Kraj

Cześć i chałwa młodej Polsce (prawicowej)

Dla wielu Polaków otwarte granice i możliwość pracy w Unii oznaczały wtórną deklasację, osładzaną lepszym poziomem życia i przewidywalnością finansową.

Gdy Polska finalizowała proces akcesji do Unii Europejskiej, byłem w gimnazjum. Wryło mi się w pamięć jednak dość dobrze przynajmniej kilka obrazków z tamtego czasu – w końcu nie często mówią ci w szkole, że jesteś świadkiem historycznego wydarzenia i możesz wziąć udział w czymś donioślejszym niż końcoworoczna akademia. Pamiętam więc debatę z udziałem lokalnych radnych czy polityków, na której najważniejszym tematem stał się proceder sprzedawania ryb zawiniętych w gazetę – czy Unia pozwoli, czy zakaże i czy to dobrze? Pamiętam też jedyną chyba w dzielnicy osobę, która aktywnie protestowała przeciwko akcesji, smutnego NOP-owca, rozklejającego naklejki z obrysem dwóch męskich figurek w miłosnym uścisku i podpisem „zakaz pedałowania”. A, i jeszcze jednego chłopaka, gorliwego katolika, który opowiadał nam uparcie – czy tego chcieliśmy, czy nie – że w Chinach robi się zupę z płodów. Nie wiedziałem wtedy, w sumie nie wiem do dziś, jaki to miało związek z Unią Europejską, ale brzmiało złowrogo. Pamiętam też szkolne referendum w sprawie wejścia Polski do UE i jego wynik: 90% na tak.

Nigdy nie byłam na Erasmusie

Dziś, gdyby zrobić analogiczne referendum w polskich szkołach, niewykluczone, że znalazłyby się takie, w których wynik byłby odwrotny. A 90% polskich nastolatków powiedziałoby Unii nie.

Badania podpowiadają, że w najmłodszym pokoleniu dokonał się prawicowo-nacjonalistyczny zwrot – młodzież buntuje się, ale nie przeciwko konserwatyzmowi starszych pokoleń, lecz z powodu owego konserwatyzmu niedostatku. Intuicje dużej części socjologów i badaczy potwierdzają najdobitniej wyniki ostatnich wyborów do parlamentu. I choć nie należy traktować wyborów jako najbardziej reprezentatywnego i pogłębionego badania postaw, wyniki ugrupowań radykalnych – i popularność konserwatywnej prawicy w ogóle – nie może nie zwrócić naszej uwagi.

W 2015 roku, w najmłodszej grupie głosujących, według przynajmniej dwóch różnych exit polls prawica z łatwością zdobyła ponad 50% głosów. W grupie uczniowie/studenci same dwie partie radykalne – nazwane od nazwisk swoich liderów komitety Kukiz’15 i KORWiN – zdobywają w sumie ponad 40% głosów i w symulacji rozkładu mandatów zdobywają ponad 200 miejsc w sejmie, który liczy 460 parlamentarzystów. I nie mówimy tu o umiarkowanej prawicy, ale o dwóch ugrupowaniach, które są za wyjściem Polski z UE, sprzeciwiają się imigracji, są za prawem do posiadania broni, posługują się językiem wrogim mniejszościom narodowym i etnicznym w Polsce, a do tego głoszą wypływający z libertarianizmu program gospodarczy. Lider partii Korwin, Janusz Korwin-Mikke, deklaruje się jako monarchista i przeciwnik praw wyborczych dla kobiet, Paweł Kukiz zaś proponuje radykalną zmianę konstytucji i „odpartyjnienie” polityki, cokolwiek to znaczy.

Demokracja jako system odwlekania decyzji

Gdyby głosowali tylko obywatele do 30 roku życia, te partie, razem z Prawem i Sprawiedliwością Jarosława Kaczyńskiego, które było zwycięzcą wyborów, spokojnie zdobyłyby superwiększość, pozwalającą na odrzucenie prezydenckiego weta, zmianę konstytucji i przeprowadzenie dowolnego projektu przez parlament. Sam PiS zaś, który wygrał też w najmłodszej grupie wyborców, jest coraz dalej na prawo od konwencjonalnej, europejskiej chadecji – retoryka względem imigrantów i uchodźców, potępienie „poprawności politycznej”, stosunek do instytucji krajowych i międzynarodowych oraz polityka kulturalna i historyczna na wielu polach łączy partię rządzącą w Polsce nie z establishmentowymi konserwatystami w Europie, ale populistycznymi partiami protestu. W największym skrócie: polska młodzież wybrałaby prawdopodobnie najbardziej radykalny rząd w Europie.

Polska młodzież wybrałaby prawdopodobnie najbardziej radykalny rząd w Europie.

A to nie jedyne symptomy przesuwania się najmłodszego pokolenia – przynajmniej „uśrednionego” do figur statystycznych – w stronę konserwatyzmu. Poziom zaufania do Kościoła jest w tej grupie wysoki, przy mniejszej akceptacji dla dopuszczalności aborcji niż w pokoleniach starszych. Niechęć do przyjmowania przez Polskę uchodźców z Afryki i Bliskiego Wschodu także jest największa w młodszych segmentach społeczeństwa. Do analizy statystycznej i wniosków z badań socjologów można zresztą dodać przykłady z życia codziennego, jak zdecydowanie niska średnia wieku liderów ruchów nacjonalistycznych i radykalnych i ich nadreprezentacja w nowych obiegach informacji czy kultury – jak amatorskie, internetowe dziennikarstwo, YouTube i memy. Absolutnym fenomenem stała się tak zwana „odzież patriotyczna” – koszulki z symboliką nacjonalistycznych ugrupowań bojowych z czasów II wojny światowej, wizerunkami rycerzy i polskim Orłem Białym wyparły bluzy zespołu Metallica i uniformy subkultur.

Typowy polski patriota?

Dlaczego? Pytanie to słyszałem wielokrotnie od dziennikarzy zachodnich mediów, którzy chcieli ze mną porozmawiać o Polsce. O mojej ojczyźnie w ogóle z łatwością rozmawia się za pomocą kategorii młodości – młoda demokracja, młody kraj członkowski UE, młode społeczeństwo obywatelskie i tak dalej… Towarzyszyło mu pytanie dodatkowe: „Dlaczego kraj/społeczeństwo, które z takimi sukcesami przeszło od systemu niedemokratycznego do demokracji i członkowstwa w UE, odwraca się od jednego i drugiego?”. Młodzież – pokolenie moich rówieśników i ludzi nieco młodszych – świetnie pozwala się temu problemowi przyjrzeć. A odpowiedzi są czasem banalniejsze i bardziej brutalne, niż chcieliby tego moi interlokutorzy.

Pamiętam, że w okolicach 2004 roku – gdy Polska finalizowała proces akcesji – wielkim wydarzeniem dla nas, nastolatków, był dzień, kiedy przychodziła z Londynu zamówiona paczka z płytami CD z modnym wtedy indie-rockiem, kupionymi na jakiejś internetowej przecenie. OK, był internet i wiele osób miało szybkie łącze – przynajmniej w dużym mieście i prestiżowym, bananowym, liceum – ale fizyczne bariery i różnice w sile nabywczej naszego kieszonkowego między Polską i Zachodem były wciąż spore. Jedyny w szkole posiadacz Ipoda był kimś wynoszonym na olimpijskie wyżyny. Bliżej zaznajomieni z zagranicą byli ci, którzy mieli tam rodziny albo pojechali na jakieś zawody sportowe. W naszym nastoletnim wyobrażeniu UE i przynależność Polski do jej struktur było synonimem nieograniczonej konsumpcji, spełnionym marzeniem o niej i jednoczesnym natychmiastowym awansem nas wszystkich, włączeniem do lepszego świata – za który nie musieliśmy nic płacić ani w żaden sposób się poświęcać! Z dnia na dzień można było powiedzieć: „To ja na studia jadę do Londynu albo Edynburga”, jakby ten Londyn czy Edynburg naprawdę były za miedzą. Karierę zrobiły tanie linie lotnicze i faktycznie wielu moich rówieśników, jak powiedziało, tak zrobiło, i pierwszego dnia po maturze zaczęło szykować się do wyjazdu.

Projekt UE nie był przez nas odbierany – przez zdecydowaną większość z nas – jako polityczny, ale prestiżowy. Przy poparciu dla UE i prozachodnich ambicji Polski można było zarazem wyrazić żądanie dumy, swoje osobiste aspiracje, statusową wyższość „nowych Europejczyków”, a i przy okazji uszczknąć coś z patosu wielkiej chwili. Gdy kolejne wybory w 2005 roku wygrał Jarosław Kaczyński i jego partia Prawo i Sprawiedliwość – rządzili wtedy po raz pierwszy – największym problemem, deklarowanym przez niechętnych im młodych wyborców było to, że są „nieeuropejscy” – nie mówią po angielsku, brzydko się ubierają i ogólnie reprezentują kompleksy względem Zachodu, a nie powszechnie zrozumiałą chęć bycia jego dumnym członkiem.

Oczywiście, zrealizowane marzenie szybko znika z horyzontu i przestaje kusić, nierzadko zresztą powracając w postaci koszmaru. Praca w Anglii w fabryce cukierków – albo nawet studiowanie – wcale nie dla wszystkich okazała się doświadczeniem wyzwalającym i dającym godność, dla wielu oznaczała wtórną deklasację, osładzaną lepszym poziomem życia i przewidywalnością finansową. Pieniądze, jak się szybko okazało, nie karmią głodu godności ani nie likwidują poczucia upokorzenia wypływającego z bycia obywatelem drugiej kategorii – i diagnoza ta tyczy się w równym stopniu Polaków na emigracji, co Polski jako państwa członkowskiego. Doświadczenie upokorzenia czy deklasacji wcale nie musiało być powszechne – dla wielu emigracja (i członkowstwo w UE) to success story, ale prawica umiejętnie i bez wytchnienia wzniecała emocje upokorzonych lub zlęknionych. Rozczarowanie konsumpcją i zaawansowanym, bezdusznym kapitalizmem Zachodu doskonale przecież wpisywało się w odwieczną diagnozę kulturową, jaką podnosili konserwatyści – ważniejsze są wartości, trwałość narodowej tożsamości, osobista i zbiorowa godność niż wskaźniki PKB, elastyczność na otwartym europejskim rynku i doświadczenie życia w społeczeństwie wielokulturowym.

Doświadczenie upokorzenia czy deklasacji wcale nie musiało być powszechne, ale prawica umiejętnie wzniecała emocje upokorzonych.

Polacy na emigracji niejednokrotnie odkryli, że faktycznie mają gorszy status społeczny niż hinduski specjalista w banku, pakistański lekarz, nigeryjska doktor prawa. Biała skóra i wpajane im od dzieciństwa heroiczne mity narodowe na emigracji do „starej unii” okazały się nic nie warte. Szok kulturowy związany z widokiem zakrytych muzułmanek i jednoczesne wystawienie na propagandę „życia na zasiłkach” były tak naprawdę inicjacją do antyimigranckich postaw, które – cóż za ironia – Polacy z pierwszej ręki poznali na emigracji właśnie. W doświadczeniu zawodowym zaś Polacy poznać mogli nie plusy życia w wielokulturowym społeczeństwie, lecz realia darwinowskiej walki jednych grup imigrantów z innymi, gdzie Polak Bułgarowi, Pakistańczykowi i Turkowi był wilkiem. Czarne legendy o „murzyńskich” i „arabskich” mafiach wykorzystujących niedawno przybyłych na nowe rynki europejskie Polaków też odegrały swoją rolę we wzmacnianiu lęków i stereotypów. Nierzadko zresztą, zamieszkujący biedniejsze lub podmiejskie dzielnice, Polacy padali ofiarami pospolitych przestępstw, które interpretowali jako efekt „najazdu imigrantów”, a który to lęk potem skutecznie wykorzystali i wykorzystują do dziś politycy opowiadający o „dzielnicach islamskich” w Londynie, „strefach szariatu” w Paryżu i „utracie kontroli nad krajem” w Szwecji.

Lekiem na faktyczną i wyobrażoną deklasację była, rzecz jasna, ucieczka w fantazję o silnym i opiekuńczym państwie narodowym – ojczyźnie, której nie ma i nie było. Polska jednak w wyobrażeniach zarówno emigrantów, jak i tych, którzy pozostali w kraju, który również szedł europejską ścieżką, stała się bastionem tradycyjnych wartości, murem przed islamską nawałą, wzorcem państwa nieskorumpowanego ideologiami ponowoczesnego Zachodu. Kulturowe lęki dojrzalszej już – po części rozczarowanej – młodzieży sprzed akcesji do UE prawica w końcu połączyła z programem bardziej opiekuńczego, prorodzinnego i etatystycznego w gospodarce państwa, wszak taki był zwycięski program PiS-u z wyborów w 2015 roku. Paradoksalnie, na poziomie niektórych rozwiązań społecznych, zbliżający Polskę do Zachodu niż oddalający – z wyraźnym podkreśleniem jednak, że fundamentem są tradycyjne wartości i narodowy ekskluzywizm. Hasło „Polska dla Polaków”, wcześniej traktowane jako skrajnie rasistowskie i odwołujące się do dziedzictwa XX-wiecznych faszyzmów, spokojnie mogło przewędrować blisko mainstreamu debaty publicznej.

Jeśli polityk to towar jak pasta do zębów, to kim jest konsument?

Kolejne, o dekadę młodsze pokolenie, wzrastało już w przekonaniu, że UE i jej projekty nie stanowią dla nich żadnej obietnicy. Jak długo można mówić ludziom, że powinni być wdzięczni za otwarte granice i wspólny rynek, skoro nie pamiętają i nie znają rzeczywistości, w której nie było wolności przemieszczania się i zakupów on-line? Propaganda sukcesu w wykonaniu prounijnego, liberalno-konserwatywnego establishmentu miała w sobie coś z subtelności autorytarnych reżimów XX-wieku, które próbowały budować swoją legitymację na tym, że w domach jest prąd, a z kranów płynie woda. Jak na ironię zresztą, rządząca Polską Platforma Obywatelska poniekąd przyznała się, że prowadzi, coś co nazwano „polityką ciepłej wody w kranie”. Strategia ta, opierającą się na unikaniu najgorszych kryzysów i administrowania podstawowymi funkcjami państwa, była bardzo skuteczna jako sposób na utrzymywanie się przy władzy – jednak jej antyideologiczny i post-wspólnotowy charakter okazał się katastrofalny w skutkach. Władza w Polsce całkowicie wyrzekła się mówienia o przyszłości, oddając pole tym, którzy nawet najbardziej absurdalne i nierealistyczne jej wizje. W czułą nutę trafił najbardziej precyzyjnie, już w 2013 roku, premier Węgier Viktor Orban, gdy mówił, że europejski sen ma tak naprawdę szanse zrealizować się nie w sercu Europy – w starzejących się i wyznających politykę oszczędności Anglii czy Niemczech – lecz na jej peryferiach: na Węgrzech, w Polsce, Czechach i Słowacji. Podczas, kiedy politycy liberalni sugerowali, że kraje grupy Wyszechradzkiej okres młodości mają już za sobą i powinniśmy zadowolić się stabilizacją, politycy nieliberalni mówili coś dokładnie odwrotnego: dopiero teraz mamy swoją szansę, a na tle starzejącej się i niemrawej Europy zachodniej możemy wykazać się impetem, dynamiką, odwagą. Nie trzeba zgadywać, która opowieść lepiej trafia do wrażliwości młodych.

Władza w Polsce całkowicie wyrzekła się mówienia o przyszłości, oddając pole tym, którzy nawet najbardziej absurdalne i nierealistyczne jej wizje.

Ich doświadczenie z proeuropejskimi partiami było doświadczeniem co najwyżej zwyczajności, odległym od wielkich obietnic i wielkich oczekiwań, które na początku XXI wieku symbolizowała UE. Nie ma nic szokującego w tym, że się buntują przeciwko temu, co nazywają „polityczną poprawnością” i „eurokracją”, bo dla nich to synonimy języka władzy, jedynej jaką pamiętaja. Sukcesy prawicy na tym polu wynikają więc nie z tego, że młodzież nieodwracalnie skręciła w stronę konserwatyzmu, lecz raczej dlatego, że zwyczajowo orientuje się na bardziej radyklaną, populistyczną opowieść, bo i ma większa odwagę marzenia i rozbudzone oczekiwania wobec tego, czego od polityki oczekują. Dziś – oby odwracalnie – jest to opowieść o islamskim zagrożeniu i impotentej UE.

Nie można zapomnieć też o przyczynach jeszcze bardziej prozaicznych: w ciągu ostatnich lat w Polsce to prawica otworzyła młodzieży kanały osobistego awansu i rozwoju kariery. Dla młodego człowieka z dużymi ambicjami, szczególnie na prowincji, prawica stała się jedną z najlepszych dróg społecznego zaangażowania – a dziś rządzące Prawo i Sprawiedliwość wynagradza im to zaangażowanie, oferując wysoko płatne posady w sektorze publicznym i państwowych mediach.

Pamiętajmy jednak, że jeszcze pięć lat temu, młodzież gorliwie poparła w  wyborach Janusza Palikota – innego populistę, który obiecywał legalizację marihuany, małżeństwa LGBT, małe państwo i obyczajową wolność. Dziś polityk tego ugrupowania Robert Biedroń jest zaskakująco popularnym i sprawnym burmistrzem konserwatywnego miasta Słupsk. W opublikowanym w 2011 roku rządowym raporcie „Młodzi 2011” autorzy zauważali, że młodzież jest niespecjalnie zainteresowana polityką, rozczarowana nią albo wręcz wprost ją odrzuca – nie zinterpretowali tego w porę jako sygnału, że właśnie politycy, którzy odrzucają politykę i komunikują się tym samym językiem rozczarowania i złości będą pierwszymi, którzy na tym zyskają. Dziś podobnie, „prawicowy zwrot” należy traktować jako symptom i sygnał ostrzegawczy, który nie musi być wyłącznie tym, czym się wydaje. Bo jest także wołaniem o więcej polityki, sprawniejsze państwo i poczucie sprawczości w sferze publicznej – wszystkich tych rzeczy liberalizm unikał, a lewica nie była w stanie w porę dostarczyć na wyborczej platformie.

Niektóre rzeczy potrzebują czasu, a ponad wszystko opowieści. Średnio poglądy młodzieży w Polsce zmieniają się o 180 stopni w czasie odpowiadającym dwóm kadencjom parlamentu.

 

Tekst ukaże się w Aspen Review Central Europe, wydawanym przez Aspen Insitute Central Europe z siedzibą w Pradze.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij