Nie jest wcale tak, że alternatywa, przed jaką stoimy, to wojna lub brak przemocy. Bo czy pokój kiedykolwiek naprawdę jest pokojem?
Marek Jedliński w swoim tekście wychodzi z dwóch założeń, które chciałbym tu poddać dyskusji. Pierwsze głosi, że wojna, przemoc wojenna nigdy, pod żadnymi względami nie są i nie mogą być usprawiedliwione. Drugie, że całkowita kryminalizacja wojny, dokonana w prawie międzynarodowym za sprawą paktu Brianda-Kellogga, a następnie (w słabszej wersji) w Karcie Narodów Zjednoczonych, nawet jeśli nie eliminuje zupełnie wojny z naszej rzeczywistości, to przynajmniej ustanawia pewną normę, do której rzeczywistość jakoś musi aspirować, co minimalizuje skutki wojennej przemocy. Oba moim zdaniem są błędne.
Pokój jako wojna realizowana innymi środkami
Pakt Brianda-Kellogga został podpisany w specyficznym momencie historycznym – wśród europejskich elit ciągle żywa była trauma I wojny światowej. Konsekwencją zastosowania technologii przemysłowych do działań wojennych, rzucenia na front mas młodych mężczyzn z powszechnego poboru była niezwykła liczba ofiar, ale także konieczność przewartościowania dotychczasowego rozumienia takich kategorii jak heroizm, bohaterstwo, rycerskość, wrogość, konflikt.
Zmianę tę najlepiej opisuje być może Ernst Jünger we fragmencie Robotnika (1932) poświęconym szturmowi ochotniczych pułków niemieckich pod Langemarck, niezdolnych – mimo szaleńczej odwagi i determinacji – pokonać kilkuset metrów oddzielających ich od stanowisk ogniowych kilku karabinów maszynowych: „To wydarzenie posiada olbrzymią wagę nie tyle dla historii wojen, co historii ducha […]. Widzimy tutaj załamanie klasycznego modelu natarcia – bez znaczenia jest siła woli mocy, która uskrzydla indywidua, oraz właściwe im wartości moralne i duchowe. Wolna wola, wykształcenie, zapał i upojenie pogardą śmierci nie wystarczają już do pokonania marnych kilkuset metrów, którymi włada czar mechanicznej śmierci”.
Pakt miał zapobiec kolejnej takiej wojnie. Jak wiemy, nie udało się, wkrótce po jego podpisaniu nadchodzi II wojna światowa.
Skąd się biorą na świecie wojny?
Najkrótsza odpowiedź brzmi: z pluralistycznego charakteru świata. Świat jest zawsze (zawsze dotąd był) podzielony na różne wspólnoty polityczne, narodowe, grupy interesów itd. Grupy te rywalizują o ograniczone zasoby materialne i symboliczne. Sposobem na regulację i rozstrzyganie tej rywalizacji są etyka i polityka. Wojna, jak i inne formy przemocy, jest formą i przedłużeniem polityki. Do tej pory nie udało się nigdy w historii wojen uniknąć. Wszędzie tam, gdzie stają naprzeciw siebie różne grupy, pojawia się przemoc przybierająca różne formy.
Wojna jest jedną z nich, ale nie jedyną. Nie jest bowiem tak (a to założenie wydaje się pracować w tekście Jedlińskiego), że alternatywa, przed jaką stoimy, to wojna lub brak przemocy. Należy sobie bowiem zadać pytanie, czy pokój kiedykolwiek naprawdę jest pokojem? Czy też jest (także) krystalizacją rozstrzygnięć poprzedniej wojny? Wypracowane przez nią stosunki panowania, hierarchie i podziały egzekwowane są przez trochę inne niż wojenne, ale jednak przemocowe mechanizmy. Michel Foucualt w wykładach z Collège de France wydanych jako Trzeba bronić społeczeństwa analizuje pokój jako fasadę, ze którą skrywają się bynajmniej niepokojowe relacje władzy, dominacji i przemocy.
Prawo do wojny
Gdy przyjmiemy, że podział między wojną i pokojem nie jest wcale absolutny i nieprzekraczalny, tracimy też powody do absolutnego potępienia wojny. Wojna może być – i historycznie bywała – sposobem rewindykacji praw pokrzywdzonych. Nie wszystkie wojny mają zaborczy charakter, niektóre przynoszą wolność uciskanym grupom narodowym czy wyzwalają spod tyrańskiej władzy.
Nie chcę tu głosić jakiejś apologii „emancypacyjnego” militaryzmu. Uważam, że przemoc i wojna rzadko bywają skutecznymi narzędziami emancypacji. Ale mimo tego są sytuacje, gdy etycznie są one usprawiedliwione.
Dotyczy to nie tylko wojen rewolucyjnych i partyzanckich, ale także stosunków między państwami. Wojna naprawdę bywa mniejszym złem. Prewencyjna wojna przeciw Hitlerowi po remilitaryzacji Nadrenii w 1935 roku mogłaby zapobiec II wojnie światowej w znanym nam kształcie i historia Europy potoczyłaby się inaczej. Być może liczba ofiar i suma ich cierpień byłyby mniejsze. Jednak Francja, ciągle lecząca się z traumy lat 1914–1918, sparaliżowana przez silną ideologię pacyfistyczną, nie stanęła wtedy na wysokości zadania i choć dysponowała znaczną militarną przewagą nad Niemcami, nie zdecydowała się zbrojnie przeciwstawić III Rzeszy. Kilka lat później zapłaciła za to o wiele większą cenę.
Pacyfistyczny absolutyzm, całkowite odrzucenie możliwości posługiwania się wojenną przemocą wytrąca z ręki broń także słabym. Prowadzi do politycznej impotencji wobec zła, wycofania się z realnych konfliktów, z rzeczywistej polityki, w której trzeba się czasem pobrudzić.
Fałszywy hołd cnocie
Na te argumenty Marek Jedliński mógłby odpowiedzieć, że moralna i prawna kryminalizacja wojny jest właśnie takim pragmatycznym narzędziem, które minimalizuje przemoc i wytwarza presję na możnych tego świata, zmuszając ich do podejmowania tylko dających się uzasadnić wojen.
Sęk w tym, że kryminalizacja wojny nie służy minimalizacji jej efektów, tylko jej dysymulacji. We współczesnych demokracjach liberalnych słowo „wojna” zostało obłożone tabu. Czy znaczy to, że demokracje liberalne nie toczą wojen? Skądże! Tylko wojny ukrywane są teraz pod szyldem „misji pokojowych”, „interwencji humanitarnych” itd. Oficjalnie w Afganistanie i Iraku też przecież nie byliśmy na wojnie (Rzeczpospolita nigdy nie znalazła się w stanie wojny z żadnym z tych państw). „Obalaliśmy dyktatora” i „nieśliśmy pomoc”.
I nie jest niestety żaden hołd złożony cnocie przez występek. Wytwarza się w ten sposób przede wszystkim informacyjne zamieszanie – i zakłamanie, która opinii publicznej poszczególnych państw uniemożliwia podejmowanie racjonalnych decyzji i ocenę polityki zagranicznej wybranych przedstawicieli władzy. Co więcej, ci, do których „interwencja pokojowa” jest skierowana, czyli bojownicy strony przeciwnej, nie cieszą się taką ochroną, jaką dawałaby im konwencja genewska. Gdyby między Afganistanem (czy Irakiem) a Stanami toczyła się normalna wojna, żołnierze z Bliskiego Wschodu nie mogliby się znaleźć w Guantanamo.
Oczywiście potępienie wojny i przemocy wypływa z właściwych etycznie impulsów. Ale te impulsy wrzucone w świat, w jakim żyjemy (nierówny, pluralistyczny, skazany na ciągłą walkę), przynoszą więcej szkody niż pożytku.
Nie jesteśmy w stanie w jakiejkolwiek dającej się przewidzieć przyszłości przekroczyć horyzontu wojny. Dlatego zamiast ją kryminalizować, myślmy nad tym, jak minimalizować konieczność sięgania w polityce po wojenne środki, a jeśli takie się już pojawiają – jak wpisywać wojnę w cywilizujące ją ramy prawne.