Andrzej Duda pomógł Bronisławowi Komorowskiemu zamienić ideę demokracji bezpośredniej w farsę.
Decyzja w sprawie tego, co zrobić z odziedziczonym po poprzedniku, zaplanowanym na 6 września referendum, była pierwszym ważnym politycznym wyborem Andrzeja Dudy. Nowy prezydent mógł anulować to szkodliwe, budzące liczne wątpliwości co do swojej konstytucyjności referendum zwołane przez Bronisława Komorowskiego. Zamiast tego zapowiedział jednak, że zwróci się do Senatu o rozpisanie kolejnego referendum, połączonego z wyborami parlamentarnymi, które zaplanowane są na 25 października.
Z punktu widzenia kampanii wyborczej PiS, a w dużej mierze i PO, to świetna decyzja – referendum jeszcze bardziej ustawi wybory i scenę polityczną jako pojedynek między tymi dwiema formacjami, a wyeliminuje z przedwyborczej dyskusji pozostałe siły. Z punktu widzenia polskiej demokracji to fatalna wiadomość. Dwa referenda na przestrzeni niecałych dwóch miesięcy – jedno budzące szereg wątpliwości, a drugie zagłębiające się w szczegółowe, techniczne kwestie, które trudno rozstrzygnąć przy pomocy mechanizmów plebiscytarnych – zmieniają demokrację bezpośrednią w farsę.
Pierwszym odpowiedzialnym za nią jest, nie zapominajmy, Bronisław Komorowski. Gdyby były prezydent nie spanikował po przegranej pierwszej turze i nie postanowił na kolanie napisać konstytucję na nowo, nie byłoby całej tej sytuacji. Jednak próbując przyciągnąć wyborców Kukiza i całkowicie błędnie odczytując ich intencje, zarządził referendum, w którym odpowiemy, czy chcemy umożliwienia zmiany ordynacji na większościową i zniesienia finansowania partii z budżetu oraz czy chcemy w prawie podatkowym klauzuli, iż urzędy powinny rozstrzygać wszystkie wątpliwości na korzyść obywatela.
Wątpliwości co do konstytucyjności referendum wyraża wielu ekspertów. Piotr Uziębło, konstytucjonalista z Uniwersytetu Gdańskiego, zwracał uwagę na tych łamach, że konstytucja w art. 235 jasno określa procedurę zmiany ustawy zasadniczej. Referendum wśród nich nie ma. Swoje wątpliwości zgłasza też były prezes Trybunału Konstytucyjnego, Andrzej Zoll, argumentujący, iż „art. 125 Konstytucji dopuszcza referenda tylko w sytuacji zasadniczych spraw państwowych. Każda z tych kwestii, o które będziemy pytać w referendum, jest sprawą ważną, ale nie o zasadniczym znaczeniu”.
Wszystko wskazuje na to, że referendum będzie po prostu nieważne, gdyż nie uda się zmobilizować pięćdziesięcioprocentowej frekwencji. Jego organizacja będzie więc dla państwa polskiego wyrzuceniem pieniędzy w błoto. Tym bardziej, że choć do referendum zostało dwa i pół tygodnia, nie zaowocowało ono żadną dyskusją na temat tego, jakiego właściwie systemu wyborczego potrzebujemy, jakie są wady i zalety ordynacji proporcjonalnej i większościowej, jak chcemy finansować partie polityczne.
Jeśli jednak jakimś cudem zbierze się konieczna frekwencja, to w pierwszych dwóch pytaniach przejdzie z wysokim prawdopodobieństwem najgorsza możliwa opcja – jednomandatowe okręgi wyborcze i odejście od finansowania partii z budżetu.
Do reszty zdemoluje to naszą demokrację, uzależni ją od bogatych sponsorów i na długi czas ostatecznie zabetonuje scenę polityczną. PO, przekonując, że JOW-y i brak finansowania partii z publicznych środków popierało już od dawna, zachowuje się tu nieodpowiedzialnie, czy mówiąc wprost – szkodliwie. 6 września będzie jednym z niewielu dni w roku, gdy to PiS będzie reprezentował mniejsze zło.
O ile referendum z września dotyczy kwestii bliskich ustrojowych, o tyle referendum z października jest rozmienianiem mechanizmów demokracji bezpośredniej na drobne. Można jeszcze jakoś bronić pytania o prywatyzację lasów państwowych: lasy są ważną częścią naszego wspólnego majątku, naród ma prawo wypowiedzieć się w tej sprawie. Ale już pozostałe pytania to zbyt techniczne kwestie, by rozstrzygać je w referendum.
Podwyższenie wieku emerytalnego jest kwestią kontrowersyjną. Za przemawia to, że coraz później – przez wydłużanie się czasu edukacji – wchodzimy na rynek pracy, coraz dłuższa jest średnia długość życia, poważnym argumentem jest też stan finansów publicznych. Przeciw temu rozwiązaniu przemawia z kolei sytuacja seniorów na rynku pracy. Osobiście byłbym za podwyższeniem wieku z możliwością wcześniejszej emerytury ze względu na staż pracy, w połączeniu z jakimś programem wspomagającym na rynku pracy osoby starsze. Ale od dyskusji nad takimi sprawami jest parlament, referendum nie jest do tego dobrym narzędziem. Zwłaszcza że pytanie, czy chcemy wieku emerytalnego na poziomie 65 czy 67, lat nie jest najważniejszym, jakie powinniśmy sobie zadawać na temat systemu ubezpieczeń emerytalnych. O wiele poważniejszym problemem są trzydziestolatkowie, aktywni na rynku pracy od ponad dekady, którzy, zatrudniani na śmieciówkach, nie mają odłożonych żadnych składek emerytalnych. To jest bomba z opóźnionym zapłonem, ważniejsza niż to, czy starsze pokolenia popracują dwa lata dłużej czy krócej.
Podobnie sprawa ma się z obniżeniem wieku obowiązku szkolnego. Przemawiają za tym bardzo silne argumenty – badania pokazują, że wczesna edukacja pomaga zwłaszcza dzieciom z rodzin o niskim kapitale kulturowym. Z drugiej strony są uzasadnione obawy co do tego, na ile szkoły są przygotowane na przyjęcie sześciolatków. Ale zamiast tej rozmowy, toczącej się przy udziale specjalistów i przedstawicieli społeczeństwa w parlamencie, będziemy mieli pełen emocji plebiscyt nad „ratowaniem maluchów”. Przeciwnicy obniżenia wieku szkolnego podnoszą argument, że to rodzice „znają dziecko” najlepiej i sami powinni decydować, czy ma iść do szkoły w wieku lat 6 czy może 7. Jest to argument zupełnie niepoważny; to, że poważnie go traktujemy, dowodzi, w jakie odmęty obskurantyzmu stoczyła się nasza debata publiczna. Bo jeśli „rodzic wie najlepiej”, to dlaczego wiekiem, w którym ma decydować o obowiązku szkolnym, ma być 7 lat, a nie np. 11? Przecież gdy dziecko kończy 11 lat, nie przestajemy „wiedzieć najlepiej”, co dla niego dobre. A doprowadzając ten argument do logicznego końca: dlaczego to „najlepiej znający dziecko” rodzic nie miałby uznać, że ma ono smykałkę do drewna, a niedo cyfr i liter, i nie wysłać go na termin do cieśli zamiast do szkoły?
Znów płacimy tu cenę za zaniechania PO: za zmielenie kolejnych obywatelskich wniosków o zmianę ustawy w tej sprawie i za brak umiejętności wytłumaczenia nam wszystkim, dlaczego obniżenie wieku obowiązku szkolnego jest tak ważne i o co w nim tak naprawdę chodzi.
Andrzej Duda, ogłaszając swoją decyzję, powoływał się oczywiście na stronę społeczną. Kłopot w tym, że wysłuchał postulatów tylko jednej strony – bliskiej PiS. Głosy wzywające do dopisania kwestii związków partnerskich czy zniesienia finansowania katechezy ze środków publicznych zostały – jak można się było spodziewać – zignorowane. Wniosek prezydenta stawia też Senat – zdominowany przez PO – w skomplikowanej, ale nie tak trudnej, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, sytuacji. Jeśli Senat przegłosuje wniosek Dudy, to czeka nas kampania, w której PiS będzie bronił tematów, w których większość elektoratu jest przeciw stanowisku PO. Jeśli zaś Senat wniosek prezydenta odrzuci, to PO przez całą kampanię będzie atakowana – jako partia, która odmawia ludowi prawa głosu.
W obu wypadkach spór spolaryzuje się między tymi dwoma partiami i zmarginalizuje pozostałe siły.
Jakakolwiek będzie decyzja Senatu, idea referendum już została ośmieszona. Zamiast święta demokracji, gdy naród wyraża swoją suwerenność w kluczowych dla siebie kwestiach, mamy dyktowaną w rytm kampanii wyborczej plebiscytarną biegunkę.
**Dziennik Opinii nr 233/2015 (1017)