Zamiast wyznaczyć nowy standard w walce z nawoływaniem do nienawiści, zrobiono proces stekowi bzdur.
Roman Zieliński, autor broszury Jak pokochałem Adolfa Hitlera – okładkę zdobi swastyka wpisana w serce i stempel „ocenzurowano” – został uznany przez sąd rejonowy Wrocław Śródmieście winnym złamania artykułu 256 Kodeksu karnego. „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość,podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”. Roman Z. nawoływał i został skazany na pół roku ograniczenia wolności poprzez wykonywanie prac społecznych w wymiarze 30 godzin w miesiącu. Czy dobrze się stało? I tak, i nie.
Czy znowu przyjdzie mi bronić faszystów? Niezupełnie. Uważam oczywiście, że powinniśmy z paragrafu 256 robić użytek (choć Kodeks karny i przepisy prawa nie są panaceum na nienawiść), a Roman Zieliński niewątpliwie zwolennikiem tolerancji i równości nie jest. Sam zresztą przedstawił się na okładce jako „zadeklarowany antysemita, rasista, nacjonalista, bo tak wyszło”. W swoim wydanym w 2006 roku liście miłosnym do Hitlera pisał, że Żydzi są wrogami Polaków, a „Bambusów” trzeba trzymać poza Europą. Bo w końcu, „gdyby nie Hitler, żyłbym w piekle”. Zieliński nie chciał żyć w piekle, choć innym chętnie by piekło zgotował, a w całkiem realne piekło Holocaustu jakoś nie wierzył, bo – jego zdaniem – cała ta bajka o Zagładzie została sfabrykowana po wojnie. A jednak: mam sporo wątpliwości zarówno co do wyroku skazującego Romana Z., jak i do postępowania w tej sprawie.
W pierwszej chwili może się wydać, że uprawiam tę samą grę, co Jacek Żakowski, który powiedział, że „są to dość bulwersujące, głupie, idiotyczne, szkodliwe, niebezpieczne poglądy. Ale jestem bardzo zadowolony, że one się pojawiają w przestrzeni publicznej”. Dlaczego? „Bo to są poglądy, które część osób – niestety, nie tak bardzo mała – wyznaje. Gdyby one nie były upubliczniane, nie mielibyśmy okazji się do nich ustosunkować ani porozmawiać, żeby przekonać część tych osób do zmiany poglądów”. Nie zamierzam jednak zgadzać się tu z redaktorem Żakowskim.
Wcale się nie cieszę, że takie poglądy pojawiają się w przestrzeni publicznej, bo za ich pojawianiem się – gdziekolwiek, nie tylko w faszystowskich broszurach i pisemkach – często idzie konkretna przemoc. Tego jednak prokuratura udowadniać nie chciała.
I tu właśnie zaczynają się problemy.
Zielińskiego posadzono na ławie oskarżonych jako autora książki wydanej w 2006 roku. Choć i „książki”, i „wydanej” to pewna przesada – publikacja nie miała numeru ISBN, formalnie nie miała wydawcy, nie zafunkcjonowała szeroko w obiegu księgarskim, ale bez problemu można było kupić ją na Allegro i w kibolskim sklepie prowadzonym przez samego autora. To wszystko wskazuje na, jak to się ładnie mówi, self-publishing. Wydawałoby się więc, że publikacja i czerpanie korzyści majątkowych z faszyzującej broszury własnego autorstwa w pełni wyczerpuje paragraf drugi tego samego artykułu, z którego skazany został autor Jak pokochałem Adolfa Hitlera. „Tej samej karze podlega, kto w celu rozpowszechniania produkuje, utrwala lub sprowadza, nabywa, przechowuje, posiada, prezentuje, przewozi lub przesyła druk, nagranie lub inny przedmiot, zawierające treść określoną w § 1 albo będące nośnikiem symboliki faszystowskiej, komunistycznej lub innej totalitarnej”. Wydaje się to łatwe do udowodnienia, paragraf do sprawy Zielińskiego idealnie pasuje, a pójście tą drogą przez oskarżycieli powinno przynajmniej w części zwolnić wszystkie strony z dywagacji na temat dopuszczalności prowokacji – którą rzekomo miała być publikacja – i zakresie wolności słowa. Tak się jednak nie stało. Od prokuratury dowiedziałem się jedynie, że nie to – dystrybucja treści faszystowskich – było przedmiotem oskarżenia. Chodziło w pierwszym rzędzie o nawoływanie do nienawiści.
Dobrze, ale jeśli tym właśnie chciała się prokuratura zająć, dlaczego nikt nie podjął wysiłku, aby odszukać wypowiedzi Zielińskiego z forów internetowych, z innych faszystowskich publikacji, skądkolwiek – aby udowodnić, że nawoływanie do nienawiści nie istnieje w próżni, nie jest jedynie fanaberią z książek i że stanowi realne zagrożenie (nie tylko jeśli ukazuje się drukiem). Nic takiego nie mówił? Nietrudno znaleźć teksty, gdzie potwierdza tezy z książki. Udzielił też wywiadu „Gazecie Polskiej”. Gdzie jak gdzie, ale we Wrocławiu, gdzie „turystycznie” kursował obwieszony flagami z celtyckim krzyżem „tramwaj zwany nacjonalizmem”, gdzie zaatakowano skłot Wagenburg i poważnie pobito jednego z mieszkańców, gdzie antyromskie publikacje prasowe wywołują żywe reakcje mieszkańców skłonnych deklarować chęć oddolnego rozwiązania problemu imigrantów poprzez na przykład spalenie koczowiska (za te wypowiedzi ich autor także stanął przed sądem) – można było tę argumentację podjąć. Tak się nie stało. Realne przypadki rasistowskich ataków nie były przedmiotem rozprawy, były nim historyczne spekulacje Zielińskiego, zastanawiającego się, czy lepiej byłoby Polsce jako sojusznikowi Hitlera, czy nie (podpowiem za książką i wywiadami: oczywiście, lepiej).
A jeśli już przy spekulacjach jesteśmy. Zieliński nie wierzy w Holocaust: „Wymordowanie tylu ludzi nie było możliwe” – pisze. A historycy Zagłady i II wojny nigdy, twierdzi, nie rozmawiali z ofiarami i tymi, którzy wojnę przeżyli, opierają się na tych samych źródłach co on, tylko opacznie je rozumieją. To się nazywa „kłamstwo oświęcimskie” i jest na to paragraf. Nie od wczoraj, ale od 1998 roku. I zapadały już wyroki skazujące wobec tych, którzy tak głęboko weszli w historyczne niuanse, że aż z tego niuansowania mord na milionach osób wydał im się nieistotnym przypisem, błędem, a może po prostu żydowską fałszywką. To kolejna rzecz, która w procesie – na pisemne uzasadnienie wyroku jeszcze przyjdzie nam poczekać – chyba nie wybrzmiała w pełni. Choć prawo jest jasne i dawało możliwość pójścia i tą ścieżką. Dla porządku zacytuję odpowiedni fragment ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, Art. 55. „Kto publicznie i wbrew faktom zaprzecza zbrodniom, o których mowa w art. 1 pkt 1 [popełnionych na osobach narodowości polskiej lub obywatelach polskich innych narodowości w okresie od dnia 1 września 1939 r. do dnia 31 lipca 1990 r.: zbrodni nazistowskich, zbrodni komunistycznych, innych przestępstw stanowiących zbrodnie przeciwko pokojowi, ludzkości lub zbrodnie wojenne], podlega grzywnie lub karze pozbawienia wolności do lat 3. Wyrok podawany jest do publicznej wiadomości”.
Czepiam się na wyrost? Być może. Ale w efekcie tych – niby nieistotnych wobec całej demokratycznie i równościowo poprawnej radości z wyroku – zaniedbań i przeoczeń dostaliśmy wyrok poniekąd precedensowy, ale zupełnie niezadowalający. Sąd stwierdza, że książka nie podpada pod paragraf o propagowanie ustroju faszystowskiego, nie zastanawia się nad kłamstwem oświęcimskim, nie odnosi całej sprawy – jak się dziś wydaje – do działalności Zielińskiego (jako „lidera kibiców” i człowieka przez wiele lat tak czy inaczej związanego z największym klubem sportowym w mieście), jego faszystowskiego sklepiku i wpływu tego wszystkiego na realne akty rasistowskiej i ksenofobicznej przemocy we Wrocławiu. Sąd sądzi nad książką sprzed prawie dekady, znajdując w niej – i słusznie – nawoływanie do nienawiści. Tym samym ładując całą sprawę na minę.
Bo takim wyrokiem Zielińskiemu ułatwiono apelację. Za relacją „Gazety Wrocławskiej”: „sędzia Kupiec uznał, że spora część książki kibica Śląska jest obojętna dla prawa karnego. Na dodatek – zdaniem sądu – nawet te treści, które spowodowały wyrok skazujący, podane zostały – mówił sędzia – «stosunkowo oględnie», porównując do innych spraw, dotyczących przestępstw nawoływania do nienawiści narodowościowej czy rasowej”.
Ano właśnie, „oględnie”, bo tak się dziś rasizm podaje. Różni dziennikarze niepokorni mówią przecież to samo co Zieliński. Czasem robią to trochę bardziej salonowo, czasem powołają się na „niezależnych” historyków czy „amerykańskich ekspertów”, czasem udają, że tylko spekulują.
Jak na przykład wtedy, gdy zastanawiają się na głos, czy nie wydalić z polski Tatarów, bo to jednak muzułmanie, a muzułmanie to terroryści. Czy nie to samo pisał „lider kibiców” o Żydach i „bambusach”? Zieliński popełnił jednak ten błąd, że postanowił poskandalizować trochę Hitlerem i w końcu mu się za to oberwało. Ale przecież w końcu nie za Hitlera, tak? Bo książka ustroju faszystowskiego nie propaguje. Można się już pogubić.
Gorsze jest to, że na razie pogubione wydają się sąd i prokuratura. Zamiast faktycznie wyznaczyć nowy standard w walce z nawoływaniem do nienawiści, zrobiono proces stekowi bzdur. Logiczną konsekwencją mogłoby być tropienie takich samych bzdur w tygodnikach i internecie, ale wiemy, że się nie stanie. I to nie tylko dlatego, że polski wymiar sprawiedliwości musiałby się zająć chyba tylko i wyłącznie tym. Może więc jeśli zajął się jedną, wybraną sprawą, należało się przyłożyć? Bo na dziś wygląda na to, że Zieliński złoży apelację, może i wygra, a jego „oględny” rasizm przetrwa. I tak ma się już dobrze w mainstreamie. Nie może tylko kochać Adolfa Hitlera.