Kraj

„Ch**, dupa i kamieni kupa” level: limuzyna Szydło

PiS jest jak gang Olsena, któremu wydaje się, że jest rodziną Corleone u szczytu potęgi.

Gdy prezydent-elekt Duda sprawnie pochwycił spadającą hostię, prawicowy internet z zachwytem pisał: „nie ma przypadków, są tylko znaki”. Pójdźmy tym tokiem rozumowania i zastanówmy się, czego znakiem są kolejne wypadki wysokich funkcjonariuszy rządu PiS.

W ciągu trochę ponad roku rządów na drogach rozbiły się limuzyny prezydenta, ministra obrony i szefowej rządu. To nowy rekord kraju. Można oczywiście snuć przypuszczenia, że to efekt: a) „braku dekomunizacji BOR”, b) ukrytej w służbach jaczejki WSI knującej, jak tu powstrzymać patriotyczną dobrą zmianę, c) działań wrażych sił i wywiadów.

Można też przyjąć bardziej prozaiczne wytłumaczenie: wszystkie te wypadki wynikają jednocześnie z przywileju i nieudolności w egzekwowaniu władzy.

Nawet jeśli nie było trotylu

O rządzącej Polską w czasach stalinizmu elicie Czesław Miłosz pisał, że była oddzielona od populacji, nad którą sprawowała władzę. PiS marzy się takie „normańskie” uwznioślenie władzy – jak z czasów Normanów sprawujących władzę nad Anglosasami po podboju Wilhelma Zdobywcy. Mimo populistycznych tonów, PiS uwielbia władzę celebrować, napawać się nią, budować jej spektakl i podkreślać dystans, jaki dzieli ją od społeczeństwa obywatelskiego. Pisowcy są w tym przy tym tak pociesznie nieudolni, że bardziej niż Wilhelma Zdobywcę przypominają Guya z Gisbourne’a – gamoniowatego pomocnika z legendy o Robin Hoodzie.

Bizancjum z papier-mâche

Z jednej strony pisowska władza domaga się dla siebie przywilejów, które rzadko są spotykane w bardziej rozwiniętych, zachodnich demokracjach. W nudnym, północnym, socjaldemokratycznym państwie, politycy poruszają się na ogół po kraju jak normalni ludzie, często pociągami i innymi środkami komunikacji publicznej. W Polsce polityk do pociągu wsiada nie po to, by podróżować, ale by robić telewizyjną ustawkę.

Nie mówię od razu, że politycy mają podróżować jak Jeremy Corbyn siedzący w zatłoczonym pociągu na podłodze. To faktycznie nie wygląda godnie. Gdyby polityk PiS musiał stać w pociągu, przez kilka lat słuchalibyśmy skarg, jak wielkiej zniewagi w ten sposób doznał – Jarosław Kaczyński do dziś przecież przeżywa to, że miejsce na jakimś zebraniu KOR zajął mu Kuroń. Niech jeżdżą pierwszą, czy nawet zerową klasą, niech mają prawo do zajmowania całego wagonu. Ale nie muszą wszędzie jeździć kolumną limuzyn na sygnale.

Tak wiem – nie wszędzie się da w Polsce dojechać pociągiem. Wszystkie rządy pracowicie kosiły sieć kolejową i nawet nie wiem, jak teraz wygląda połączenie PKP do Oświęcimia. Czasem rządzący muszą się też spieszyć. Gdy jest kryzysowa sytuacja: powódź, groźba wojny, lądowanie pozaziemskiego statku kosmicznego na krakowskich Błoniach, tryb „limuzyna na sygnale” jest faktycznie uzasadniony. Zupełnie nie jest zaś w sytuacji, kiedy minister obrony narodowej w ciągu jednego wieczoru chce obskoczyć jednocześnie wykład w szkole ojca Rydzyka i uroczystość przyznania nagrody „człowieka wolności” Kaczyńskiemu.

Zbawcy Polski, najlepsi ludzie

„Limuzyna na sygnale” nie jest też uzasadniona, gdy zmęczony po tygodniu pracy polityk potrzebuje szybko wrócić do domu.

Rządowe limuzyny prujące na sygnale po szosach bez poszanowania dla przepisów i innych uczestników ruchu to obraz typowy dla krajów poradzieckich, nie Unii Europejskiej.

Rządowe limuzyny prujące na sygnale po szosach bez poszanowania dla przepisów i innych uczestników ruchu to obraz typowy dla krajów poradzieckich, nie Unii Europejskiej. Rosyjski art-aktywista z Grupy Wojna, Lonia Jebnięty, robił kiedyś komentującą to akcję: założył sobie na głowę fioletowe wiadro (symbolizujące koguta rządowej limuzyny) i biegał po ulicach, łamiąc wszelkie przepisy, rzucając się na maski samochodów, uprzykrzając się współobywatelom tak samo, jak władza w wozie na sygnale. Zachowując dystans do tego typu esencjonalizujących określeń, można zastanawiać się, czy w obszarze poradzieckim takie przywileje władzy nie wynikają z tradycji bizantyjskiej z jej uwzniośleniem, ubóstwieniem bez mała, cara i jego świty.

PiS buduje sobie Bizancjum na miarę naszych możliwości: siermiężne, chaotyczne, byle jak posklejane z przypadkowych elementów. Purpurowy cesarski płaszcz uszyto w Bangladeszu i kupiono w dyskoncie, kolor schodzi z niego po pierwszym praniu, zamiast złota mamy w najlepszych wypadku pozłacany mosiądz, a sala tronowa i wnętrza świątyń okazują się koniec końców zrobione z papier-mâche. Sprowadzając tę metaforę na ziemię: do prezydenckiej limuzyny zakłada się przeterminowaną oponę, do samolotu lecącego do Londynu wkłada się dwa razy więcej ludzi niż jest w stanie bezpiecznie unieść, całą niemal elitę państwa wkłada się do mocno wysłużonego samolotu, któremu każe się lądować we mgle na nieprzystosowanym do tego lotnisku.

Także wypadkowi premier Szydło towarzyszyły, jak donosi „Rzeczpospolita”, zwyczajowe historie bezczelnej dezynwoltury połączonej z nieudolnością i lekceważeniem dla procedur i przepisów. Nie wiadomo bowiem, czy kolumna premier Szydło jechała na sygnale dźwiękowym, czy nie. Jeśli nie, to inny uczestnicy ruchu nie mieli obowiązku traktować jej jako kolumny uprzywilejowanej. Jeden z funkcjonariuszy BOR powiedział dziennikowi, że sygnał wyłączono na trasie „na prośbę pani premier”. Jeśli tak, to jest to jakiś ponury żart. „Na prośbę pani premier” to BOR-owiec może potrzymać jej drzwi, jak wysiada, albo pomóc zapakować walizki do bagażnika. „Na prośbę pani premier” nie łamie się procedur.

Czy kolumna jechała na sygnale dźwiękowym, czy nie, najpewniej ustalić się już nie da. Policja nie przesłuchała kierowców na miejscu zdarzenia, nie zabezpieczyła monitoringu itd. Nie ustalimy też, jak szybko jechała kolumna z panią premier. Strona rządowa twierdzi, że 50-60 km na godzinę, ale odmówiła „Rzepie” odpowiedzi, o której pani premier przyleciała z Warszawy do Krakowa, co pozwoliłoby na ustalenie czasu przejazdu ze stolicy Małopolski do Oświęcimia. Wątpliwe jest, by jadąca z taką prędkością pancerna limuzyna zmiażdżyła cały przód uderzając w drzewo. W sumie zabawne będzie słuchanie takich właśnie wyjaśnień ze strony publicystów, którzy karierę w mediach zaczynali od konspiracji „pancernej brzozy”. Miejmy nadzieję, że przynajmniej limuzyna uderzyła w  jakieś solidniejsze od brzozy drzewo – najlepiej dąb – by wywody w TVP Info i „Gazecie Polskiej” nie brzmiały zbyt kuriozalnie.

Ciesząc się, że pani premier nic się stało, nie sposób nie zauważyć, że ten rząd jest jak gang Olsena, któremu wydaje się, że jest rodziną Corleone u szczytu potęgi – odgrywając teatr przywileju władzy ciągle potyka się o własne nogi. Najgorsze, że skończyć się to może rzeczywistą tragedią, po której czeka nas kolejna dekada miesięcznic, teorii o zamachu i opowieści o „zdradzonych o świcie”.

Sienkiewicz: Bez państwa Polacy są zdziczałym plemieniem

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij