Dobrze by było, gdyby rodzice mieli wybór.
Jaś Kapela: Byłaś koordynatorką projektu, w ramach którego w Warszawie powstała sieć punktów opieki dziennej. Na czym polega to rozwiązanie?
Ula Malko: Punkt opiekuna dziennego to miejsce, w którym jedna wykwalifikowana osoba ma pod opieką piątkę dzieci w wieku od roku do trzech lat. Jeśli dziecko nie ma ukończonego roku bądź jest niepełnosprawne, dzieci może być tylko trójka. Opieka odbywa się w warunkach domowych. Ustawa zakłada, że to może być mieszkanie opiekuna / opiekunki lub lokal udostępniany przez zatrudniającego (gminę czy firmę, która chce otworzyć taki punkt np. przy zakładzie pracy). Wyżywienie zapewniają rodzice. Nadzór nad funkcjonowaniem punktu pełni gmina.
W ramach koordynowanego przeze mnie projektu „Co-dzienny Opiekun w Warszawie” wprowadziliśmy zmiany w modelu opieki – w otwartych przez nas punktach dziećmi poza opiekunem lub opiekunką zajmuje się wolontariusz. To może być ktoś, kogo wskażą rodzice (zazwyczaj są to członkowie rodziny dziecka). Dzięki temu dziećmi opiekuje się zawsze dwoje dorosłych, co gwarantuje im nie tylko bezpieczeństwo, ale też wysoki komfort.
Wydaje się, że mogłaby to być świetna alternatywa dla żłobków, w których zresztą i tak dramatycznie brakuje miejsc. Ile dzieci korzysta w tej chwili z tego programu w całej Polsce?
Z zestawienia Ministerstwa Pracy wynika, że na początku stycznia 2015 roku w Polsce funkcjonowało 409 opiekunów dziennych, najwięcej w województwie opolskim – 146, w mazowieckim – 75. Te dane dotyczą punktów publicznych i prywatnych. W Warszawie są 24 publiczne punkty, opieką objętych jest więc 120 dzieci.
Dlaczego tak mało?
Kiedy w 2011 roku pojawiła się Ustawa o opiece nad dziećmi w wieku do lat trzech, która stworzyła możliwość zakładania punktów opiekuna dziennego, na początku nic się w tym obszarze nie wydarzyło. Po pierwsze, nowe rozwiązania nie były w żaden sposób nagłaśniane. A po drugie, według pierwotnej wersji ustawy punkty mogły zakładać jedynie gminy.
Dlaczego to problem?
Zacznijmy od tego, że wstępne założenia ustawy były takie, że lokal wnosi opiekun dzienny, co zniechęcało ludzi. Trudno mi sobie wyobrazić tłumy chętnych, by zaprosić do swojego mieszkania piątkę obcych dzieciaków. Podczas rekrutacji do naszego projektu wiele kandydatek pytało, czy na pewno nie będą musiały użyczać swoich mieszkań. Okazało się także, że gminy mają kłopot z formalnym rozwiązaniem, które umożliwiałoby prowadzenie punktów w mieszkaniu opiekuna. Ustawa nie daje możliwości, by lokal był opłacany przez rodziców albo należał do jednego z nich. Zatem została wyłącznie opcja, by gmina użyczała swojego lokalu, czyli inicjatywa musiała być po jej stronie.
W 2013 roku ustawa została znowelizowana i opiekuna dziennego mogą zatrudniać już nie tylko gminy. Dlatego w województwie mazowieckim jest teraz aż 75 Punktów (z czego 1/3 jest publiczna). Wiele tzw. klubików przekształciło się w takie punkty, bo jest to forma, która nie podlega tylu obostrzeniom co kluby dziecięce (druga forma opieki wprowadzona ustawą z 2011roku) czy żłobki. Nie są konieczne kontrole Sanepidu czy staży pożarnej, lokal musi być po prostu dostosowany do potrzeb małych dzieci.
Wracając do twojego pytania, dlaczego punktów jest tak mało – w dużych miastach dominowało myślenie, że należy koncentrować się na budowie żłobków. Dopiero kiedy pojawiły się pieniądze unijne (tzw. Maluch, czyli konkurs na finansowe wspieranie tworzenia instytucji opieki dla dzieci do lat 3), miasta „zaryzykowały” i zainwestowały w tę nową formę. Warto tu podkreślić, że początkowe założenia były takie, że opiekun dzienny to forma opieki szczególnie dobra dla gmin wiejskich. Na polskich wsiach jest mało dzieci. Często, żeby mógł powstać żłobek, musiałoby się zebrać kilkanaście wsi. A to przecież gigantyczna inwestycja. Poza samym budynkiem trzeba by zapewnić transport, wynająć busa, który zabierałby dzieci i rodziców – bo przecież tak małe dzieci nie mogą podróżować bez opieki. Potem rodziców trzeba odwieźć, a po południu znów przywieźć, żeby odebrali dzieci. To jest właściwie niewykonalne! W związku z tym matki spędzają czas z dziećmi same w domach. Punkt opieki dziennej jest idealną formą, żeby je zaktywizować. Któraś z nich mogłaby zostać zatrudniona przez gminę i zająć się dziećmi koleżanek, które z kolei miałyby szansę pójść do pracy. Tak to funkcjonuje na przykład w Danii czy Finlandii.
Wygląda na to, że dla gmin wiejskich punkt opiekuna dziennego byłby idealną formą.
Myślę, że to w ogóle idealna forma opieki nad małymi dziećmi.
Na czym polegają jej zalety?
Jeśli spojrzymy od strony gminy, ważne jest, że nie trzeba tworzyć żadnej specjalnej infrastruktury. Nie trzeba budować żłobka ani spełniać wyśrubowanych wymogów Sanepidu czy norm przeciwpożarowych. Wystarczy lokal, najlepiej z bezpośrednim wyjściem na dwór, żeby dzieci można było wypuścić na powietrze, zamiast zabierać na spacer w wózkach. Nie jest potrzebna wielka przestrzeń, dla piątki dzieci wystarczy nawet czterdzieści kilka metrów.
Czyli może to być nawet kawalerka?
Lepiej, jeśli jest drugi pokój, żeby niektóre dzieci mogły spać, kiedy pozostałe się bawią. Na wsiach jest sporo szkół, które mają zostać zamknięte, świetlice środowiskowe działające tylko po szkole, jest masa przestrzeni, w której można takie punkty zorganizować. Kiedy z Fundacją Komeńskiego zakładaliśmy ośrodki przedszkolne, które też wymagały niewielkiej przestrzeni, najczęściej okazywało się, że odpowiednia sala jest w szkole, w remizie strażackiej albo w bibliotece. Czyli w gminach wiejskich naprawdę łatwo taki lokal znaleźć, zwykle trzeba go jedynie odremontować i dostosować do potrzeb małych dzieci. Wtedy gmina musi tylko zatrudnić opiekunkę czy opiekuna i potem pełnić nadzór nad tym miejscem aby wszyscy czuli się bezpiecznie. Koszt takiego przedsięwzięcia nie jest duży, a bezrobocie spada. Jedyna różnica dla gminy jest taka, że w żłobku jest jeden opiekun na ośmioro dzieci, a w punkcie jeden na piątkę, ale za to nie trzeba utrzymywać kuchni i całej wielkiej infrastruktury.
Mimo to na razie na wsiach to nie działa?
Z tego co wiem, to się dopiero zaczyna. W zestawienie MPiPS wpadło mi w oczy kilka wsi, w których działają opiekunowie. Pozostaje mieć nadzieję, że są to punkty publiczne i że gmina je wspiera. Dzięki unijnym dotacjom publiczne punkty działają przede wszystkim w miastach, np. w Łodzi, Wrocławiu, Krakowie czy Warszawie.
Powiedzmy teraz, jakie są zalety tego rozwiązania dla matek.
Po pierwsze, daje im to możliwość powrotu do pracy. Na początku na część etatu, bo małe dziecko musi się do nowego miejsca przyzwyczaić i spędza w nim kilka godzin, ale to dobry start. Po drugie, młodzi rodzice naprawdę potrzebują grupy odniesienia. Jeśli u kogoś w rodzinie albo wśród znajomych rodzi się dużo dzieci w tym samym momencie, to ma szczęście, bo ma z kim pogadać, podzielić się obawami, niepewnością: „A twój też taki robi? O rany, mnie też tak wkurza czasami”. Ale jeśli tego nie masz, to właśnie punkt opiekuna dziennego staje się miejscem spotkań. W punktach, które znam, po odprowadzeniu dziecka rodzice zazwyczaj chwilę zostawali. Mieli miejsce, gdzie mogli po prostu pobyć i pogadać, choćby o tym, że ktoś też ma czasem dosyć.
A potem rodzic przychodzi po dziecko i ktoś opowiada mu o nim z zachwytem. Nie tylko opiekunka, ale inni rodzice. Widziałam mamy, którym to pomogło wyjść ze stanów depresyjnych.
Pamiętam kobietę, która była strasznie zmęczona i miała dość, i to, że usłyszała od innych rodziców, jak wspaniale jej dziecko się rozwija, jak miło spędza się z nim czas, sprawiło, że odżyła. No i w końcu miała czas dla siebie. Opowiadała, że z początku nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Po dwóch latach uwijania się za dzieckiem, nie wiadomo, jak wykorzystać czas wolny. Znam takie małżeństwa, w których mężczyźni brali urlop, żeby spędzić z żoną trochę czasu w trakcie działania punktu. Pobyć razem, pójść do kina. To też wielki plus tej formy opieki. Chyba najlepszym dowodem na to, że jest to dobre rozwiązanie jest fakt, że 1/3 rodziców korzystających z tego rodzaju opieki zdecydowała się na drugie dziecko!
Dzieciom w punktach dziennego opiekuna też jest lepiej?
Zaczęłabym od tego, że wbrew temu, co wciąż zdarza mi się słyszeć, małe dzieci są istotami społecznymi. Interesują się sobą nawzajem, bawią się razem, budują więzi. Kiedy dziecko ma już rok-półtora, zaczyna być bardzo otwarte na inne dzieci, przygląda im się, powtarza po nich, próbuje nawiązywać kontakt. Gdy przez ponad półtora roku obserwowałam grupy tych dzieci, dostrzegłam, jak przyspiesza ich rozwój, zaczynają wcześniej mówić, samodzielnie jeść, uczą się wspólnie bawić, komunikować, próbują rozwiązywać konflikty, wspierają się nawzajem i o sobie pamiętają.
Ale by móc czerpać z bycia w grupie, taki mały człowiek musi poczuć się bezpiecznie, a temu sprzyjają trzy czynniki: adaptacja, czyli czas, kiedy przychodzi z kimś bliskim i przyzwyczaja się do nowego miejsca, mała grupa oraz to, że nie od razu zostaje na 8 godzin.
Dodatkowo to, co ważne dla rodziców – dzięki temu, że dzieci są w małej grupie, chorują rzadziej niż w żłobkach, gdzie jest ich dużo i co chwila się zarażają. W ogóle dla dzieci to dużo bezpieczniejsza forma. Dzieci nie są stworzone, żeby przez wiele godzin funkcjonować w 15- czy 25-osobowych grupach (w Ustawie jest zapis o tym, ile dzieci przypada na opiekuna w żłobku, ale nie ma podanej maksymalnej wielkości grupy).
Ale czasami muszą, więc może powinny się od dziecka uczyć?
Gdzie muszą? W wojsku?
W szkole, w pracy.
Nawet jeśli zgadzamy się na ten pruski system, w którym dzieci siedzą w ławkach przez 45 minut, czego osobiście nie jestem fanką, to nie jest tak, że masz kontakt z tymi dwudziestoma osobami na raz. Byłeś kiedyś w żłobku?
Chyba nie.
Masz tam dużą grupę dzieci w tym samym wieku. Nawet jeśli nie jest ich dwudziestka, tylko piętnastka – to i tak jest dużo. To nie jest sytuacja, w której dziecko czuje się bezpiecznie. Oczywiście przystosuje się. Człowiek jest w stanie przystosować się do wielu rzeczy. Tylko po co? Jeśli szukać rozwiązania, która jest dla nich zdrowsze i bezpieczniejsze, to punkt dziennego opiekuna niewątpliwie jest taką formą. Ale nie chcę złorzeczyć na żłobki, bo to stawia rodziców, którzy nie mają wyboru, w okropnej pozycji. Znam żłobki, w których opiekunki potrafią dzielić dzieci na małe grupki, organizując przestrzeń w taki sposób, że tworzą się różne kąciki i dzieci się nie tłoczą w masie. Ale to wymaga dużo pracy. Opiekunowie dzienni tej pracy wykonywać nie muszą.
Kolejną kwestią jest to, że w żłobkach zazwyczaj grupy są wiekowe – dzieci najmłodsze przebywają oddzielnie, najstarsze oddzielnie. Jestem entuzjastką grup różnowiekowych, bo są zbliżone do naturalnych. Dzieciaki młodsze nadganiają, będąc ze starszymi, a starsze uczą się być uważne na młodsze. Trochę jak w rodzeństwie. Nie mówiąc o tym, że praca jest łatwiejsza, gdy grupa jest zróżnicowana. Gdy dzieci jest piątka, a dwoje już samodzielnie je, to tylko trójce trzeba pomagać.
Dodatkowo w modelu, który stworzyliśmy w Instytucie Komeńskiego i który wdraża teraz Warszawa, dziećmi zawsze zajmują się dwie osoby – opiekun i wolontariusz. Ustawa przewiduje, że opiekun może korzystać ze wsparcia wolontariuszy, ale nie jest to wymóg. My jednak uważamy, że warto angażować rodziców. Poza tym gdy z dziećmi są dwie dorosłe osoby, jest po prostu bezpieczniej. Bo jeśli samodzielnie opiekujesz się piątką dzieciaków, to trudno nawet pójść do toalety.
Wiem coś o tym, ledwie radzę sobie z jednym, gdy zajmuję się dzieckiem siostry.
No właśnie, a co dopiero, jak stanie się coś gorszego, na przykład opiekunka zasłabnie – wtedy nie ma jej kto pomóc.
Gdy rodzice mają mniej czasu, zaczynają się posiłkować osobami z zewnątrz, wynajmując nianie, które wypełniają obowiązki wolontariuszy.
Rodzice nie chcą zajmować się dziećmi?
Myślę, że jest kilka czynników. Są rodzice, którzy niekoniecznie chcą się zajmować cudzymi dziećmi. Są tacy, którzy jak już zobaczą, że ich dwulatek jest samodzielny, to chcieliby korzystać z odzyskanego czasu. Są tacy, którzy przychodzą rzadziej i kogoś wynajmują, bo ciężko im się zwalniać z pracy. Choć chcę zaznaczyć, że w ramach pracy przy projekcie wielokrotnie odżywała moja wiara w pracodawców, ponieważ wielu rodziców pracujących na etat mówiło, że dogadali się z szefem i mogą dwa dni w miesiącu mieć wolne (dwa dni mama, dwa dni tata). Jeden tata opowiedział, że umówił się z szefem, że te 16 godzin odpracuje, przychodząc wcześniej do pracy w pozostałe dni albo czasem zostając dłużej.
Ale warto podkreślić, że obecność rodziców to też forma kontroli społecznej. To jest coś, co rodzice wielokrotnie podkreślali w przeprowadzanych przez nas ankietach – „wiem, co się dzieje z moim dzieckiem”, „mam wpływ na to, jak wygląda jego dzień”, „poznałam opiekunkę tak dobrze, że całkowicie jej ufam”.
Kiedy oddajesz dziecko do żłobka czy przedszkola, to przy drzwiach mówisz „do widzenia” i nie wiesz, co się dzieje dalej.
Możesz mieć zaufanie i czuć się bezpiecznie, albo uznać, że cokolwiek tam się dzieje, i tak nie masz wyjścia. Wielu ludzi w tym kraju jest w takiej sytuacji, że muszą gdzieś oddać dziecko i mieć nadzieję, że nie dzieje się z nim nic złego. A wolontariat umożliwia bycie wewnątrz tej struktury. Oczywiście nie chodzi o to, żeby ciągle patrzeć na ręce opiekunce, ale gdyby robiła coś, co nam się nie podoba, mamy szansę z nią o tym pogadać. Nie mówiąc o tym, że obserwujemy nasze dziecko w grupie, widzimy je w relacji z innymi dziećmi, z innym dorosłym, towarzyszymy mu w bardzo ważnym momencie rozwoju.
Opiekunki też podkreślają, że wolą, kiedy rodzice są na wolontariacie, bo lepiej poznają ich dzieci, lepiej je rozumieją, czują też wsparcie rodziców. W trudnych momentach w naszym projekcie rodzice stali zawsze murem za opiekunkami, bardzo to było budujące i robiło na mnie duże wrażenie.
Ważnym aspektem jest też to, że to rodzice gotują. Gmina ani opiekun nie zapewniają posiłku, więc zapewnić go muszą rodzice. Z mojego punktu widzenia to dobre rozwiązanie, bo wiem, co je moje dziecko. Fantastyczne jest to, że w wielu punktach rodzice się dogadali i codziennie kto inny gotuje dla całej grupki. W innych grupach ten, kto ma wolontariat, przynosi przegryzki, jeszcze gdzie indziej każde dziecko je coś swojego, ale rodzice zgadzają się na to, że dzieci wyjadają sobie nawzajem z talerzy, próbują nowych smaków. W ramach projektu widziałam, jak 11 grup rodziców musiało się dogadać w temacie jedzenia, który, jak wiemy, budzi wiele emocji. I udało się!
To też dobre wyjście dla rodziców wegetarian, którzy nie chcą, żeby ich dzieci dostawały kotlety.
To prawda. Muszę też powiedzieć, że rodzice naprawdę wiążą się z opiekunkami i ze sobą nawzajem. Tworzy się mikrospołeczność. Dla mnie to jeden z większych sukcesów tego rozwiązania. Rodzice wspierają się, wymieniają informacjami, pożyczają sobie rzeczy, zrzucają się na coś, oddają sobie ubranka. Z punktu widzenia gminy tworzenie się takich mikrospołeczności jest niezwykle cenne. To znów jest coś, co mogłoby być szczególną zaletą na wsiach i w małych miasteczkach. Te miejsca się wyludniają i spajanie tych, co zostali, jest bardzo ważne. Kiedy pracowałam na terenach wiejskich, okazywało się, że sąsiad nie zna sąsiada. Wyobrażałam sobie, że na wsi wszyscy się znają, a kiedy prowadziłam warsztaty dla rodziców z dwóch wsi, okazywało się, że jedna mama nie wie, że druga kobieta ma dziecko w tym samym wieku, a przecież mogłyby sobie wzajemnie pomóc w opiece. W miastach, gdzie żyjemy często bardzo osamotnieni takie miejsca też są niezwykle ważne.
Skoro punkty opieki dziennej to takie znakomite rozwiązanie, to czemu gminy wolą budować żłobki?
Myślę, że chodzi o skalę. W żłobku mieści się 150 dzieci. Żeby objąć 150 dzieci opieką w punktach, trzeba by znaleźć 30 mieszkań, które się do tego nadają. Wygląda na to, że to zadanie przerasta gminy. Okazuje się, że kwestie formalne utrudniają i spowalniają proces przekazywania lokali na rzecz punktów.
Poza tym żłobki działają 10 godzin. Według ustawy punkty też mogłyby tyle działać, ale nikt się wtedy w nich nie zatrudni. W Warszawie działają 8 godzin i jeśli ktoś może się umówić z pracodawcą, że codziennie wychodzi pół godziny wcześniej i nie ma w związku z tym problemów, może sobie pozwolić na oddanie dziecka do punktu opieki dziennej. Ale jest wiele rodzin, które nie mają takiego luksusu. Nie mogą się spóźniać i wychodzić wcześniej, bo wylecą z pracy. Marzy mi się, żeby rodzic mógł wybrać, czy woli posłać dziecko do żłobka, czy do opiekuna dziennego.
Co należałoby zrobić, żeby osiągnąć taką sytuację?
Należałoby zmienić ustawę. Ona już została trochę zmodyfikowana. Od 2013 opiekuna dziennego mogą zatrudniać też osoby prawne i jednostki organizacyjne nieposiadające osobowości prawnej , czyli np. fundacje czy spółki jawne. Na przykład wy jako Krytyka moglibyście założyć taki punkt dla swoich pracowników.
Trójka dzieci właśnie jest w drodze, więc powiem koleżankom.
Ale powiedzmy, że ja chciałabym stworzyć taki punkt z koleżankami, w którym jedna z nas byłaby opiekunką. Nie byłoby to możliwe, bo nie jesteśmy gminą ani spółką. Nie mogę założyć działalności gospodarczej „Ula Malko – opiekun dzienny”, nie mogę założyć niepublicznego punktu opieki dziennej. Musiałabym założyć spółkę i dopiero taka spółka mogłaby zatrudnić opiekunkę. To jest bardzo duże ograniczenie! Nie możemy też po prostu wybrać się do gminy, poprosić o opiekuna i lokal i mieć gwarancję, że gmina go uruchomi. Procedura jest dużo bardziej skomplikowana.
Obecnie bowiem działa to tak, że gmina, jeśli w ogóle znajdzie na to budżet, organizuje konkurs. Ogłasza, że chciałaby zatrudnić np. dziesięciu opiekunów dziennych i zaprasza do składania ofert. Takie konkursy organizowane są raz na pół roku albo i rzadziej.
A mnie się marzy, żeby założenie punktu opieki dziennej mogło być inicjatywą oddolną. Żeby piątka rodziców małych dzieci, którzy mają taką potrzebę i chęć, mogła przyjść do gminy i uzyskać od niej lokal i opiekuna i żeby nie musieli na to czekać pół roku albo więcej.
Gdybym mogła napisać tę ustawę od nowa, to właśnie tak bym to rozwiązała: żeby punkt opieki dziennej można było założyć w ramach działalności gospodarczej i żeby dziećmi zajmowały się dwie osoby. Nie wiem, czy można wpisać do ustawy obligatoryjną pomoc wolontariusza, ale to po prostu niebezpieczne, gdy jedna osoba zajmuje się piątką dzieci. A ponieważ w ustawie nie ma z kolei mowy o tym, jak ma wyglądać lokal, to potrafię sobie wyobrazić panią z piątką dzieci w kawalerce na czwartym piętrze, która nie wychodzi z nimi na spacer, tylko wietrzy mieszkanie. Horror!
A w jaki sposób można zostać opiekunem?
Wystarczy średnie wykształcenie i 160-godzinne szkolenie, w tym trzydzieści godzin praktyk. Nie jest wymagane wcześniejsze doświadczenie w pracy z dziećmi. Opiekunką dzienną może zostać również opiekunka pracująca w żłobku, nauczycielka przedszkolna czy położna albo osoba, która ma udokumentowane przynajmniej roczne doświadczenie opiece nad dziećmi do lat 3.
Ile kosztuje taki kurs?
Instytut Komeńskiego organizuje takie szkolenia za 1800 zł
To niedużo, skoro można potem dostać dobry etat, na który jest zapotrzebowanie na rynku.
To jest kolejny mankament. W ustawie jest zapis, że opiekun dzienny może być zatrudniony wyłącznie na umowę zlecenie.
Naprawdę? Taka ustawowa prekaryzacja?
Ustawa zakłada…
…śmieciówki.
Tak. To jest sprzeczne z Kodeksem pracy. Opiekun ma przecież stałe miejsce i czas zatrudnienia i nie może zlecić wykonania swojej pracy nikomu innemu. Napisałam w tej sprawie do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Odpowiedziano mi, że to jest ustawa szczególna wobec Kodeksu Pracy.
Do tego w ustawie jest zapis o tym, że gmina w ramach uchwały określa maksymalną wysokość wynagrodzenia dziennego opiekuna zatrudnianego przez gminę. W Warszawie do maja 2014 roku było to 2500 brutto, co oznacza 1870 na rękę, jeśli nie płacisz chorobowego. To 11 zł za godzinę (93 zł dziennie). Od maja 2014 roku jest to 3200 brutto (ok. 2400 na rękę), ale jak dotąd tylko na papierze, bo budżet był zatwierdzany jeszcze z kwotą 2500. To są śmieszne pieniądze. Moim zdaniem opiekunki i opiekunowie powinni zarabiać dwa razy więcej. Tak niska pensja łatwo skutkuje wypaleniem zawodowym, a w opiece nad małymi dziećmi to bardzo groźne zjawisko. Ale przede wszystkim skandalem są umowy zlecenia, bo opiekunkom nie przysługuje urlop! Nie rozumiem, czemu opiekunka w żłobku ma etat, a opiekunka dzienna nie. Mam nadzieję, że ministerstwo zaproponuje zmianę tego zapisu.
Podobno punkt opieki dziennej kosztuje miasto tyle, ile żłobek.
Mniej. W Warszawie dotacja do żłobka wynosi 1180 złotych na jedno dziecko. Z tego prawie 40% płacą rodzice, ok 400-500zł (tym jest opłata za wyżywienie). Koszty stałe pobytu dziecka u opiekuna dziennego to jego wynagrodzenie plus koszty lokalu plus zakupy co pewien czas. Łatwo policzyć, że jeśli lokal należy do gminy, ta kwota jest niższa niż 6 tys. zł na jeden punkt. To, na czym na pewno nie można oszczędzać, to pensja opiekuna, który musi być dobrze opłacany, ale także wspierany merytorycznie. W Warszawie udało nam się nie tylko stworzyć model z wolontariuszem, ale, co ważne, miasto przeznacza pieniądze także na superwizję dla opiekunów i opiekunek, mają oni więc comiesięczne wsparcie psychologiczne. To dodatkowy koszt, ale konieczny.
Jak jeszcze można wspierać rozwój tej formy opieki?
W Fundacji Komeńskiego stworzyliśmy „Standardy jakości opieki i wspierania rozwoju dzieci do lat 3”. Są one swojego rodzaju instrukcją obsługi tworzenia wysokiej jakości miejsc opieki dla najmłodszych. Opisaliśmy tam, jak powinna wyglądać przestrzeń, plan dnia, współpraca z rodzicami, są nawet podane przykładowe zabawy z dziećmi. Myślę, że to świetne wsparcie dla gmin, które nie wiedzą, jak takie miejsca powinny wyglądać. W oparciu o standardy można wspierać funkcjonowanie nie tylko punktów, ale także żłobków i klubików.
Jeśli chodzi o Warszawę, to w budżecie miasta są teraz pieniądze na budowę żłobków. Staram się przekonywać, żeby w każdym żłobku powstała przestrzeń przeznaczona na punkt opieki dziennej. Na Zachodzie funkcjonują tzw. centra rodziny, obejmujące różne formy opieki. Można tam posłać dziecko do żłobka albo do opiekuna dziennego. Istnieją też formy pośrednie, jak klub dziecięcy, w którym około piętnaściorga dzieci spędza po pięć godzin dziennie.
Skoro ustawa przewiduje różne formy, czemu ich nie połączyć – każdemu według potrzeb. Wydaje mi się, że skoro mają powstawać nowe żłobki, mogą one pełnić różne funkcje. Pamiętajmy, że rodzice mają różne potrzeby.
Nasz projekt ujawnił grupę rodziców, która znalazła się niejako poza systemem. To ludzie, którzy nie chcą oddawać dzieci do żłobków, a nie stać ich na prywatne placówki. Tacy rodzice też są wśród nas.
Ula Malko – psycholożka i trenerka w Instytucie Komeńskiego. Prowadzi warsztaty dla rodziców małych dzieci. Przez półtora roku koordynowała projekt „Co-dzienny Opiekun w Warszawie”, w ramach którego przy współpracy z m.st. Warszawa udało się otworzyć 11 punktów opiekuna dziennego a następnie spopularyzować tę formę. Warszawa otwiera kolejne punkty według wypracowanego w projekcie modelu.
**Dziennik Opinii nr 126/2015 (910)