Po raz pierwszy od 2015 roku prezydent przez dłuższy czas faktycznie zachowuje się prezydencko. Przemówienie Dudy przed Zgromadzeniem Narodowym było godne i niegłupie – co wcześniej bynajmniej nie było regułą.
Przez prawie siedem lat Andrzej Duda systematycznie pracował na opinię jednego z najgorszych prezydentów III RP. Przyczynił się do pisowskiego ataku na państwo prawa – mianując sędziów dublerów do Trybunału Konstytucyjnego i przygotowując ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa – nie zdołał zbudować własnego ośrodka politycznego, a nawet przeprowadzić do końca żadnej istotnej inicjatywy. Przez większość czasu pozostawał bierny, poza sezonem narciarskim, gdy uaktywniał się na stoku. Jeśli nawet stawiał się swojej partii, to bunt okazywał się krótkotrwały, pozbawiony szerszego politycznego planu, prezydent szybko wracał do swojej dawnej roli.
Druga kadencja niewiele zmieniła w stylu prezydenturę. Andrzej Duda wygrał wybory, brzydko grając homofobiczną kartą. Następnie wygłupił się, chyba najdłużej z europejskich przywódców zwlekając z gratulacjami dla Bidena, jakby nie mógł pogodzić się z tym, że prezydent Trump, z którym zbudował bliskie osobiste relacje, przegrał wybory w USA. Wreszcie, w licznych ważnych i trudnych momentach – kolejne fale pandemii, kryzys na granicy polsko-białoruskiej – prezydenta zwyczajnie nie było widać.
W ostatnich tygodniach widzieliśmy jednak zupełnie innego Andrzeja Dudę. Wojna ośmieliła go politycznie, zmieniła język, jakim mówi. Od chwili eskalacji wojny w Ukrainie Duda radzi sobie politycznie znacznie lepiej, niż ktokolwiek z opozycyjnej strony mógłby się spodziewać jeszcze pod koniec 2021 roku. Po raz pierwszy od 2015 roku prezydent przez dłuższy czas faktycznie zachowuje się prezydencko.
Nie można było tak od razu?
Takie bez wątpienia było orędzie prezydenta Dudy przed Zgromadzeniem Narodowym w piątek. Zwołano je z okazji rocznicy wstąpienia Polski do NATO w 1999 roku, zdalnie przemawiali na nim także prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski i sekretarz generalny Sojuszu Jens Stoltenberg. Z oczywistych powodów najbardziej poruszające było przemówienie Zełenskiego, który z serca walczącej Ukrainy dziękował Polakom za pomoc uchodźcom i mówił o polsko-ukraińskim braterstwie. Ale także przemówienie Dudy było godne i niegłupie – co wcześniej bynajmniej nie było regułą.
Polski prezydent, który jeszcze niedawno miał problem ze złożeniem Bidenowi gratulacji po wyborczym zwycięstwie, w piątek dziękował mu za wsparcie dla polskich starań o wejście do NATO w czasach, gdy obecny lokator Białego Domu był jeszcze senatorem z Delaware. Wypowiadał się też z szacunkiem o wszystkich polskich politykach, którzy po kolei przyczynili się do tego, że Polska stała się w końcu członkiem sojuszu: Janie Olszewskim, Lechu Wałęsie, Aleksandrze Kwaśniewskim, Bronisławie Geremku. Taka polityka historyczna – oddająca szacunek politykom wszystkich opcji mających udział w historycznych sukcesach III RP – powinna być oczywista, zwłaszcza w wypadku prezydenta, od którego tradycyjnie oczekujemy w Polsce, że zdoła się wznieść ponad logikę partyjnego sporu.
Andrzej Duda klęka pod pomnikiem ofiar „Burego” – historyczne wydarzenie czy pusty gest?
czytaj także
W ciągu ostatnich lat taki język był jednak nieobecny w przekazie obozu władzy. Jego polityka historyczna opierała się na systemowym podkopywaniu szacunku do wszystkich przywódców III RP, poza braćmi Kaczyńskimi i ich wiernymi współpracownikami. Prezydent wyszedł w piątek poza toksyczne schematy propagandowe swojego obozu, przemówił językiem, z którym może utożsamić się przytłaczająca większość społeczeństwa.
Co najważniejsze, prezydent podkreślił znaczenie zakorzenienia Polski w strukturach Zachodu, wspólnocie zachodnich wartości. Mówił o wspólnocie transatlantyckiej, która trwa niezależnie od tego, kto jest lokatorem Białego Domu. Przypomniał, że nie można godzić się na próby przeciwstawiania NATO Unii Europejskiej.
W mocnych słowach oddał też hołd walczącym Ukraińcom i przypomniał, że to do nich i wyłącznie do nich należy decyzja o przyszłych sojuszach i ewentualnym akcesie do NATO: „decyzja o tym, czy Ukraina znajdzie się w NATO, musi należeć do ukraińskiego narodu i do przywódców Ukrainy. Takie są zasady demokracji, w której, wierzę w to głęboko, Ukraina wolna, suwerenna, niepodległa, będzie nadal trwała, bo wierzę, że zwycięży. To oni, Ukraińcy, muszą mieć prawo do decyzji, czy po zakończeniu wojny chcą, czy nie chcą być częścią sojuszu, czy wybiorą inną drogę do zapewnienia swojego bezpieczeństwa. Nikt nie ma prawa podjąć tej decyzji za nich. Nie ma i nie będzie nigdy naszej zgody na nową Jałtę!”.
Słuchając tego wszystkiego, nasuwa się jedno pytanie: „czy nie dało się tak od razu”? Czy prezydent nie mógł od początku posługiwać się takim językiem? Przecież nawet mówiąc w ten sposób, mógłby realizować politykę własnego obozu – w bardziej cywilizowany, mniej polaryzujący i demolujący polską sferę publiczną sposób.
Zaczęło się od lex TVN
Czy to wojna wymusiła na prezydencie taką zmianę języka? Jeśli przyjrzeć się uważnie jego ostatnim aktywnościom w sferze publicznej, to można zauważyć, że początki zmiany stylu prezydentury sięgają przynajmniej weta do lex TVN. Prezydent nie tylko zatopił złą, niepotrzebną, potencjalnie poważnie ograniczającą wolność słowa w Polsce ustawę, ale też uzasadniając swój sprzeciw, wygłosił bardzo znaczącą mowę.
czytaj także
Tłumacząc swoje weto, Duda mówił wtedy o znaczeniu polsko-amerykańskiego sojuszu, zasadzie ochrony praw nabytych, pewności inwestycji w Polsce. Ten legalistyczny język i rozumienie polityki i prawa, na której jest on ufundowany, stoi na przeciwstawnym biegunie do całej filozofii władzy Jarosława Kaczyńskiego i jego partii.
Istotą „kaczyzmu” jest bowiem skrajny polityczny woluntaryzm, przekonanie, że dysponując większością w Sejmie, centralny ośrodek polityczny może wszystko, uosabia bowiem wolę narodu. To przekonanie często ożywiane jest jeszcze przez moralne wzburzenie za obecne i przeszłe, często urojone winy – w wypadku lex TVN na rzekomo niesprawiedliwy wobec prawicy podział tortu medialnego po 1989 roku. Wszystko to razem prowadzi do pogardy dla praw nabytych, reguł, zawartych umów, jeśli nie wprost do nihilizmu prawnego. Nihilizm prawny i całkowite nieliczenie się z sojuszami międzynarodowymi, podporządkowanie strategicznych interesów państwa polityce mającej zaspokajać neurozy własnego twardego elektoratu ukształtowały ustawę o TVN i z tego powodu należało ją wyrzucić do kosza. Duda nie tylko to zrobił, ale też po raz pierwszy przy okazji weta tak wyraźnie odrzucił pisowską filozofię władzy.
Potem było jeszcze weto do kolejnej fatalnej ustawy, lex Czarnek. Prezydent wyrzucił ją do kosza w imię zgody narodowej, na samym początku wojny przeciw Ukrainie. Był to gest wobec opozycji i jej obaw. A więc znów postępowanie, jakie do tej pory nie mieściło się w polityce rządzącego obozu, który zakładał, że skoro zdobył większość mandatów w Sejmie, to ma tam prawo przegłosować, co chce, a prawdziwa demokracja polega na tym, że opozycja siedzi cicho do czasu, aż sama wygra następne wybory.
czytaj także
Skąd ta zmiana?
Co odpowiada za tę zmianę polityki prezydenta? Dominika Wielowieyska w bardzo ciekawej analizie w „Gazecie Wyborczej”, powołującej się na liczne źródła w koalicji rządzącej, mówi o roli amerykańskiej dyplomacji, która od jesieni wiedziała dzięki doniesieniom swojego wywiadu o możliwej wojnie przeciw Ukrainie i szukała w polskim obozie władzy rozsądnych polityków, z którymi w wojennych warunkach można budować normalne, przewidywalne stosunki.
Duda miał podjąć rzucaną mu piłkę, wetując na początku ustawę wymierzoną w TVN. Jak można się domyślać, decydowała o tym nie tylko wojna, ale też refleksja samego Dudy nad tym, co prezydent ma właściwie robić po 2025 roku, gdy będzie miał dopiero 53 lata – za mało na polityczną emeryturę. Było oczywiste, że jeśli podpisze lex TVN i faktycznie wywłaszczy jedną z większych amerykańskich inwestycji w tej części Europy, to zamknie sobie drogę do kariery w instytucjach międzynarodowych, przynajmniej tych, gdzie decydujący głos mają Amerykanie.
Perspektywa ewentualnej międzynarodowej kariery Andrzeja Dudy jeszcze rok temu wywoływała rozbawienie u wielu polskich obserwatorów polityki. Faktycznie, po zwycięstwie Bidena i załamaniu relacji z Trumpem Duda wydawał się prezydentem izolowanym międzynarodowo, przy okazji posiedzeń ONZ spotykał się politykami rangi prezydenta Kazachstanu.
W ostatnich tygodniach Duda jednak wyraźnie przełamał tę izolację. Stał się, może po raz pierwszy od 2015 roku, politykiem widocznym i słyszalnym w transatlantyckiej wspólnocie. Po bardzo trudnych początkach chyba udało się mu zbudować jakąś funkcjonalną relację z administracją Bidena oraz z prezydentem Zełenskim. Duda, jeśli po drodze nie dojdzie do politycznego załamania, na przykład ataku Putina na Polskę, na zakończenie kadencji może jeszcze zgromadzić polityczny kapitał, dający się wymienić na jakąś prestiżową posadę.
Także z punktu widzenia powrotu do krajowej polityki budowanie przez Dudę samodzielności i dystansu wobec własnego obozu jest dziś sensownym ruchem. Wojna przyspieszy bowiem także przemiany w polskiej polityce. W jej wyniku nasza „partia antyzachodnia” – Konfederacja, Solidarna Polska, część PiS – może pójść na polityczne dno. Jakaś część wyborców prawicy być może zacznie oczekiwać od swoich przedstawicieli resetu w relacjach z Zachodem i powrotu Polski do głównego nurtu europejskiej i transatlantyckiej polityki. Nawarstwiające się kryzysy – bezpieczeństwa, usług publicznych przeciążonych napływem uchodźców z Ukrainy, gospodarczy, spowodowany przez stan faktycznej wojny ekonomicznej z Rosją – mogą w ogóle zmniejszyć tolerancję elektoratu na ideologiczne i polityczne ekscesy rządzących.
We wspomnianej analizie Wielowieyska podaje informacje, że prezydent i premier mieliby rozważać przesunięcie PiS do środka, usunięcie ziobrystów z koalicji i budowę współpracy z ludowcami i Polską 2050.
Nie wiadomo też, czy w 2025 roku Kaczyński, który skończy wtedy 76 lat, ciągle będzie w stanie sprawować przywództwo na prawicy. Niezależnie, kto będzie kierował PiS, Duda musi zostawić sobie pole do manewru wobec dawnej partii.
Otwierają się możliwości
Co to wszystko oznacza? Na pewno nie to, że Duda nagle zaczął być dobrym prezydentem, tak jak przez poprzednie sześć i pół roku był złym. Nie oznacza to też z pewnością tego, że prezydent stał się nagle przyjacielem opozycji, polskiej konstytucji i państwa prawa.
Na tej prezydenturze potężnie ciążą napisane w Kancelarii Prezydenta ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. To one są przyczyną naszego sporu o praworządność z Unią Europejską, blokującego uruchomienie środków na Krajowy Plan Odbudowy.
Duda złożył projekt swojej ustawy, likwidującej tak zwaną izbę dyscyplinarną SN, ale może ona nie wystarczyć do zażegnania sporu prawnego z Unią. Problemem jest bowiem stworzona przez prezydenta nowa, upolityczniona KRS. Prezydencki ośrodek nie dał ciągle żadnego sygnału, że byłby gotowy rozwiązać ten problem. Już w marcu prezydent podpisał nominację 184 sędziów różnych instancji, rekomendowanych przez neo-KRS.
Pamiętając o tym wszystkim, nie można jednak zignorować faktu, że polityka ośrodka prezydenckiego z ostatnich tygodni otwiera pewne nowe możliwości. Po pierwsze dla samego Dudy, zarówno w kontekście przyszłej kariery, jak i historycznej oceny jego prezydentury. Mimo wszystkiego tego, co zrobił na tym stanowisku, Duda dostał właśnie szansę, by jakoś historycznie ocalić swoją prezydenturę, i na razie z niej dobrze korzysta.
Jeśli ośrodek prezydencki wytrwa w budowaniu nawet bardzo ograniczonej niezależności od PiS, jeśli prezydent znów nie wróci do modelu prezydentury, jaki aż za dobrze znamy, to otwiera to nowe możliwości politycznej gry także przed opozycją. Nie zapominając oczywiście wszystkiego złego, co zrobił ten prezydent, głupotą byłoby je z góry odrzucać.