Owszem, Wencel nie jest zasłużony dla polszczyzny. Nagrodzenie go jest głupie i złe. Ale z zupełnie innych powodów niż te podsuwane nam przez elity mediów i Radę Języka Polskiego.
21 lutego Wojciech Wencel otrzymał od Andrzeja Dudy nagrodę „Zasłużony dla Polszczyzny”. Po jej przyznaniu część kapituły – Jerzy Bralczyk, Katarzyna Kłosińska i Andrzej Markowski – na stronie Rady Języka Polskiego opublikowała votum separatum, w którym tłumaczy się następująco:
My, niżej podpisani, mieliśmy okazję poznać kandydaturę p. Wojciecha Wencla dopiero na posiedzeniu kapituły, a zapoznać się z tekstami jego utworów dopiero po tym, jak to posiedzenie się zakończyło. Wnioski płynące z analizy jego tekstów uniemożliwiają nam rekomendowanie go do nagrody „Zasłużony dla Polszczyzny”.
Swoją decyzję wyjaśnia tak:
Wojciecha Wencla nie można uznać za osobę, która przyczynia się do podnoszenia świadomości językowej Polaków. Nie udało nam się znaleźć wypowiedzi kandydata, które dotyczyłyby języka, które popularyzowałyby wiedzę o polszczyźnie, które wskazywałyby na rolę języka w życiu społeczeństwa. Znaleźliśmy za to bardzo zaangażowane politycznie teksty publicystyczne, które zaprzeczają idei etyki słowa: użyty w nich język zamiast łączyć, dzieli, jest nacechowany pogardą wobec osób myślących inaczej niż autor. Uważamy, że kandydat do nagrody „Zasłużony dla Polszczyzny” powinien stanowić wzorzec – posługiwać się językiem z szacunkiem, nie powodować ani pogłębiać już istniejących podziałów społecznych, nie wykluczać przez użycie języka nikogo z grona tych, którzy mówią po polsku. Polszczyzna laureata nagrody „Zasłużony dla polszczyzny” powinna łączyć, a nie dzielić, powinna pokazywać, że język jest wspólnym dobrem.
Jakie to piękne, że elity intelektualne, znawcy polszczyzny, tak świetnie orientują się we współczesnej kulturze słowa, że zapoznają się z twórczością autora nominowanego do Nike oraz laureata Nagrody Kościelskich dopiero po posiedzeniu kapituły! To wzruszające, że bez wstydu – bezwstydnie wręcz – przyznają się do swojej niewiedzy, choć pozycja i tytuł sugerowałyby jednak, że mają wszelkie warunki po temu, by orientować się we współczesnej kulturze!
Ale to jeszcze nic, przy sporej dawce dobrej woli można to uznać po prostu za niefortunne sformułowanie. Absolutnie najwspanialsza w całej tej historii jest jednak forsowana dalej przez buntującą się część kapituły wizja języka. Język ów ma dwie podstawowe cechy. Po pierwsze: łączy, a nie dzieli; po drugie: jest niezaangażowany politycznie, więc zgodny z „ideą etyki słowa”. A to już nic innego jak jawne występowanie w imieniu swoich własnych przywilejów klasowych.
W obronie polityczności języka
Krytyka podziałów, polityczności i zaangażowania, podobnie jak we wszelkich innych obszarach działalności ludzkiej, tak i w kulturze, pozwala blokować systemowe zmiany i pozostawić przestrzenie wpływów i władzy w stanie nienaruszonym. Nie powinno więc dziwić, że w języku i sztuce polityczne zaangażowanie jest konsekwentnie stygmatyzowane i skazywane na getto „doraźności” czy „publicystyczności” (znamienne, że w votum separatum nie pojawia się ani słowo o poezji „poety i publicysty” Wencla; jest za to wiele o publicystyce). Dzięki temu niezmiennie decydują ci już uprzywilejowani, a w ich najlepszym interesie jest pisać o apolitycznej „idei etyki słowa” czy układać zdania typu: „polszczyzna powinna łączyć, a nie dzielić”. Ale w interesie wszystkich innych jest się na to nie nabierać i dostrzec w tych deklaracjach zwyczajny strach przed utratą władzy.
„Wspólne dobro” to interes uprzywilejowanych, którzy ustawiają jego warunki i charakter, na przykład przez nadawanie zaszczytnego tytułu „Zasłużonego (bo przecież nie Zasłużonej) dla Polszczyzny”.
Język zaangażowany nie tylko może pogłębiać istniejące podziały społeczne (np. rasistowskie czy seksistowskie), jak sugerują członkowie i członkini kapituły, lecz także potrafi ujawniać i wywoływać społeczne konflikty, które w apolitycznej i koniecznie pluralistycznej formie języka obowiązującego są ukrywane. Propagowany przez językoznawców i językoznawczynię pojednawczy gest, który pozornie służy chwalebnemu przecież niwelowaniu sporów, wpisuje się w szerszy mechanizm systemowej przemocy; przemoc ta dokonuje się poprzez pozorne wyrównanie pozycji podmiotów o różnym położeniu w ramach relacji władzy, więc domagających się różnych systemowych działań (np. socjalnych zabezpieczeń czy parytetu). Językowe markowanie, że pracodawca i pracownica, wyzyskujący i wyzyskiwany, ofiara przemocy i jej sprawca, oceniający i oceniana w imię jakiejś wielkiej i chlubnej „idei etyki słowa” mają niwelować podziały między sobą i działać na rzecz wspólnego porozumienia, napędza wyzysk. „Wspólne dobro” to po prostu interes uprzywilejowanych, którzy ustawiają jego warunki i charakter, na przykład przez wybór języków wartościowych i nadawanie stosującym je osobom zaszczytnego tytułu „Zasłużonego (bo przecież nie Zasłużonej) dla Polszczyzny”. W rzeczywistości nie ma tu żadnej wspólnoty ani jedności, jest za to wiele nierówności i wykluczających się interesów.
Walka, starcie, konflikt działają na rzecz zmiany. Dlatego też uprzywilejowani nieszczególnie za nimi przepadają, a wytyczne typu: „polszczyzna powinna łączyć, a nie dzielić” uchodziły za uniwersalną wykładnię porozumienia i komunikacji. W istocie to systemowe zabezpieczenie uprzywilejowanych przed utratą przywilejów. Gdyby bowiem zostali postawieni w sytuacji konfliktu klasowego, okazałoby się, że kreowana przez nich „idea etyki słowa” jest jednak mało jednocząca, co więcej – na wskroś nieetyczna, tworzona nietransparentnie i w interesie jednej tylko grupy kosztem wszystkich innych. Nawet jeśli język to „wspólne dobro”, to jedni wciąż na nim korzystają, a drudzy i drugie tracą.
Votum separatum kapituły konkursu nie jest więc w żadnym razie „zdaniem odmiennym” – to zdanie najściślej zgodne z obowiązującym systemem i służące utrzymaniu go w mocy.
„Łączenie zamiast dzielenia” jako narzędzie ucisku
W votum separatum przywołany zostaje zapis regulaminu, wedle którego jednym z celów nagrody jest „ochrona języka polskiego jako nośnika tożsamości narodowej”. Właściwie trudno tu o lepszego kandydata niż Wojciech Wencel.
Języki neoliberalne płynnie wiążą się z nacjonalistycznymi – wspólnie utrzymują i pogłębiają nierówności. Dość przypomnieć, że to nie Andrzej Duda ustanowił Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, lecz Bronisław Komorowski. W miejsce walki klasowej pojawia się wspólnota narodowa i walki w jej obrębie między byłą i obecną klasą polityczną wraz z ich językami. Wojciech Wencel w swoim przemówieniu wygłoszonym w Pałacu Prezydenckim opowiadał o dialogu, wspólnym języku i poezji jako „depozycie polskości”. „Uniwersalistycznie” sprzeciwiająca się nagrodzeniu Wencla część kapituły oraz „faszystowski” Wencel wcale nie są więc tak od siebie odlegli, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Spór między nimi jest podobnie fałszywy jak propagowane przez językoznawców i językoznawczynię „łączenie zamiast dzielenia”. W 2015 r. Bronisław Komorowski planował bezkolizyjnie wygrać wybory prezydenckie pod hasłem „Zgoda buduje”. Otóż zgoda, która służy elicie do utrzymania władzy i przeciwdziałania zmianom pod pozorami społecznego porozumienia, buduje – głównie wyzysk i nierówności.
I owszem, Wencel nie jest zasłużony dla polszczyzny – w tym publikujący votum separatum członkowie i członkini kapituły oczywiście mają rację. Stąd też pewnie takie dla nich poparcie w liberalnych i lewicowych mediach. Nie jest zasłużony, ponieważ jego język jest faszystowski, mizoginistyczny i homofobiczny. Z pewnością jednak nie dlatego, że jest zaangażowany i dzieli: zaangażowani są i dzielą – przez forsowanie wizji uprzywilejowanej klasy jako obowiązującej – także członkowie i członkini Rady Języka Polskiego. Niezgoda na werdykt jest słuszna, ale argumenty ją uzasadniające projektują wizję kultury co najmniej równie szkodliwą jak ta ksenofobiczna.
Trzeba zatem potępiać wybór tekstów Wencla jako wzorca polszczyzny, bo jest zły i głupi, ale to naprawdę nie musi automatycznie implikować zachwytu gestem państwa z Rady Języka Polskiego. Prawicowe zaangażowanie i neoliberalne „niezaangażowanie” (zaangażowanie w utrzymanie status quo pod pozorami uniwersalności) to nie jedyne możliwości. Nie trzeba stawiać się po żadnej z nachalnie promowanych jako alternatywa stron, nie trzeba wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, pomiędzy Wenclem a Świetlickim, PiS-em a KOD-em, prawicową polityką a apolitycznością, „dobrą zmianą” a brakiem zmiany. Takie ułożenie to w istocie nie wybór, lecz szantaż, który służy utrzymaniu kapitalistyczno-nacjonalistycznego uścisku w mocy i dyktatu jego projektowanych sporów. Wszystko po to, by klasowe spory, zdolne rozsadzić polityczny monopol, nie doszły do głosu.
Nie ma sztuki bez polityki
Polityka kultury to także polityka. Lekceważenie jej bądź włączanie sztuki w apolityczną niszę to oddawanie pola. Pola walki – nie zgodności i jedności – tym, którzy nie mają już żadnego interesu w udawaniu, że neoliberalny konsensus jest jakkolwiek apolityczny i inkluzyjny, a kultura to taka niezobowiązująca przyjemność dla klasy średniej. Akolitom neoliberalizmu pozostaje jedynie łzawy sentyment do poprzedniej władzy, za której było tak dobrze i apolitycznie, że aż wyzysk i nierówności po cichu ustawiały warunki życia nieuprzywilejowanej większości. Prekarna sytuacja pracownic i pracowników sztuki jest najlepszym tego dowodem.
Dlatego głosy krytykujące polityczność i zaangażowanie obecnie forsowanej przez rząd kultury w głębokim przeświadczeniu, że polityka sztuce szkodzi, wytrącają sobie broń z ręki. Nie ma sztuki bez polityki – szkodzi jej zatem nie sama polityka, lecz obecna polityka prowadzona w sposób autorytarny, antypracowniczy i ksenofobiczny.
Oddanie prawicy polityczności w kulturze i występowanie przeciw niej hasłami o zgodzie, apolityczności czy wartościach „uniwersalnych” to podporządkowanie się neoliberalnej wyrównującej machinie i pozbawienie się wszelkich narzędzi przeciwdziałania dokonywanym w polityce kulturalnej aktom przemocy. To także dobrowolne wyrzeczenie się realnego wpływu na kształt kultury, więc i systemu: językowego, politycznego. A to jest w interesie wyłącznie tych, którzy ów wpływ mają i nie zamierzają tego zmieniać. Wszak zgoda buduje.
Wyobraźmy sobie teraz, jak w trakcie posiedzenia szanowna kapituła słyszy słowo „poeta” i mocą całej swojej erudycji uznaje, że kandydata można bezpiecznie nagrodzić, poezja wszak z założenia jest wolna, apolityczna i ponad podziałami. Jak wielkie musi być jej zaskoczenie, gdy po chwili odkrywa, że poezja nie do końca jest jednocząca i ponad podziałami, choć przecież na uczelniach, festiwalach poetyckich czy w mainstreamowych mediach to powszechnie obowiązująca teza. Poezja jest polityczna i społecznie znacząca, podobnie jak każda inna dziedzina kultury, może więc jednak warto ją czasem przeczytać, skoro już się jest tym znawcą języka w kapitule nagrody prezydenta, by potem nie musieć tak rozpaczliwie bronić własnej pozycji klasowej. Bo ona, wbrew pozorom, nie jest niezachwiana.