Wbrew temu, co próbują nam wmówić tzw. ludzie sukcesu, ciężkiej pracy i uporu nie można odmówić większości z nas. Naszym problemem jest tylko brak tatusia, który byłby prezesem spółki akcyjnej.
Jeśli jeszcze nie znacie, to poznajcie pana Pawła Żygowskiego. Pan Paweł jest człowiekiem sukcesu. Przed trzydziestką sprzedał pół tysiąca mieszkań, a kolejne sto właśnie sprzedaje. Pan Paweł jest deweloperem z Wybrzeża i dzięki ciężkiej pracy już w wieku 29 lat wszedł na poziom, na który większość nas w życiu się nie wdrapie.
Oczywiście dlatego, że większość z nas dłubie w nosie i tępo patrzy się w ekran, by obserwować życie innych, krytykować, narzekać i się lenić.
Pan Paweł na szczęście nie trzyma swojej życiowej historii spisanej w szufladzie, lecz postanowił się nią podzielić, by każdy miał szansę powtórzyć jego wyczyny. A są one naprawdę niebywałe.
Dzisiaj w programie „Szczerze przy rentierze” gość – deweloper z pasją, opowie m.in. dlaczego firma zaliczyła klapę. Szczerze współczujemy!Całość: https://youtu.be/GMMQyrx0huY
Posted by Klub Jagielloński on Friday, September 10, 2021
Warto przyjrzeć się bliżej historii pana Pawła, gdyż jak w soczewce skupia ona wszystkie zabiegi marketingowe, które stosują ludzie sukcesu w opowiadaniu samych siebie. Te celowe zabiegi są niby niewinne, przecież każdy opowiada siebie w sposób raczej życzliwy, jednak ich ukryty cel jest już znacznie mniej fajny. Chodzi bowiem o przekonanie wszystkich dookoła, że ludzie sukcesu są uciskaną mniejszością, nękaną niczym Tutsi przez Hutu. Odbieranie im przywilejów jest zatem niehumanitarne i napędzane nienawiścią.
Mitologia ludzi sukcesu nie jest skomplikowana. Opiera się właściwie na ledwie kilku prostych zabiegach narracyjnych, które uparcie powtarzają nieliczni zwycięzcy tej gry. A jednak od lat skutecznie omamia ona publiczność, uniemożliwiając wprowadzanie w kraju sensownego opodatkowania czy innych progresywnych zmian ekonomicznych. Warto więc się jej przyjrzeć.
1. Udawaj prostego chłopaka/dziewczynę
Pan Paweł już na wstępie wywiadu z Kubą Midlem, równie ciekawym człowiekiem, przekonuje, że jest prostym chłopakiem i używa takich zwrotów jak „zapłacić frycowe”, co samo w sobie jest oczywiście całkiem zabawne.
W każdym razie pan Żygowski urodził się w wielodzietnej rodzinie, w której się nie przelewało, a z braćmi, których zresztą serdecznie pozdrawia, od małego musiał walczyć o swoje.
Pracuj ciężko, wstawaj wcześnie, kupisz chatę jak Dominika Kulczyk. Za 7100 lat
czytaj także
Gdy Żygowski postanowił po maturze iść na studia na kierunku budownictwo i obwieścił wszystkim, że zostanie deweloperem, ludzie lekceważąco pukali się w czoło. Wyśmiewali go, gdyż nie miał pieniędzy ani kontaktów, więc miał nigdy nie spełnić swoich marzeń. A jednak pan Paweł się nie zniechęcił. Jako młody chłopak patrzył z podziwem na pobliskie inwestycje deweloperskie i marzył, że i on chciałby dawać szczęście lokalnej społeczności, budując piękne osiedla, które będą służyć ludziom latami.
Problem w tym, że historia o pochodzeniu pana Pawła jest przynajmniej ubarwiona. Może i pochodzi z wielodzietnej rodziny, tylko że na pewno nie z biednej. Ojciec pana Pawła, Tadeusz Żygowski, na początku wieku został prezesem dwóch spółek. Sportis S.A. to producent łodzi hybrydowych, w którego zarządzie zasiada nie tylko pan Tadeusz, ale też dwoje innych członków rodziny. Natomiast Navimor Shipbrokers to pośrednik w sprzedaży statków armatorom zagranicznym. Tadeusz Żygowski zasiada także w zarządzie Ekodeweloper Sp. z o.o., czyli spółce pana Pawła.
Inaczej mówiąc, ludowe pochodzenie Pawła Żygowskiego to opowieści z mchu i paproci. Pan Paweł wychował się w biznesowej rodzinie z Wybrzeża, więc bez wątpienia miał dostęp do potężnej sieci kontaktów ojca, który jest jego biznesowym patronem.
Przemilczanie „dobrego wybrania sobie rodziców” jest klasycznym zabiegiem marketingowym przeróżnych ludzi sukcesu. Zgrywają maluczkich, by przekonać wszystkich, że sami doszli do dużych pieniędzy ciężką pracą i uporem. Tylko że ciężkiej pracy i uporu nie można odmówić większości z nas, ludzi zmagających się z realiami polskiego rynku pracy od lat. Problemem jest tylko brak tatusia, który byłby prezesem spółki akcyjnej.
2. Nie wchodź w szczegóły
Gdy pan Paweł wyjaśnił już swoje ludowe pochodzenie, przeszedł do opisu historii swojego sukcesu zawodowego. Otóż budowlanką zajął się już na studiach, mając jakieś 20 lat. Początkowo pracował jako stażysta i zwyczajny pracownik. Gdzie? „Dla kogoś” − jak lojalnie zaznacza prowadzący wywiad, który również stara się jak może, żeby nie wymienić nazw konkretnych podmiotów, w których pan Paweł rozpoczynał karierę.
Krok po kroku, od pracy na etacie, zaliczając kolejne awanse, będąc nawet dyrektorem w jakiejś niewymienionej z nazwy korporacji, pan Paweł płynnie przeszedł do założenia spółki budowlanej. Miał wtedy zaledwie 24 lata, a do założenia spółki wykorzystał swoje oszczędności z czasu studiów. To doprawdy fenomenalny wynik – sam również pracowałem na studiach, ale oszczędności wystarczyło mi ledwie na 11-letniego volkswagena polo. Widocznie źle gospodarowałem.
To jeszcze nic. W wieku tych zaledwie 24 lat pan Paweł dostał, uwaga, duży kontrakt budowlany w Gdańsku. Kierowany swym hurraoptymizmem wszedł w to, lecz niestety nie dał rady. Wziął na swoje barki zbyt duży ciężar, a co gorsza, z powodów politycznych, czyli w związku z programem 500+, pracownicy na budowach przestali brać nadgodziny i pracować sześć dni w tygodniu. Wreszcie konkurencja podkupiła mu niemal wszystkich pracowników, został zaledwie z jednym. Klapa? Niekoniecznie. Pan Paweł zakasał rękawy, zrzucił swój garnitur prezesa, założył arbajt i w dwie osoby ukończyli budowę dużego osiedla. Tak, dobrze czytacie. W dwie osoby skończyli budowę osiedla. W dwa miesiące.
Ta historia oczywiście zupełnie się nie klei. W jaki sposób student stażysta może zaoszczędzić pieniądze na stworzenie firmy budowlanej? Kto w tak młodym wieku w ledwie dwa lata przechodzi od stanowiska stażysty do dyrektora? No i przede wszystkim, co należy zrobić, żeby w wieku 24 lat dostać duży kontrakt budowlany? Gdzie się nabywa takie kontrakty, czy istnieją jakieś sklepy z kontraktami? Czyżby duży kontrakt budowlany był tak łatwy do nabycia jak mundur rosyjskiej armii? Na te pytania nie padają odpowiedzi, bo wyszłoby na jaw, że pan Paweł nie jest człowiekiem znikąd, lecz od początku swojej kariery korzystał z potężnej sieci kontaktów, absolutnie niedostępnej zdecydowanej większości społeczeństwa.
3. Manipuluj
Pan Paweł uchylił też rąbka tajemnicy, skąd bierze się kapitał na realizację inwestycji deweloperskich. To są przecież potężne przedsięwzięcia, ich się nie da realizować, będąc zwyczajnym młodzianem po studiach. Pan Paweł zaznacza, że brzydzi się kredytem – kredytowanie inwestycji deweloperskich według niego to potężny błąd, gdyż człowiek staje się zależny od banku. Należy zapewnić sobie kapitał w inny sposób. Jak? Na przykład nie kupować gruntów za gotówkę, lecz z odroczoną płatnością, nawet do trzech lat. Trzeba też tak zorganizować prace, by finansowanie pośrednio wzięli na siebie nabywcy lokali, a także… wykonawcy. Tak, te niewielkie firmy budowlane, wykonujące poszczególne etapy budów, de facto pośrednio finansują deweloperów, czego pan Paweł nie tylko nie ukrywa, ale co wręcz poleca.
czytaj także
Jak to się dzieje? Pan Paweł nie tłumaczy, ale zapewne chodzi o to, że ich praca opłacana jest dopiero po skończeniu konkretnego etapu, gdy można wykorzystać część pieniędzy klientów zgromadzonych na funduszu powierniczym. Tak więc przez pewien czas to wykonawcy de facto finansują koszty budowy, które są zwracane dopiero po jakimś czasie. O ile w ogóle zostaną zwrócone.
Mamy tu więc do czynienia z modelową manipulacją. Żygowski przekonuje, że stroni od kredytów, chociaż w rzeczywistości jego inwestycje są kredytowane przez wszystkich interesariuszy inwestycji. Dlaczego zaciąga kredyt nie w banku, lecz u sprzedawców ziemi, klientów i wykonawców? Ponieważ bank jest zbyt silny, ma potężną zdolność egzekwowania długów, lepiej zaciągać kredyt u kogoś znacznie słabszego, z kim w razie czego będzie można sobie swobodnie pogrywać.
Tyle właśnie są warte opowieści o tym, że biznes ryzykuje swoje pieniądze. W rzeczywistości zrzuca swoje ryzyko na najsłabszych interesariuszy. Deweloper nic nie ryzykuje – ryzykują jego klienci. A jednak biznes żąda wielkich przywilejów oraz stopy zwrotu za rzekome podejmowanie ryzyka.
4. Stwórz własną martyrologię
Pan Żygowski chętnie opowiada też o kosztach, jakie musiał ponieść, by dojść tak wysoko. Stracone oszczędności na początku działalności to najmniejszy problem – biznes go pochłania tak bardzo, że przez bardzo długi czas właściwie nie miał chwili, by zadbać o siebie. Biznesmeni bowiem nieustannie wpatrują się w przyszłość, planują kolejne kroki, ciągle jest im mało, chcieliby sięgnąć gwiazd. Z tego powodu rozpadło się jego życie uczuciowe, zaczęły spore problemy zdrowotne. To jest cena sukcesu.
Owszem, biznesmeni zarabiają potężne pieniądze, ale właściwie niewiele z tego mają, a z ich poświęceń korzystają wszyscy dookoła – pracownicy mający zatrudnienie, kontrahenci i przyszli mieszkańcy sprzedawanych lokali.
Bezzębny Polski Ład. Ostatnia szansa na sprawiedliwe podatki w Polsce przepadła?
czytaj także
Problem w tym, że w dalszej części dyskusji, gdy atmosfera staje się luźniejsza, pan Paweł pozwala sobie na szczerość. Okazuje się, że jego tryb życia jest nieco mniej napięty, niż to deklarował. „Powiedziałem sobie jedną rzecz: co miesiąc na tydzień, półtorej gdzieś wyjeżdżam” – rzucił beztrosko Żygowski, który dopiero co żalił się, że pracownicy budowlani nie chcą pracować przez sześć dni w tygodniu.
5. Zgrywaj antysystemowca
W mitologii ludzi sukcesu ważne jest również wytworzenie przekonania, że walczą oni z nieprzyjazną rzeczywistością. To ma uzasadniać naginanie zasad, do których stosuje się cała reszta. Oni mogą, gdyż są wojownikami, a system chce zabrać im wolność. „Posiadanie spółki na Kajmanach jest okej” − rzuca w pewnym momencie rozmowy Jakub Midel, co doskonale obrazuje podejście takich ludzi do społecznych reguł. W marcu obaj panowie z grupą kolegów wyjechali na Zanzibar, gdzie porównywali tamtejszą rzeczywistość z polską i zbudowali sobie przekonanie, że „żyjemy w Matriksie” i rządy celowo wytwarzają atmosferę strachu, by zwiększyć zakres swojej władzy.
Tak, gdy w Polsce ludzie umierali tysiącami, a w szpitalach brakowało miejsc, panowie deweloperzy przekonywali, że nic się nie dzieje, bo na tanzańskiej wyspie wszystko jest w porządku, świeci słońce, nikt nie nosi maseczek i wszyscy są uśmiechnięci. Oczywiście Midel i Żygowski reprezentują raczej szurowatą część ludzi sukcesu, ale przecież wylegując się na plażach egzotycznych wysp, można też walczyć z PiS-owskim reżimem, a nawet z talibami z Afganistanu.
Antysystemowość jest ważnym elementem mitologii ludzi sukcesu. Dzięki temu mają oni podkładkę pod łamanie reguł, unikanie podatków i nietrzymanie się podstawowych standardów relacji międzyludzkich. Owszem, jadą po bandzie, ale to dlatego, że reguły są głupie i nieżyciowe, a system nas ciemięży. Swoją niepokorną postawą próbują ten system obalić, byśmy wszyscy wreszcie mogli skorzystać z bezmiaru wolności, którą widzą jako swawolę, żeby nie powiedzieć: stan wojny wszystkich ze wszystkimi. „Wydaje mi się, że tak jak w przyrodzie, przetrwają tylko najsilniejsi” − przekonuje Żygowski w rozmowie z Midlem.
Cała ta martyrologia tworzona przez tzw. ludzi sukcesu jest − jak widać − wyssana z palca. Gdy tylko bliżej przyjrzeć się ich historiom, zaraz okazuje się, że od dziecka korzystali z rodzinnego kapitału materialnego, kulturowego i społecznego, a ich kariery budowały podsuwane intratne kontrakty. Oczywiście ta narracja jest już doskonale znana i odczytana – zdaję sobie sprawę, że nie piszę tutaj niczego oryginalnego. Problem w tym, że ten marketing jest nadal bardzo skuteczny. Już niedługo będzie nas kosztował 4,5 miliarda złotych rocznie.