Miasto

Warszawa okiem Ślązaka: komunikacyjny raj, piekło dla pieszych

Warszawscy samochodziarze to mentalni mordercy i czysto patologiczna grupa społeczna. To jest aż niepojęte, że nikt się tym nie zajmuje na poważnie. Kierowcy z GZM są na tle tej rozszalałej ferajny uprzejmi niczym brytyjski dżentelmen.

Po trzech miesiącach od przeprowadzki ze Śląska do stolicy stwierdzam, że nie ma dwóch bardziej różniących się od siebie miast niż Górnośląsko-Zagłębiowska Metropolia i Warszawa. Z jednej strony położony w środku lasu wielki betonowy kolos, przez który codziennie przepływają gigantyczne potoki samochodów, za Wisłę robi autostrada A4 i wszędzie jest daleko. Z drugiej niewielkie miasto kompaktowe, gdzie każdy adres jest rzut beretem i wszędzie łatwo dotrzesz, o ile nie wjedzie w ciebie rozpędzony wariat, gdy będziesz przechodził przez pasy na zielonym.

„Prawie przejechał pan przed chwilą chłopca!”

Poruszanie się po tych miastach jest tak skrajnie odmienne, że przez pierwsze tygodnie czułem się zagubiony nawet podczas wyjścia na większe zakupy. Instynktownie rozglądałem się w poszukiwaniu mojego auta, zanim orientowałem się, że w ogóle go nie wziąłem, bo by mi przeszkadzało. Zresztą po co, skoro 900 metrów ode mnie jest galeria handlowa. W Katowicach najbliższa była oddalona o 3 kilometry od mojego mieszkania i byłem przekonany, że mam ją pod nosem.

W Warszawie podstawową formą przemieszczania się podczas weekendowego melanżu jest łażenie z buta, uzupełniane tramwajem. W GZM, gdy pada propozycja zmiany miejsca imprezy, człowiek automatycznie wyciąga telefon, żeby zamówić Ubera. Trudno żeby było inaczej – przykładowo, z katowickich Sztauwajerów, popularnego miejsca na before, do Sztolni Królowa Luiza w Zabrzu, gdzie ma miejsce chociażby znakomity Carbon Festival, trzeba przejechać 23 km. W Warszawie takie odległości nie występują.

Bóg samochodów atakuje nas i niszczy

Jedynym problemem w poruszaniu się po stolicy jest Wisła. Obraz Wisły w mojej głowie ukształtował się na podstawie tego, jak wygląda ona w Krakowie – zupełnie zwyczajna i niezbyt efektowna rzeka, która rzadko jest tematem. W Warszawie często i to nie tylko dlatego, że jest nad nią co robić. Po prostu jest tu gigantyczna, więc jej przekroczenie wymaga przynajmniej chwili namysłu. Wisła w Krakowie i Warszawie to dwie kompletnie różne rzeki, w zupełnie inny sposób wpływające na miasto.

Ale Wisła to właściwie jedyna poważna bariera podczas poruszania się po Warszawie, która sprawia przy okazji, że to niewielkie miasto staje się przynajmniej trochę obszerniejsze. Poza tym poruszanie się po stolicy jest banalnie proste – nawet dla człowieka posiadającego tak słabą orientację przestrzenną jak moja. Główną zasługą jest oczywiście naprawdę znakomita komunikacja zbiorowa.

Szok komunikacyjny

Znakomita szczególnie dla kogoś, kto wychował się w Tychach, czyli najbardziej rozmiłowanym w samochodach mieście w Polsce, a następnie żył kilkanaście lat w Katowicach, czyli najbardziej rozjeżdżanym przez samochody mieście w Polsce. W 120-tysięcznych Tychach samochód ma niemal każdy dorosły. Części są tanie jak barszcz, warsztaty samochodowe na każdym osiedlu, a ruch drogowy bardziej intensywny niż w stolicy. Za to rozkłady jazdy autobusów są tak skromne, że w liceum znałem je na pamięć. Gdy w Tychach spóźnisz się na autobus jadący na rzadziej odwiedzane osiedle, na następny czekasz godzinę. Nie wierzycie? Proszę bardzo, oto rozkład linii 696. Przypominam, że mówimy o jednym z najbogatszych miast w Polsce.

Samochodoza – droga donikąd

Niewiele lepiej jest w Katowicach – szczególnie tam, gdzie nie podciągnięto linii tramwajowej. Na przykład na osiedlu Odrodzenia na Piotrowicach. Gdy w 2015 roku wprowadzałem się zaraz obok, obiecywano start południowej linii tramwajowej w 2020 roku. Było to jedną z przyczyn, że zdecydowałem się kupić tam mieszkanie. Jest 2024 r. i jeszcze nawet nie rozpoczęto budowy. Jakby tego było mało, niedługo po wprowadzeniu się przyszedł do mnie sąsiad z prośbą o podpisanie petycji przeciw budowie tramwaju, gdyż miał on przejeżdżać zaraz obok bloku. „To chyba dobrze?” – zapytałem. „Nie, bo będzie głośno” – odpowiedział.

Nie może być dobrze w mieście, którego mieszkańcy uważają przejeżdżający obok tramwaj za problem. Tym bardziej, że na nasze osiedle dojeżdżał regularnie dokładnie jeden autobus – 297 i jego nocna wersja 297N, jeżdżący co godzinę. W wakacje 297 w godzinach szczytu jeździ co 15 minut, ale po 18 już co 20 minut. Niedawno gdy wracałem do Katowic, na dworcu głównym 297 odjechało mi sprzed nosa, więc na kolejne czekałem 20 minut, a następnie tłukłem się nim 40 minut do swojego mieszkania, bo były – a jakże – korki. Czyli dotarcie z centralnego punktu aglomeracji do położonej 7 kilometrów dalej gęsto zaludnionej dzielnicy tego samego miasta zajęło mi łącznie 60 minut. Jakbym jechał co najmniej do Częstochowy. A mówimy o stolicy drugiego największego województwa w Polsce.

Po powrocie do Warszawy wszedłem obładowany tobołami na przystanek tramwajowy i w tym samym momencie podjechały dwa tramwaje, które mogły mnie zawieźć pod samo mieszkanie. Po raz pierwszy w życiu mogłem wybrać pojazd zbiorkomu, do którego wejdę. I to jeszcze bez sekundy czekania. W Warszawie w ogóle nie trzeba sprawdzać rozkładu jazdy, przecież zawsze coś podjedzie. Muszę walczyć ze swoim nawykiem dobiegania do odjeżdżającego autobusu czy tramwaju, bo w stolicy to jest kompletnie nieracjonalne – człowiek tylko się spoci, a zyska może parę minut.

Różnice można mnożyć. W Warszawie sieć jest pomyślana tak, żeby przesiadki były sprawne i szybkie – nawet z jednego rodzaju transportu do drugiego. W Katowicach jadąc z mieszkania do Śródmieścia też niby mogłem przesiąść się na znacznie szybszy tramwaj w Centrum Przesiadkowym na Brynowie. Tylko że autobus często się spóźniał, a na następny tramwaj musiałbym czekać nawet kilkanaście minut. Kilka razy uciekł mi sprzed nosa, więc w ogóle zrezygnowałem z tej opcji.

Wygodnie i przyjemnie, tylko nie dla pieszych

Ogólnie rzecz biorąc, Centrum Przesiadkowe na Brynowie to jest jakieś kuriozum. Autobus z niezrozumiałych powodów robi wokół niego kółko, dzięki czemu w ciągu dwóch minut musi stać dwa razy na tych samych światłach, co wydłuża i tak już długą podróż. Za to jest niezwykle efektowny, a przy licznych ławkach, na których nikt nie siedzi, znajdują się monstrualne kosze na śmieci, na których ktoś musiał dobrze zarobić.

Noga z gazu i przesiadka do zbiorkomu

W stolicy nawet przemieszczanie się autobusem jest całkiem przyjemne, między innymi dzięki licznym buspasom. W Katowicach pilotażowo stworzono jeden buspas na gęsto nabitej autami Mikołowskiej, niestety kierowcy go nie uznawali, więc magistrat grzecznie buspas skasował. W Tychach kierowcy w ogóle nie chcieli wpuszczać autobusów na ronda, więc trzeba było namalować krótkie łuki – podobne do tych z egzaminu na prawko – żeby było jasne, kto ma pierwszeństwo. Tak, proszę państwa, łukowate buspasy o długości kilku metrów to nasz tyski wkład w rozwój transportu publicznego w Polsce.

Poruszanie się po stolicy staje się jednak zdecydowanie mniej przyjemne, gdy przyjmuje się rolę pieszego. Chodzenie powinno być domyślnym sposobem przemieszczania się czy też zwyczajnego kręcenia się po mieście. Tymczasem z niewiadomych względów pieszy w polskich miastach ma najgorzej i jest często traktowany jako intruz. Nie inaczej jest w Warszawie, co jest szczególnie kuriozalne, gdyż z racji niewielkich rozmiarów i wielu interesujących miejsc do zobaczenia to właśnie zwyczajne łażenie powinno być traktowane preferencyjnie.

Zwalniając na drodze, uderzasz w Putina i ratujesz klimat

Niemałym horrendum jest już przekraczanie tych czteropasmowych arterii, na które natykamy się co chwilę. Na niektórych można zakwitnąć, czekając na zielone. Na skrzyżowaniu Alei Solidarności z Żelazną na Woli czekałem 4 minuty. Innych zaś nie da się przejść w zwykłym, spacerowym tempie. Żeby przejść przez Al. Solidarności na skrzyżowaniu obok Galerii Wileńskiej na Pradze trzeba lekko podbiegiwać. Ja tam sobie poradzę, ale dla starszych pań o lasce, których akurat tam kręci się całkiem sporo, to nieciekawa sytuacja.

Rowery weszły za mocno

Niezwykle uciążliwe są również drogi rowerowe. Momentami czuję się nimi sterroryzowany. Promowanie rowerów powinno się odbywać kosztem samochodów, a nie pieszych. Droga rowerowa powinna być częścią ulicy, a nie chodnika. Z tego prostego względu, że w mieście rowerzysta porusza się z prędkością zdecydowanie bliższą samochodom niż pieszym. Nie mówiąc już o tym, że w Warszawie jest wysyp rowerów elektrycznych – o patologii zwanej hulajnogami nawet nie warto wspominać. Odnoszę wrażenie, że na Śląsku ruch rowerowy jest lepiej odseparowany od ruchu pieszego, chociaż może to wynikać z tego, że w GZM rowerzystów jest znacznie mniej. W Warszawie jest ich naprawdę mnóstwo.

„Prawie przejechał pan przed chwilą chłopca!”

Niestety w stolicy ciągi rowerowe znajdują się przede wszystkim na chodnikach. Co gorsza, nieustannie przeplatają się z ciągami pieszymi, więc dużo chodząc i dużo myśląc trzeba być przygotowanym na częste odskakiwanie. W Warszawie jest też mnóstwo ciągów rowerowo-pieszych, co jest już kompletnym absurdem. Byłoby to jeszcze jakoś znośne, gdyby nie sami rowerzyści.

Otóż ci państwo czują się z definicji uprzywilejowani wobec wszystkich. Niektórzy jeżdżą z taką prędkością, że nawet jadąc autem powinni dostać mandat. Do tego regularnie wyjeżdżają poza drogę rowerową, a gdy jej nie ma, to jeżdżą chodnikiem zamiast ulicą. Nie przepuszczają też pieszych na przejściach. Przypomnijmy, że rowerzysta ma obowiązek przepuścić pieszego na przejściu przez drogę rowerową. W stolicy to się nie zdarza. Dotychczas przepuszczony zostałem dokładnie raz, a uprzejma rowerzystka sama była tym faktem tak zdziwiona, że prawie spadła.

Trąbienie, uliczne wyścigi i patologia na pasach

Zdecydowanie najgorsi są jednak kierowcy samochodów. To, co się dzieje na warszawskich drogach, to czysty horror. Takiego szaleństwa nie widziałem w GZM od jakichś 15 lat. Trochę jeżdżę po Polsce, więc zdążyłem się zorientować, że pod względem kultury jazdy w GZM jest nieźle. Oczywiście, że także na Śląsku i Zagłębiu pojawiają się bandyci jeżdżący na zderzaku, ale w samym mieście jest jednak względnie spokojnie. Być może w GZM, w której trzeba dojeżdżać niemal wszędzie, kierowcy już się wyszaleli. Ci w stolicy sprawiają wrażenie, jakby ich właśnie spuszczono z łańcucha.

Autoholizm – uzależnienie, które zabija [rozmowa z Martą Żakowską]

Pierwsze, co zwraca uwagę, to ciągłe trąbienie. Co chwilę ktoś na kogoś trąbi. W GZM trąbienie jest nieporównanie rzadsze niż w Warszawie. Nic dziwnego, bo na ulicach tej drugiej zajeżdżanie innym drogi to jest norma – tak się po prostu tutaj jeździ. Na Alei JPII między Arkadią a Placem Grunwaldzkim widziałem typa, który przez jakieś 300 metrów w środku dnia jechał sobie dwoma pasami – linię miał idealnie pod środkiem wozu – przez co jadący za nim nie wiedzieli, jak się zachować.

Nie muszę chyba wspominać, że przepisy ograniczające prędkość są w Warszawie traktowane z taką powagą, jak rozsądny człowiek traktuje horoskopy. Tutaj nawet nie chodzi o to, że stołeczni kierowcy przekraczają dozwoloną prędkość, bo to jest norma także w GZM. Warszawscy kierowcy – przepraszam, ale nie znam lepszego słowa – zwyczajnie zapierdalają. Prują na wysokich obrotach, generując zagrożenie i potężny hałas. Gazują swoje auta, żeby się popisać na gęsto zaludnionych ulicach. Niedawno na Nowym Świecie gazujących popisywaczy było tylu, że pytałem znajomych, czy przypadkiem nie ma jakiegoś zlotu tuningowców – okazało się, że to dzień jak co dzień. Dla osób nieneurotypowych warszawskie ulice to czyste piekło.

No i wreszcie kwestia pasów. W GZM oduczyłem się już rozglądania podczas przechodzenia na zielonym. W Warszawie ponownie musiałem się nauczyć i to w błyskawicznym tempie. To właściwie pierwsza umiejętność, którą trzeba przyswoić, żeby tu przetrwać. Widziałem co najmniej kilku samochodziarzy, którzy przejechali przed nosem całej masie ludzi wchodzących na pasy. Na przejściu przy Galerii Wileńskiej pewien koleś prawie przejechał starszej pani po piętach, wyraźnie zniecierpliwiony, że wolno przechodziła.

Pod względem poruszania się po mieście Warszawa i GZM to kompletnie inne obszary. Aż dziw bierze, że dwa tak różne miasta istnieją w jednym, niedużym przecież kraju.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij