Dla polskich polityków debata polityczna odbywa się tylko w telewizyjnym studiu. A kontakt z wyborcami – na partyjnym wiecu.
Podobno zwiększający się dostęp do internetu i całego spektrum związanych z nim usług komunikacyjnych wpływa na procesy polityczne, a wręcz zmienia nasze relacje z władzą. Tak przynajmniej lubią myśleć badacze społeczni i media. Niektórzy nawet twierdzą, że ten wpływ jest jednoznacznie pozytywny i że dzięki technologii zmierzamy ku demokracji nowej jakości. Inni, jak choćby znany ze swoich krytycznych poglądów Jewgienij Morozow, od lat ten optymizm studzą, pokazując ciemne strony komunikacyjnego boomu. W końcu portale społecznościowe i niemal darmowy dostęp do informacji można wykorzystać równie dobrze do kontrolowania społeczeństwa.
Ostatnio do tej debaty włączyli się także polscy politycy. Po raz kolejny udowodnili przy tym, że w polityce uprawianej za pomocą internetowych narzędzi nie bardzo potrafią się odnaleźć.
Pozwolę sobie nie cytować posła Żalka ani innych, którzy z trybuny sejmowej i za pośrednictwem mediów upodobali sobie ostatnio obrażanie obywateli, zapominając, że ich mandat nie ogranicza się do reprezentowania wąsko pojętych interesów tej części społeczeństwa, w której widzą swoich wyborców; że obowiązują ich też demokratyczne standardy, o normach kulturowych nie wspominając.
Grunt, że w debacie publicznej pojawił się temat komunikacji na linii obywatel – polityk i dość wyraźnie zarysowała różnica w pojmowaniu standardów, jakie w tej komunikacji powinny obowiązywać. Nawet jeśli zupełnie się rozmijamy w rozumieniu tego, czym jest spam i jaką wartość mają masowe komunikaty kierowane pod adresem przedstawicieli władzy, zdecydowanie lepiej jest o tym wiedzieć niż nie wiedzieć. Już naprawdę trudno się łudzić, że komunikacja między częścią politycznych elit a „cyfrową tłuszczą” jest możliwa.
Parę dni temu, w czasie wydarzenia publicznego pod szyldem „Forum Demokracji Osobistej” (Personal Democracy Forum) miłościwie nam urzędujący minister Gowin wyznał, że poświęca bardzo dużo czasu na spotkania z obywatelami. I za przykład podał inne wydarzenie publiczne, w którym podobno wzięło udział kilkaset osób. Niewiele mniej, niż słuchało go w tamtym momencie. Niestety, tylko słuchało, bo sztab ministra nie zgodził się na zadawanie pytań „z sali”. Minister zgodził się natomiast na szybki wywiad dla przyczajonej w kuluarach ekipy TVN. W sumie trudno się dziwić: za pośrednictwem telewizji może przecież „spotkać się” z setkami tysięcy obywateli jednocześnie.
Co się dzieje, kiedy obywatele i politycy przyjmują zgoła inną definicję spotkania, a w konsekwencji inną koncepcję demokracji? Rodzi się konflikt i wzbiera fala frustracji. Fala, która wylewa się do internetu i tą drogą dociera do tzw. tradycyjnych mediów. Oczywiście, tym razem nie wylała się jeszcze na ulice,jak przy ACTA, więc z perspektywy telewizji tak dobitnie jej nie widać. Niemniej w sieci polityczne ożywienie widać wyraźne i to na kilku frontach.
Najgorętszym jest oczywiście debata o związkach partnerskich, która wciągnęła ludzi do tej pory zupełnie problematyką LGBT niezainteresowanych. Podobnie, jak to miało miejsce w przypadku ACTA – kiedy premier „poszedł w zaparte” i wbrew pierwszym protestom umowę podpisał – próbą agresywnego przecięcia tematu politycy tylko sprowokowali erupcję. Równolegle tlą się „tematy internetowe”, takie jak kwestia reformy praw autorskich czy spór o nowy kształt europejskich przepisów o ochronie danych osobowych.
Każdej z tych kampanii towarzyszą cyfrowe przejawy tego, co myślą aktywni obywatele: memy, komentarze na forach, filmiki, grafiki, szablonowe i nieszablonowe maile wysyłane do posłów i eurodeputowanych. Niektórzy z nich podejmują trud odpowiedzi, bo już zrozumieli, że to naturalny i najbardziej bezpośredni kanał komunikacji z potencjalnym wyborcą. Inni wolą w tych działaniach widzieć spam, zabawę zblazowanych internautów, a w najlepszym razie nieszkodliwy happening. Dla nich prawdziwa debata polityczna rozgrywa się tylko w telewizyjnym studiu, a kontakt z wyborcami ogranicza do partyjnych wieców. To zadziwiający przejaw ignorancji, ale też kamyczek do naszego ogródka. Władza, która nawet nie próbuje wykorzystywać nowych narzędzi masowej komunikacji do kontrolowania debaty politycznej, najwyraźniej czuje się bardzo bezpiecznie.
Polityczne elity wydają się spokojne o „swoje głosy”, bo na horyzoncie nie widzą konkurencji w parlamentarnych zawodach. To fakt, zdecydowana większość sfrustrowanych nie pcha się do partyjnych struktur; uprawia politykę w jej szerszym (pierwotnym?) znaczeniu, ale walki o miejsca w sejmowych ławkach nie podejmuje. Czy to znaczy, że nie podejmuje też walki o władzę? Niekoniecznie. Skoro przez ostatnie dwadzieścia lat o sile politycznego poparcia przesądzała siła telewizyjnego rażenia, może nadszedł czas, żeby tę rolę definitywnie przejął internet.