Można zresztą przypuszczać, że taki sposób myślenia o autorze „Sąsiadów” nie jest daleki Andrzejowi Dudzie, skoro podczas debaty zorganizowanej przez TVP1 z udziałem kandydatów na urząd Prezydenta RP, wywołany przez niego do odpowiedzi Bronisław Komorowski musiał tłumaczyć się z treści swojego okolicznościowego listu w 70. rocznicę wymordowania przez Polaków jedwabieńskich Żydów. Napisał w nim, że „naród ofiar był także sprawcą”, czym w opinii swojego odświeżającego pamięć Polaków konkurenta zamiast bronić „dobrego imienia Polski” dokonał zamachu na „rzeczywistą pamięć historyczną”. Poniekąd zatem, cała ta sekwencja zdarzeń rozgrywa się wśród swoich.
Listów, petycji, apeli w sprawie odebrania Grossowi orderu wpłynęło podobno znacznie więcej, o czym informowała szefowa Kancelarii RP Małgorzata Sadurska. Ile i od kogo? Tego się nie dowiemy, ale też nie jest to specjalnie istotne. Temperatura narodowego oburzenia mogła być w tamtym czasie mierzona na portalach internetowych Wsieci, Wpolityce, Frondy oraz wielu drukowanych gazet i czasopism o narodowo-katolickiej proweniencji. Opublikowane artykuły i komentarze sprawiają wrażenie jakby jedna dłoń prowadziła wszystkie pióra, spod których płynął akt oskarżenia Grossa o zamach na Polskę i dobre imię Polaków. Były tak przewidywalne, że niegodne uwagi. Jednakże po publikacji Wschodnioeuropejskiego kryzysu wstydu gęstą atmosferę wokół autora Sąsiadów budowały także wypowiedzi formułowane publicznie przez osoby skłonne dotychczas stawać w jego obronie, postrzegane jako życzliwe, gotowe do krytycznych rozrachunków z przeszłością itd. Tym razem jednak, podkreślając wprawdzie znaczenie dotychczasowego dorobku Grossa i rolę, jaką odegrał w inicjowaniu ważnych dyskusji, nie przebierano w słowach.
Za nieodpowiedzialny, prymitywny i obrzydliwy uznał artykuł Grossa Aleksander Smolar, któremu w Radiu ZET wtórowała Monika Olejnik, mówiąc o zhańbieniu profesora z Princeton. O tym, że „Polskich odbiorców słusznie oburzyło twierdzenie autora, że podczas II wojny światowej z rąk Polaków zginęło więcej Żydów niż Niemców” pisał na stronie „Kultury Liberalnej” Paweł Śpiewak, dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. W swoim artykule pod oskarżycielskim tytułem Gross donosi na Polaków odnotowywał także, iż
Niedopuszczalne jest formułowanie tak poważnych, a jednocześnie nieuzasadnionych merytorycznie oskarżeń. Formułując tak bezpodstawne sądy, Gross zaszkodził przede wszystkim sobie. Nadgorliwość i niewiedza o tym, co się dzieje w Polsce, obniżyły jego wiarygodność.
Publicysta „Gazety Wyborczej” Bartosz T. Wieliński pytał natomiast, czy słowa Grossa, to „przejaw obsesji naukowca czy głupota?”. Nie omieszkał także zasugerować, że autor Sąsiadów chce „na siłę wykorzystać to, co się dzieje na naszym kontynencie, by przypomnieć światu o tragedii Żydów z Europy Środkowej”. „Gazeta” oddała również głos historykom. „Teza, że Polacy zabili w czasie wojny więcej Żydów niż Niemców – komentował Piotr Osęka – to nonsens. Na jakiej podstawie on to obliczył? Owszem, szmalcownicy wydawali Żydów, ale mordowali ich Niemcy. Skąd porównanie liczby w ten sposób zabitych Żydów i Niemców, którzy zginęli w Polsce w kampanii wrześniowej, na frontach wojny na Zachodzie w kampaniach armii Andersa czy z rąk armii Berlinga? Na jakiej podstawie?”.
O tym zaś, że to, co Gross „pisze w «Die Welt», to fiksum-dyrdum i kupy się nie trzyma” mówił Marcin Zaremba, dodając z żalem, iż „Gross nie popisał się ani jako historyk, ani jako socjolog”. W toku dyskusji zorganizowanej przez Krytykę Polityczną z udziałem Grossa, Aleksandra Smolara i Anny Bikont, Zaremba stwierdził także, iż „historyk powinien mieć pasję, ale nie powinien mieć misji”. To jednak właśnie Marcin Zaremba w krytycznej recenzji Złotych żniw jako pierwszy publicznie wyraził myśl, którą Gross bez przypisu do autora Wielkiej trwogi posłużył się w swoim artykule dla Project Syndicate. Napisał wówczas:
Przyjmijmy jednak, że Grossowie mają rację i rzeczywiście kilkadziesiąt tysięcy Żydów Polacy uśmiercili widłami, siekierami bądź wydali Niemcom. Liczba ta przewyższa niemieckie straty osobowe w kampanii wrześniowej (17 tys. zabitych) i znacznie liczbę poległych żołnierzy Wehrmachtu w Powstaniu Warszawskim (ponad 2 tys.). Nie znam szacunków mówiących o stratach poniesionych przez Niemców na terenie okupowanej Polski od października 1939 r. do lata 1944 r., czyli do rozpoczęcia akcji «Burza». Niemożliwe jednak, by przekroczyły one 3 tys. Jakie są zatem implikacje liczb przytoczonych przez Grossów?
Ni mniej, ni więcej takie, że byliśmy, a przynajmniej chłopska część naszego społeczeństwa, nie po tej stronie, po której nam się wydawało, że byliśmy, skoro zabiliśmy więcej Żydów niż Niemców.
W toku dyskusji wokół „fiksum-dyrdum” Grossa, Marcin Zaremba zajął jednak bezpieczną pozycję i uznał, że to „ewidentna nieprawda”, a szacunki to nie „wiarygodne dane statystyczne”. „Historyk – pisała swego czasu Joanna Tokarska-Bakir – podobnie, jak każdy inny uczony, chce być przede wszystkim «poważny». «Poważny» znaczy w Polsce «niekontrowersyjny». Niekontrowersyjny polski historyk, z pobłażaniem patrzy na tych, którym się spieszy”. W atmosferze dalekiej od li tylko protekcjonalnej pobłażliwości treść listu zastępcy prezesa IPN Pawła Ukielskiego skierowanego do redakcji „Die Welt” można uznać za doprawdy łagodną i wyważoną. Budzące największe emocje zdanie z tekstu Grossa zostało w nim potraktowane jako efektowne, lecz fałszywe twierdzenie, wojenne zbrodnie na Żydach scedowane na barki „zbrodniarzy i jednostek zdegenerowanych”, przypomniano o działaniach „tysięcy ludzi ratujących Żydów” i roli w tej pomocy odegranej przez Polskie Państwo Podziemne, rytualnie pojawił się dyżurny Jan Karski i Żegota. Ukielski przypomniał także o tym, gdzie i w jakich armiach walczyli polscy żołnierze, a swój list zakończył deklaracją zgody narodowej:
W Polsce panuje zgoda, że każda zbrodnia zasługuje na potępienie. Jednocześnie, podobna jednomyślność dotyczy niezgody na relatywizację historii, rozmywanie odpowiedzialności oraz fałszowanie faktów.
Problem w tym, iż w przypadku tego kontrowersyjnego zdania Grossa o jakimkolwiek fałszowaniu faktów nie może być mowy. Zabierający głos w dyskusji historycy po wielokroć powtarzali, że nie ma w tej sprawie żadnych miarodajnych badań. W swoim liście do „Die Welt” zaznaczył to także sam Ukielski:
Dokładne liczby nie są znane. Nie wiemy, ilu Żydów zginęło z rąk Polaków, a ilu zostało zadenuncjowanych. Trudno też oszacować liczbę Niemców zabitych przez Polaków na frontach II wojny światowej oraz w okupowanym kraju. Cała nasza wiedza historyczna wskazuje jednak, że straty zadane przez Polaków Niemcom są zdecydowanie wyższe niż ofiary zbrodni na żydowskich współobywatelach.
Wiedza, czy może po prostu wiara? Gdyby nawet to jedno lakoniczne zdanie, zgodnie z życzeniami krytyków Grossa, było wielokrotnie złożone, ta wywrotowa myśl ubrana w dziesiątki opatrzonych przypisami zdań, to i tak nie ma ono racji bytu w polskim imaginarium narodowym, bo nijak nie przystaje do koncepcji zbiorowej tożsamości. Liczby de facto nie mają tu żadnego znaczenia, bo wszyscy wychowani w kulturze polskiej dobrze wiedzą, że Polacy podczas wojny zajmowali się głównie zabijaniem Niemców i ratowaniem Żydów. W tym sensie rację ma jednak Paweł Ukielski, pisząc o „całej naszej wiedzy”. Tej w żaden sposób nie zmieniają ani książki Grossa/Grossów, ani prace badaczy i badaczek związanych z Centrum Badań nad Zagładą, którzy w sprawie tego jednego zdania mają zresztą najwięcej do powiedzenia, bo prowadzą w tym zakresie pionierskie badania powiatowe. Oddajmy zatem głos Janowi Grabowskiemu, który jako jedyny otwarcie stanął po stronie Grossa na łamach „Gazety Wyborczej”:
Otóż stwierdzenie, że Polacy za okupacji zabili (bądź też wydali na śmierć) więcej Żydów, niż zabili Niemców, wydaje się całkowicie uzasadnionym podsumowaniem stanu badań historycznych. Ze swej strony mogę jedynie dodać, że sam gotów jestem tej tezy bronić – na podstawie lat pracy w dziesiątkach polskich i zagranicznych archiwów. Można toczyć spór, czy lista niemieckich ofiar kampanii wrześniowej, zamachów podziemia, akcji partyzanckich oraz powstania warszawskiego jest rzeczywiście dłuższa od listy żydowskich ofiar szmalcowników, granatowych policjantów, polskich strażaków, junaków z Baudienstu oraz tysięcy tzw. gapiów, którzy ochoczo włączyli się w mordowanie i w wyszukiwanie Żydów w likwidowanych gettach, ale w żaden sposób nie można wyniku takiej dyskusji uznać za przesądzony.
Otóż w Polsce jej wynik został przesądzony, a co za tym idzie samą dyskusję ucięto zanim w ogóle zdążyła się rozpocząć. Razem, ale osobno, przyłożyli się do tego oburzeni patrioci oraz rozliczni publicyści, postępowa inteligencja, poważni historycy. Poniekąd wspólnie oddali oni Jana Tomasza Grossa Reducie Dobrego Imienia, a w ostatecznym rozrachunku pod osąd Prezydenta RP, który rozstrzygnie, czy należy tego obrazoburcę i donosiciela pozbawić orderu. Cena tego zaniechania, a co gorsza – śpiewu w jednym chórze, jest naprawdę wysoka i tylko pragnienie spokoju ducha pozwala dziś nie dostrzegać tego związku. Danina złożona Polakom i polskiej polityce historycznej w warunkach galopującego w ostatnim czasie nacjonalizmu owocuje pokrętną retoryką obrońców Grossa próbujących dziś oddać panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Któż bowiem zgadnie, która z poniższych charakterystyk Grossa wyszła spod pióra Macieja Świrskiego, Prezesa Zarządu Reduty Dobrego Imienia, uzasadniającego skierowanie petycji do Prezydenta RP, a której autorem jest Paweł Wroński, publicysta „Gazety Wyborczej”, przeciwstawiający się dziś prezydenckim planom? Kto w świetle tych wyimków jest tu adwokatem, a kto oskarżycielem?
Publicystyka Grossa na pewno nie jest działalnością naukową – co wielokrotnie wskazywali polscy historycy, wskazując nie tylko na rażące błędy metodologiczne, lecz także nadinterpretacje danych prowadzące do fałszywych wniosków lub wprost fałszerstwa. (Cytat stąd)
Gross to raczej historyczny publicysta niż historyk – naginający w swoich publikacjach fakty, skłonny do sądów radykalnych, stronniczych, często po prostu nieuprawnionych. I nie chodzi tu tylko o słynne stwierdzenie dla „Die Welt”, że w czasie okupacji Polacy zabili więcej Żydów niż Niemców. (Cytat stąd)
Prawda, że to wcale nie takie oczywiste? Kiedy podczas debaty jedwabieńskiej Grossa nazywano „publicystą” (J. Wegner, Antypatie Grossa, „Tygodnik Solidarność” 2001, nr 33, s. 20) podkreślano, że w istocie nie jest on profesjonalnym historykiem, lecz socjologiem, pogardliwie etykietowano „ahistorykiem” (P. Jakucki, Nagonki ciąg dalszy, „Nasza Polska” 3 IV 2001, s. 1), „pseudohistorykiem” (P. Mikucki, Historia, czy dyletanctwo?, „Nasz Dziennik” 7 VI 2001, s. 3), „łże-profesorem” (J. M. Jaskólska, Sąsiedzi sąsiadów, „Nasz Dziennik” 9-10 VI 2001, s. 28), „prowincjonalnym amerykańskim profesorem socjologii” (J. Womalski, Fałszywe dowody, fałszywe zeznania, „Nasza Polska” 19 VI 2001, s. 7) albo tłumaczono treść Sąsiadów jego żydowskim pochodzeniem, to źródło tych enuncjacji było przewidywalne. Podobnie rzecz miała się jeszcze przy okazji dyskusji wokół Strachu. Aktualnie o tym, że Gross „to raczej historyczny publicysta niż historyk” informuje publicysta „Gazety Wyborczej”, a jej redaktor naczelny, choć przy innej okazji, odnotowuje, że Gross spogląda na Zagładę przez „żydowskie okulary”.
Trudno się zatem dziwić, że w kontekście ujawnionego zamiaru odebrania Grossowi państwowego orderu, podkreśla się głównie jego zasługi, za które ów order w istocie otrzymał. Komandos, opozycjonista, współzałożyciel „Aneksu”, więzień reżimu, antykomunista, a także autor książek o sowietyzacji kresów wschodnich, Armii Polskiej na Wschodzie, świadectwach polskich dzieci zsyłanych na Sybir. To wyłącznie o takiej postawie i o tych publikacjach świadczących o „wybitnych zasługach w nauce” wspominają sygnatariusze i sygnatariuszki listu otwartego do Prezydenta RP opublikowanego przez redakcję „Polityki”. Ale przecież, to nie za antykomunizm albo do dziś nieprzetłumaczoną na język polski książkę Revolution from Abroad Gross ma zostać ukarany. Jego przewiną są Sąsiedzi, Strach, Złote żniwa oraz wszystko inne, co w ostatnich latach mówi i pisze. Na nic tu zatem gumka myszka, adjustowanie biografii, ociosywanie Grossa do akceptowanego w polskim idiomie formatu. Na nic jego dzielenie na przed i po Sąsiadach, jak uczynił to publicysta „Gazety Wyborczej”, pisząc, iż Gross otrzymał
swój order jeszcze w latach 90. od prezydenta Kwaśniewskiego. Dopiero potem napisał swoją słynną i kontrowersyjną książkę Sąsiedzi, która opisuje jak z udziałem Polaków zamordowano Żydów w Jedwabnem.
Chcąc nie chcąc, brzmi to niczym zarzut i może dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby Jan Tomasz Gross po prostu sam ten order odesłał kurierem.
Wówczas nie trzeba byłoby się przynajmniej martwić, co o nas powie „zagranica”, kiedy jego zwrotu zażąda prezydent, bo wczytując się w liczne komentarze, można odnieść wrażenie, że to w kontekście tej awantury największa troska. Jeśli tak, to dyżurny polakożerca nigdy jeszcze nie miał takiej okazji przysłużenia się polskiej polityce wizerunkowej i historycznej…
Cytat z Joanny Tokarskie-Bakir pochodzi z eseju Obsesja niewinności zamieszczonego w zbiorze Rzeczy mgliste, Wydawnictwo Pogranicze, Sejny 2004.
***
Piotr Forecki, politolog, pracownik Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM
**Dziennik Opinii nr 58/2016 (1208)