Ten związek został zmiażdżony dwa razy, w stanie wojennym i na początku polskiej transformacji.
Cezary Michalski: Dlaczego lewica straciła NSZZ „Solidarność”, dlaczego nie można nawet powiedzieć, że jakaś liberalna „nieprawica” może na ten związek liczyć? I czy ta sytuacja jest nieodwracalna?
Józef Pinior: Żeby poważnie na to pytanie odpowiedzieć, muszę się cofnąć do roku 1980. Nie sposób zrozumieć punktu dojścia bez zrozumienia tego, co się stało od tamtego czasu. Twoje pytanie jest też ściśle związane z innym: dlaczego w Polsce nie ma silnej socjaldemokracji, która jest praktycznie w każdym innym państwie europejskim. Otóż rok 1980 to jest ukonstytuowanie się w Polsce, żywiołowo, od dołu, w wyniku strajku generalnego, nowego ruchu robotniczego. „Solidarności” z 1980 roku nie można w dodatku zrozumieć, jeśli się ówczesnej polskiej rewolucji nie odnosi do rewolucji demokratycznych będących udziałem całej tzw. nowej klasy robotniczej, która ukonstytuowała się na różnych autorytarnych peryferiach Zachodu po II wojnie światowej. Zachód miał swoją klasę robotniczą o pół wieku albo nawet o wiek wcześniej. I tam procesy emancypacyjne, w tym proces tworzenia się socjaldemokracji zakorzenionej w klasie robotniczej, też zachodziły wcześniej. Ale na tych autorytarnych peryferiach to wszystko wydarzyło się już po II wojnie światowej, mniej więcej w podobnym czasie w Brazylii, w Korei Południowej, w Indonezji, na Filipinach i w Polsce. W tych wszystkich krajach nowa klasa robotnicza dojrzała do tego, żeby wyartykułować swoje roszczenia ekonomiczne, ale także roszczenia do podmiotowości politycznej, roszczenia z obszaru praw człowieka, roszczenia do demokracji. W tym samym czasie, kiedy w Polsce tworzy się „Solidarność”, w Brazylii, także w wyniku masowych strajków robotniczych, konstytuuje się Partia Pracownicza. To ruch bardzo podobny do pierwszej „Solidarności”. A Lula jest bardzo podobny w swoim życiorysie do Wałęsy. Z robotnika, którego matka była analfabetką, stanie się prezydentem Brazylii.
W Polsce było to często drugie już pokolenie robotników, lepiej wykształcone, bardziej samoświadome, o większych aspiracjach.
Nie ma co ukrywać, że w Polsce tę nową klasę robotniczą ukonstytuowała industrializacja stalinowska, a potem poststalinowska z lat 60. i 70. Ale ten sam proces, w wyniku analogicznych ambicji autorytarnych władz, zachodził w Korei Południowej, Brazylii, na Filipinach. Nawet podobne były w różnych miejscach związki tego nowego ruchu robotniczego z ówczesnym Kościołem, bardziej jeszcze „posoborowym”, który chciał się godzić z pewnymi elementami nowoczesności liberalnej, a także emancypacji społecznej.
Nieco inny Kościół popierał jednak robotników w Brazylii i w Polsce.
Oczywiście, Kościół w Polsce nawet wówczas nie był Kościołem Teologii Wyzwolenia, ciągle jeszcze żywej i niespacyfikowanej w Brazylii. Ale jednak polski Kościół z przełomu lat 70. i 80. był zupełnie inny od dzisiejszego. To tak jak różnica pomiędzy ks. Jerzym Popiełuszką a o. Tadeuszem Rydzykiem.
Dziś już nikt w Polsce tej różnicy nie zna. Ks. Popiełuszko jest przez wiele najważniejszych postaci polskiego Kościoła wręcz kreowany na o. Rydzyka. W kazaniach wielu biskupów i księży jest już tylko patronem walki z aborcją, przeciwko związkom partnerskim, o neoliberalną „rodzinę na swoim”.
Ale to przecież jest kłamstwo. On zarówno z kazań, jak i z praktyki był prawie identyczny z wieloma księżmi, którzy w Brazylii wspierali Partię Pracowniczą, głosili tam kazania dla robotników, byli torturowani i zabijani. Ja nie wiem, czy ksiądz Jerzy, gdyby przeżył, w ogóle by się utrzymał w dzisiejszym Kościele.
Niestety tego się nie dowiemy. Ks. Małkowski, który przeżył, zmienił się z „księdza robotników” w dokładnie to samo, czym jest najgorszy polski Kościół dzisiejszy.
To jest właśnie częścią problemu, który chciałbym rozpisać na konkretne epoki i wydarzenia. Zaczęło się od tego, że ten polski ruch robotniczy został zniszczony przez stan wojenny. To było doświadczenie, które w sposób zupełnie podstawowy rozerwało rodzącą się tkankę samoorganizacji polskiego ruchu pracowniczego. To jest ważne dla mnie osobiście. Nas – mówię o ówczesnych przywódcach „Solidarności, także „nas” w sensie inteligenckich elementów tego ruchu – raczej nie bito. Natomiast ja się zetknąłem w moich spotkaniach i rozmowach więziennych z robotnikami „Solidarności”, tymi najważniejszymi liderami, bo będącymi liderami w zakładach, w komisjach zakładowych. Ich bito. Nie przeszukiwano, nie zabierano książek, ale po prostu bito. Ja siedziałem z robotnikami z Lubina, którzy mieli poprzetrącane kręgosłupy. Nie w sensie przenośnym, metaforycznym, ale fizycznym. Oni byli tak bici, że zostali okaleczeni. Tak samo było z robotnikami z Górnego Śląska, którzy w stanie wojennym stawili najbardziej zorganizowany opór, a których też spotykałem w więzieniu. Najbardziej brutalne represje były precyzyjnie nakierowane właśnie na tę rodzącą się autentyczną elitę robotniczą. Jeszcze anonimową, a przez to bezbronną, łatwą do zmiażdżenia. O ile do roku 1989 dotrwały rozmaite opozycyjne środowiska inteligenckie, to ruch robotniczy przetrwał wyłącznie jako miazga. Utracił podmiotowość w latach 80. i nie odzyskał jej po roku 1989. Polityczny rdzeń klasy robotniczej w Polsce został złamany w stanie wojennym i w latach 80. Ta klasa w 1989 roku jest politycznie rozbrojona. Ona jest na kolanach, zdezorganizowana. Ona jest miazgą już w momencie, kiedy się pojawia Gorbaczow. I jest też drugi element ułatwiający rozbicie tego ruchu robotniczego. To globalny rynek. Po stanie wojennym Polska zaczyna wchodzić w ten globalny rynek.
Już po stanie wojennym, a nie dopiero po roku 1989?
Owszem, to się dzieje jeszcze przed rokiem 1989. W 1987 roku ja organizuję akcję legalizowania komisji zakładowych „Solidarności”. W różnych zakładach robotnicy, korzystając z luki w obowiązującym prawie, legalizowali na nowo „Solidarność” poprzez legalizację swoich komisji zakładowych. Ja byłem wielkim zwolennikiem takich akcji, w regionie dolnośląskim te działania podejmowano w największych zakładach: w Polarze, w Dolmelu, w Hydralu. To było popularne szczególnie wśród młodych robotników, którzy mieli dość podejścia kombatanckiego, dość mieli konspiracji, z której nic nie wynikało poza ukrywaniem się – może malowniczym, ale kompletnie jałowym. Pamiętam rozmowę z tymi robotnikami, kiedy przygotowywaliśmy akcję zalegalizowania komisji zakładowej „Solidarności” w Polarze, w czerwcu 1987. Jeszcze konspiracyjnie układaliśmy plan działań, który miał jednak doprowadzić do tego, żeby 31 sierpnia odbyły się rozprawy legalizacyjne przed sądem. I ja rozmawiam z tymi młodymi robotnikami, którzy nie bali się złożyć swoich podpisów, żeby komisję zalegalizować, ale nagle mi mówią: „Nie, w sierpniu nie możemy tego zrobić”. Ja pytam: „Dlaczego, przecież to jest politycznie najlepszy okres?”. „Ale nas wtedy nie będzie w Polarze”. „Dlaczego?”. „Bo my od czerwca do września wyjeżdżamy do pracy, do Niemiec, i będziemy znowu w zakładzie dopiero we wrześniu”. Ja sobie nagle uzmysłowiłem, że ci młodzi chłopcy są już na globalnym rynku pracy. To było racjonalne działanie z ich punktu widzenia, oni wyjeżdżali, bo mogli w odróżnieniu od naszego pokolenia z lat 70. trafić na rynek zachodnioeuropejski i tam zarobić realne pieniądze. Ale to jednocześnie zmiękczało ich możliwość i wolę oporu, walki, nawet samoorganizacji. Niedawna represja ze stanu wojennego nakładała się na nową sytuację związaną jeszcze nie z tworzeniem się kapitalizmu w Polsce, ale już z wchodzeniem Polski na nowy rynek globalny, świadomym wypychaniem ich tam przez władze PRL, także po to, żeby pracując tam, nie czuli takiego przymusu organizowania się tutaj. I teraz w 1989 roku mamy do czynienia z miazgą. „Solidarność” w żaden sposób nie jest przygotowana do rozmów okrągłego stołu, ani do transformacji jaka wyniknie z okrągłego stołu.
A inteligenckie elity solidarnościowe i niektórzy znani robotniczy przywódcy ruchu z 1980 roku?
Ale ja mówię o związku. Dlatego zresztą byłem wtedy sceptyczny wobec tego procesu, w takim trybie.
To miało wady, ale zadziałało, transformacja się rozpoczęła, miazga po „Solidarności” została przesłonięta przez dosyć sprawną reprezentację polityczną.
To zadziałało, okrągły stół się udał, ale w tym wymiarze, w którym w Polsce pokojowo zbudowano instytucję państwa liberalnego, rozpoczęto proces demokratyzacji, zbudowano wolny rynek. Natomiast robotnicy w tym procesie nie są upodmiotowieni.
Zatem wybory 4 czerwca wygrał ruch społeczny inny tożsamościowo niż „Solidarność” z 1980 roku?
Tak sądzę. Ja wówczas uważałem – co było oczywiście utopijne, mało realistyczne, ale było to przesłanką mojego krytycyzmu wobec okrągłego stołu, dlatego też nie startowałem w czerwcowych wyborach – że jeszcze przed wyborami należy ukonstytuować w zakładach pracy „Solidarność”. A dopiero potem, po kilku miesiącach, zdecydować się na wybory. To umożliwiałoby stworzenie reprezentacji może już nie w takim stopniu robotniczej, jak pierwsza „Solidarność”, ale jednak jakoś zrównoważonej pomiędzy nową reprezentacją polityczną a robotnikami. Tymczasem od razu po okrągłym stole mamy wybory. „Solidarność” jako związek nie zdążyła się zorganizować. A co to oznacza? To oznacza, że „Solidarność” będzie zupełnie bezbronna – politycznie, społecznie, intelektualnie – wobec tzw. reform Balcerowicza. Plan Balcerowicza zostaje przyjęty przez parlament kontraktowy między Wigilią a Nowym Rokiem. Ja z własnego późniejszego doświadczenia parlamentarnego wiem, że to jest okres, w którym nawet nie można przeczytać dobrze dokumentu, nad którym głosowano. Mamy do czynienia z rozstrzygnięciem, które dokonuje rewolucji albo kontrrewolucji ustrojowej – obojętnie jak to nazwiemy – natomiast generalnie przekształca gospodarkę, a co za tym idzie społeczeństwo. Tymczasem głosowanie nad tym aktem odbywa się w parlamencie, który nie ma pełnej demokratycznej legitymizacji, bo jest „kontraktowy”. W dodatku jego część „społeczna”, „solidarnościowa” została wyłoniona w czasie, kiedy realny związek ciągle jeszcze jest miazgą. Drugim członem tego parlamentu są ugrupowania postkomunistyczne, które głosują na Plan Balcerowicz też nie dlatego, że go zrozumiały, przemyślały, świadomie zaakceptowały. Oni tak głosują, bo dzięki temu uzyskują legitymizację jako pełnoprawna siła nowego ustroju, polskiego kapitalizmu. No bo przecież głosowali za planem Balcerowicza. Tymczasem środowiska pracownicze – to, co zostało z ich organizacji – w tym najważniejszym momencie, kiedy decyduje się los współczesnej Polski, nie są w ogóle obecne, nie mają tam swojej faktycznej reprezentacji politycznej.
Rewolucje rzadko pytają o formalną legitymizację. Dlaczego rewolucja kapitalistyczna w Polsce miałaby pytać? Opór został zgnieciony, a zainteresowani zmianą mają wystarczającą siłę, aby akt założycielski nowego ustroju osłonić.
Ale to ty mnie zapytałeś, czemu „Solidarność” stała się tym, czym się stała. Czemu z ruchu robotniczej emancypacji, którym była w roku 1980, stała się strukturą potrafiącą artykułować interesy pracownicze prawie wyłącznie w języku prawicowego populizmu. Stan wojenny i zmiażdżenie ruchu robotniczego to był pierwszy etap tej zmiany, a akt założycielski transformacji, w której ludzie zmiażdżeni przez dawny ustrój pozostają miazgą także w ustroju nowym – to druga część mojej odpowiedzi.
Potem jest taki dziwny moment, kiedy ukonstytuowany już ponownie związek zawodowy próbuje zachować lojalność wobec swojej reprezentacji politycznej i „rozpina parasol nad reformą Balcerowicza”.
Ale właśnie dlatego mit „Solidarności” wtedy się kończy. Jakakolwiek więź pomiędzy „Solidarnością” i społeczeństwem zrywa się w ciągu tych kilku tygodni. Dochodzi do buntu społecznego przeciwko Planowi Balcerowicza, ale ten bunt rodzi się już poza strukturami związku i na poziomie czysto populistycznym. A chwilę później na stronę tego populistycznego języka przechodzi także Wałęsa.
Żeby po swoim zwycięstwie Balcerowicza jednak osłaniać, więc on populizmem raczej manipuluje.
On populizmu używa. Ale Wałęsa też nie potrafił tego ukonstytuować nawet na jakimś porządnym poziomie chrześcijańsko-demokratycznym. On nie panował ani nad swoim językiem, ani nad językiem tego buntu, który go wyniesie do władzy. U niego nie ma nawet intuicji, że trzeba walczyć o społeczną gospodarkę rynkową. To jest totalnie populistyczne, te wszystkie siekierki, puszczanie złodziei w skarpetkach, pierwsze pojawiające się w tamtym buncie „podejrzenia” o charakterze etnicznym, katolicyzm przeciwko elitom, które nie wiadomo, skąd się wzięły. A „Solidarność” ze swoim parasolem ochronnym nad Balcerowiczem zostaje ośmieszona. I to doświadczenie ją może zdemoralizuje najbardziej, ona już zawsze potem sama będzie szukała populistycznych metod. Ważne jest także to, że w tym samym czasie polski Kościół przesuwa się na pozycje fundamentalistyczne, autorytarne, populistyczne. Te dwa procesy – zmiana „Solidarności” i zmiana polskiego Kościoła – wzajemnie się napędzają. Także racjonalny w 1980 roku antykomunizm „Solidarności” – emancypacyjny, antysystemowy – po 1989 roku staje się w wydaniu elit związkowych, które intelektualnie nie dają sobie rady z nową rzeczywistością, ideologią w sensie marksowskim, fałszywą świadomością. Atakując „komunistów”, można się nie zajmować ani diagnozą nowego kapitalizmu, ani jego krytyką – właśnie jako kapitalizmu. A „Solidarność” staje się po prostu ruchem konserwatywnym. Ja to znowu znam z mojego osobistego doświadczenia. Kiedy jeszcze w 1987 roku usiłowałem tworzyć PPS i szedłem z tym do „Solidarności”, nie było tam robotniczego odrzutu na słowo socjalizm, na lewicowość. To solidarnościowa inteligencja zablokowała wówczas tę inicjatywę. Ta grupa nie chciała socjaldemokratycznej transformacji, więc i PPS nie był jej do niczego potrzebny. Nasze próby były ośmieszane, niszczone, bardzo świadomie, ale właśnie przez inteligentów, nie przez robotników. Potem jednak miałem zupełnie inne doświadczenie, bo ja byłem w związku bardzo aktywny jeszcze do roku 1992. Pamiętam losy komisji kobiet, która się wtedy organizuje w oparciu o działaczki związkowe wcześniej działające w podziemiu. Ta komisja kobiet została już zniszczona przez Komisję Krajową, przez robotniczych liderów związku odrzucających wszystkie hasła emancypacyjne, o równości kobiet, o obowiązku wsparcia dla kobiet. Komisja kobiet NSZZ „Solidarność” została zniszczona z Gdańska, odcięto jej fundusze związkowe, pozbawiono kontaktów z zakładami. Związek idzie wtedy coraz bardziej na prawo.
A jak jest dzisiaj? Jak Piotr Duda zarządza takim związkiem?
On zarządza związkiem w dużym stopniu przejętym od dołu przez PiS, przez Radio Maryja, nawet przez narodowców, wobec których robotnicy są bierni, bo zostali już wyuczeni prawicowego populizmu jako jedynego języka swoich antysystemowych roszczeń. Ja znam twoje nadzieje związane z Dudą czy z otaczającymi go działaczami. Ale tam jest też bardzo dużo hipokryzji. Oni w Brukseli są socjaldemokratami. Kiedy byłem parlamentarzystą europejskim, blisko z nimi współpracowałem, pomagałem im nawiązywać kontakty, oni mają naprawdę ogromny szacunek ze strony zachodnioeuropejskiej socjaldemokracji, zachodnioeuropejskich socjaldemokratycznych central związkowych. Najbardziej chyba wspierani są przez francuską centralę związkową ideowo bliską socjaldemokratom. I oni z tego wsparcia skwapliwie korzystają. Ale w Polsce nic z tego nie wynika. Jedno z moich ostatnich potknięć z „Solidarnością” miało miejsce przy okazji polskiej prezydentury w UE. Ja byłem pewien, że ten czas pozwoli „Solidarności” wyartykułować w Polsce suwerenną politykę związkową, odwołującą się do praktyki wszystkich europejskich central związkowych. We Wrocławiu odbyła się wtedy wielka ogólnoeuropejska manifestacja związkowa. Zjechało się kilkanaście tysięcy związkowców z całej Europy. Ja miałem nadzieję, że „Solidarność” przedstawi przy tej okazji Polakom postulaty europejskiego ruchu związkowego. Natomiast „Solidarność” tak to zorganizowała, że ta manifestacja odbyła się prawie w tajemnicy, jakby ci ludzie wstydzili się w Polsce swoich europejskich afiliacji. Jakby się bali ryzyka, że europejska tożsamość dzisiejszej polskiej tożsamości tego związku – populistycznej, antyeuropejskiej – po prostu zagrozi.
Ale dziś wszyscy są euroentuzjastami w Brukseli, a eurosceptykami w swoich krajach. Także Sarkozy, Hollande, Milliband, a nawet wielu polityków PO. Poza tym ostatnio „Solidarność” całkiem oficjalnie uczestniczyła w europejskim dniu protestu związków zawodowych, przyznając, że to jest europejskie, że warto się do tego odwołać. Piotr Duda oficjalnie poparł Obamę i Demokratów, dlatego że nie są tak antyzwiązkowi i antypracowniczy, jak Romney i Republikanie. Domaga się też ratyfikacji Karty Praw Podstawowych, i to bez „brytyjskiego wyłączenia”. To go lokuje na lewo nie tylko od PiS czy SP, ale także od „katolickich thatcherystów” z Platformy. Więc czemu wymagasz od Dudy tego, czego nie możesz wymagać nawet od części polityków PO?
Mój stosunek do „Solidarności” jest taki, jak starych komunistów do Partii. Partia ich wyrzucała, męczyła, a oni i tak nie mogli się od niej zdystansować do końca. Ja jestem członkiem tego związku na mojej macierzystej uczelni, ja im ciągle daję szansę. My wchodzimy w tej chwili w Polsce w kolejny okres przełomu, gdzie polityka polska, ale też sytuacja geopolityczna Polski będą się decydowały na kolejne 10-20 lat. Chodzi oczywiście o wejście do strefy euro lub pozostanie na zewnątrz, chodzi o udział w kolejnej fali integracji albo odwrócenie się od integrującej się Europy. To jest test także dla „Solidarności”. Ona musi stawiać warunki, ona musi wchodzić do Europy z pakietem wyraźnych roszczeń socjalnych i ona musi żądać pakietu socjalnego w Polsce, ale jeśli w tym momencie „Solidarność” znów wybierze język populistyczny, będzie potrafiła tylko powiedzieć, że od tej Europy zbiedniejemy, że oni nas okradną – tego testu nie zda.
„Zda czy nie zda testu” – to zabrzmiało protekcjonalnie. A dajesz szansę na zdanie tego testu PO?
PO jest reprezentacją polskiego mieszczaństwa i – powiem to niestety z potwornym smutkiem i niepokojem – Platforma, której różne nurty znam, znam proporcje sił wewnątrz tej partii, jest i tak na lewo od polskiego mieszczaństwa, które reprezentuje. A Tusk jest jeszcze bardziej na lewo od polskiego mieszczaństwa, które dziś reprezentuje jako jego polityczny lider.
Czy to komplement pod adresem Platformy i Tuska, czy raczej przerażenie dzisiejszym stanem polskiego mieszczaństwa?
Jedno i drugie, ale bardziej drugie. Historycznie rzecz biorąc, mieszczaństwo jest potencjalnym wehikułem emancypacji. Ja wiedziałem, że polskie mieszczaństwo – także przez przyjęty w Polsce model transformacji, który wszystko co społeczne niszczył – będzie w okresie przejściowym bardziej konserwatywne i bardziej brutalne. Ale „okres przejściowy” mija, a ono się staje coraz bardziej „korwiniczne”. Dlatego powtórzę, Platforma jest na lewo od klasy, którą reprezentuje, a Tusk jest jeszcze bardziej na lewo. Ja się z tego odchylenia cieszę jako człowiek, który należy do senackiego klubu PO. Ale sytuacja, w której klasa przedsiębiorców znajduje się w Polsce w takim stanie, może doprowadzić wkrótce do katastrofy politycznej.