Odsłonięcie pomnika Ignacego Daszyńskiego miało być dla lewicy nowym, wspólnym otwarciem. Co z tego wyszło?
Odsłonięcie pomnika Ignacego Daszyńskiego miało być dla lewicy nowym, wspólnym otwarciem. Zaproszeni liderzy mieli przygotowane przemówienia, a wspólne odniesienie do spuścizny wielkiego socjalisty miało wreszcie posłużyć za punkt wyjścia do budowy porozumienia. Niestety, jeśli przyjąć, że wydarzenie to miało charakter ekumeniczny, to było to raczej jednanie się Komitetu Budowy Pomnika z obecnym rządem, zaś liderzy lewicy mogli sobie co najwyżej pogadać po złożeniu kwiatów.
Lewica nie wygra, jeśli nie odbije prawicy słowa „patriotyzm”. Jak to można zrobić?
czytaj także
Społeczny Komitet Budowy Pomnika Ignacego Daszyńskiego powołano w 2012 roku. Jego trzonem było Stowarzyszenie im. Ignacego Daszyńskiego oraz ówczesny wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD, Jerzy Wenderlich. Prace przeciągały się, wytypowany autor dzieła nie mógł się podjąć zadania ze względu na podeszły wiek i stan zdrowia, brakowało pieniędzy… Pojawił się nawet równoległy pomysł budowy pomnika przez dawne środowiska opozycji demokratycznej z prezydentem Komorowskim na czele, co jednak dyplomatycznie wyciszono.
Pomnik nareszcie udało się wznieść po sześciu latach, a sukces zasygnalizowano na spotkaniu Społecznego Komitetu Lewicy organizującego obchody stulecia niepodległości. Mówiono o nim z dumą, najpierw po cichu, na tak zwanej starej lewicy, potem już szeroko. Wtajemniczeni z pewną ulgą informowali, że pomnik jest „dobry” – a zwłaszcza, że nie przypomina żadnego z despotów z Azji Środkowej ani wierchuszki władz ZSRR. Na łamach „Wyborczej” Jacek Żakowski, skądinąd członek Społecznego Komitetu Lewicy (obok Biedronia, Czarzastego, Nowackiej, Werblana czy Waniek) zasugerował, że byłaby to dobra okazja do nowego otwarcia na lewicy. Pomysł chwycił. Telefoniczne zaproszenia od Włodzimierza Czarzastego przyjęli m.in. Adrian Zandberg (Razem), Marek Kossakowski (Zieloni) czy Katarzyna Kądziela (Inicjatywa Feministyczna). Wydarzenie omawiano z nadzieją na nieformalnych i formalnych spotkaniach lewicy, takich jak organizowane przez Zielonych złożenie kwiatów pod Bramą Straceń Cytadeli Warszawskiej. W tym roku wreszcie lewica miała odzyskać niepodległość.
Ignacy Daszyński był jednym z ojców niepodległości, wielkim mężem stanu i atrakcyjnym symbolem nie tylko dla lewicy. Chodziły słuchy, że kwiaty pod pomnikiem chce złożyć nawet prezydent Andrzej Duda, choć ze względu na natłok imprez musiałby to zrobić bardzo wcześnie rano. Liderzy lewicy uznali więc, że mają swoje wydarzenie. Jeśli prezydent zechce czcić Daszyńskiego, to proszę bardzo, nikt mu w tym nie będzie przeszkadzał.
Pewnym zaskoczeniem było więc, kiedy podczas obchodów odsłonięcia pomnika o godzinie 13.00 Wojciech Kolarski, podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta, został zaproszony na scenę, by odczytać list od Andrzeja Dudy. Było to tuż po długim wprowadzeniu dotyczącym budowy pomnika, które wygłosił szef Komitetu, marszałek Wenderlich. Na scenie cierpliwie czekał na zabranie głosu honorowy członek Komitetu, były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Kiedy wysłannik obecnego prezydenta skończył lekturę, prowadzący obchody Wenderlich zapraszał na scenę kolejne osoby. W ewidentnym refleksie zaskoczenia do grupy doprosił także Przewodniczącą Rady m.st. Warszawy Dorotę Malinowską-Grupińską – przedstawicielkę organu, który udostępnił teren pod budowę pomnika. Zmieszanie nietaktem przesłonił żarcikiem: „Suplementy są dobre. Zapraszamy na scenę panią Malinowską-Grupińską, która będzie naszym suplementem!”.
„Zabić, powiesić, poćwiartować” – prawica wobec pierwszych rządów niepodległej Polski
czytaj także
Okazało się przy tym, że Aleksander Kwaśniewski będzie musiał poczekać jeszcze trochę, bowiem na scenę wkroczył wicepremier Piotr Gliński, współsponsor pomnika – cały w skowronkach, że ceremonia ma taki „ekumeniczny charakter”. Dowcipnie zaznaczył, że jego zdaniem lewica koniecznie musi być w Sejmie – biorąc pod uwagę, że reprezentował formację, która większość sejmową zawdzięcza mandatom uzyskanym za sprawą klęski lewicowej koalicji, był to żart równie udany, jak zaproszenie zgromadzonych do zwiedzania wystawy w sejmowych korytarzach. Powiewające w zgromadzonym tłumie flagi KOD wyraźnie załopotały.
Ponieważ po rozbudowanych wystąpieniach członków Komitetu i strony rządowej wielkimi krokami zbliżała się godzina 14, a więc początek rządowego Marszu Niepodległości, marszałek Wenderlich zarządził przerwę w obchodach – żeby złożyć kwiaty i umożliwić oficjelom godną ewakuacji na kolejne obchody. O tej samej porze zaczynały się też obchody antyfaszystowskie, na szybko więc przesunięto przemówienie Adriana Zandberga. Był to jedyny z liderów mającej się jednoczyć lewicy, którego – poza zamykającym tę część obchodów Włodzimierzem Czarzastym – marszałek Wenderlich dopuścił do głosu. Reszcie łaskawie udostępniono mikrofony już po wszystkim, kiedy placyk powoli pustoszał.
czytaj także
Jaki z tego morał? Wygląda na to, że tę samą uroczystość organizowały dwa osobne ośrodki decyzyjne, działające wedle dwóch różnych logik i grające o zupełnie różne stawki. Liderzy lewicy chcieli wykorzystać konsensus wokół Daszyńskiego, żeby położyć fundamenty pod programowe porozumienie. Rozchodzili się rozczarowani i przemarznięci – zwłaszcza ci, którzy dzień zaczęli od kwiatów i zniczy na Cytadeli.
Tymczasem dla marszałka Jerzego Wenderlicha stawka była zupełnie inna. On chciał raz jeszcze poczuć się jak wysoki funkcjonariusz państwowy, skąpać w blasku władzy – wicepremiera i wysłannika prezydenta. Znając sytuację polityczną uznał, że imprezę należy skalibrować tak, by nie wywoływała zgrzytów i dysonansów dla dzisiejszej władzy. Stąd brak starań o obecność kobiet-decydentek, stąd wykluczenie przedstawicieli nowej lewicy, stąd wreszcie kuriozalne określenie Doroty Malinowskiej-Grupińskiej mianem „suplementu” – być może z racji płci, najprawdopodobniej jednak z racji politycznej afiliacji (to radna z ramienia PO), którą doproszono właśnie jako „suplement” do triumfalnego porozumienia między marszałkiem Wenderlichem a prawicowym rządem. Zawartego, dodajmy, pod ekstrawaganckimi sztandarami „lewicy niepodległościowej” reprezentowanymi przez niewadzące nikomu kierownictwo wciąż istniejącej (a to niespodzianka!) PPS.
Szkoda, że te rozbieżności dostrzeżono dopiero w trakcie uroczystości. Jest jasne, że marszałek Wenderlich jako szef Społecznego Komitetu powinien mieć prawo zorganizować odpowiednią imprezę, by uhonorować rządowych i miejskich sponsorów pomnika. Nie musiał jednak tego robić 11 listopada, a na przykład 10. Nie udałoby mu się wtedy stworzyć wrażenia, że oto lewica brata się z rządem, tak miłego wicepremierowi Glińskiemu.
czytaj także
Z drugiej strony, lewica, powołując się na historyczne znaczenie Daszyńskiego, powinna mieć szansę na własne spotkanie u stóp pomnika. Wygłoszenie starannie przygotowanych mów w kontekście, który nadałby im właściwe znaczenie. Bez konieczności ustępowania pierwszeństwa oficjelom i rządowej pompie, a z poszanowaniem wartości dla lewicy ważnych – równości, inkluzywności, demokratycznej debaty, szacunku. Mam nadzieję, że mimo wszystko nie zmarnuje do końca tej okazji, a teren pod pomnikiem Daszyńskiego stanie się miejscem pikników i debat, wspólnej lewicowej celebracji w różnorodności.