Trzeba zrobić wszystko, by wyborów w maju nie było. Ale jeśli się odbędą, nie można demobilizować własnych wyborców. PiS nie musi wcale w maju wygrać.
Wybory prezydenckie w maju nie powinny się odbyć. Nie tylko dlatego, że mogą okazać się zagrożeniem zdrowotnym, nie tylko ze względu na wątpliwości co do uczciwości „wyborów kopertowych”, nie tylko z tego powodu, że państwo najzwyczajniej w świecie może nie ogarnąć całej logistyki, robionej, jak to zwykle w Polsce, na przedwczoraj. Podstawowym problemem jest co innego: nie można nazwać wyborami głosowania, którego nie poprzedzała normalna, uczciwa kampania wyborcza – spotkania z wyborcami, agitacja, realna publiczna debata nad propozycjami kandydatów. Bez tego wszystkiego będziemy mieli do czynienia tylko z epidemicznym plebiscytem na temat przedłużenia kadencji Andrzeja Dudy o kolejne pięć lat, nie z demokratycznymi wyborami.
czytaj także
Z tych wszystkich powodów trzeba zrobić wszystko, by wyborów w maju nie było, wykorzystując do tego każdy możliwy prawny i polityczny środek. Nawet gdyby miało to oznaczać „dogadywanie” się z jakąś dysydencką częścią obecnego obozu władzy. Jak jednak widzimy, PiS absolutnie nic nie robi sobie z wezwań opozycji do wprowadzenia stanu klęski żywiołowej, podobnie jak z niechęci opinii publicznej do majowych wyborów i problemów logistycznych. Zdolna zablokować majowe wybory większość może się w Sejmie – niezależnie od wszystkich rozgrywek Gowina i planów Budki – po prostu nie zmaterializować. Nie można też wykluczyć sytuacji, gdy PiS zrobi wybory na rympał, nawet w sposób powszechnie uznawany za bezprawny.
W tych warunkach zrozumiałe są wezwania do bojkotu majowych nie-wyborów. Jest oczywiste, że nie chcemy ryzykować zdrowia naszego i mogących zarazić się od nas bliskich, by dać legitymację wyreżyserowanej przez Kaczyńskiego szopce, instalującej komicznie biernego i bezwolnego w epidemiczno-politycznym kryzysie Andrzeja Dudę na drugą kadencję. Jednak nawet biorąc to wszystko pod uwagę, bojkot wyborów wydaje mi się politycznie złym pomysłem. Nie wierzę, by w jakikolwiek sposób powstrzymał Kaczyńskiego – może za to w najgorszym wypadku uruchomić bardzo niebezpieczną polityczną dynamikę, ostatecznie prowadzącą nas poza demokrację liberalną.
Niska frekwencja niczego nie zmieni
Jeśli bojkot ma być działaniem politycznym, jeśli ma w nim chodzić o coś więcej niż o to, by pokazać Kaczyńskiemu zasłużonego wała i lepiej się poczuć, musimy sobie odpowiedzieć na pytanie: co właściwie chcemy przez bojkot osiągnąć? I co mamy w zanadrzu, jaki następny ruch, jeśli to nam się nie uda?
Jest oczywiste, że podstawowym politycznym sensem bojkotu jest maksymalne obniżenie frekwencji i podważenie legitymacji wybranego w ten sposób prezydenta. To może się udać, pytanie jednak: co dalej? Bo nie wiem jak zwolennicy bojkotu, ale ja naprawdę nie wierzę, że Duda zawstydzi się tym, że wygrał z Jakubiakiem i innymi Tanajnami i ustąpi. Albo że tak słaby mandat zmieni go nagle w strażnika konstytucji. Nie wierzę, że Kaczyński cofnie się choćby o pół kroku tylko dlatego, że Duda nie zdobył prezydentury w otwartej, uczciwej wyborczej walce. Nie wierzę, że w najmniejszy sposób przejmie się tym, że jego przeciwnicy uważają wybór Dudy za nieprawomocny.
czytaj także
Dla Kaczyńskiego Duda z bardzo słabą legitymacją, uważany przez niepisowską część opinii publicznej za bezprawnego uzurpatora, jest nawet wygodny. Wiadomo, że taki prezydent nie będzie mógł sobie pozwolić na żadną samodzielność, bo zwyczajnie nie będzie miał dokąd pójść. Skończą się irytujące Nowogrodzką weta i pretensje do wpływu na linię TVP. Nawet gdy PiS straci władzę, kontestowany przez całą resztę sceny politycznej Duda będzie zmuszony chronić swoją dawną partię.
Powiedzmy to sobie wprost: niezależnie od tego, jak bardzo będziemy bojkotować i powtarzać „nie mój prezydent”, w niczym nie zmieni to tego, że jeśli Kaczyński zdoła umieścić Dudę w maju w pałacu prezydenckim, to ten nie opuści go najpewniej przez pięć lat – chyba że dojdzie do bardzo dramatycznego politycznego przesilenia. Obóz Zjednoczonej Prawicy będzie miał w dodatku do tego podkładkę prawną. Do absurdu bezpośrednich wyborów prezydenta pozbawionego realnych możliwości kształtowania polityki kraju polska konstytucja dokłada kolejny: prezydenta, o ile ma choć jednego kontrkandydata, można wybrać w zasadzie nawet jednym głosem. Frekwencja nie ma absolutnie żadnego znaczenia dla formalnej prawomocności wyniku wyborów. Jeśli PiS ogarnie się na tyle, że same wybory przeprowadzi w sposób nierażąco bezprawny – tak, by społeczność międzynarodowa nie miała oczywistych przesłanek do odmowy ich uznania – to nasz bojkot niczym nie przeszkodzi w wyborczo-pandemicznej operacji Nowogrodzkiej. Bojkot po prostu poda Kaczyńskiemu i Dudzie zwycięstwo na tacy. Oddamy PiS kilka kolejnych lat pełnej władzy w zasadzie walkowerem.
Demoralizacja i inflacja oskarżeń
Co się stanie, jeśli przy masowym bojkocie Duda wygra w pierwszej turze? Najpewniejszym scenariuszem wydaje się skrajne rozbicie i demoralizacja opozycji. W sytuacji, gdy wszyscy kandydaci opozycji startują i nie bojkotują wyborów, klęska wielkich rozmiarów może rozpocząć czas rozłamów i rozliczeń. Pojawią się głosy oskarżające kierownictwo partii opozycji konstytucyjnej o to, że od początku konsekwentnie nie wzywały do bojkotu i nie wycofały się z wyborczego wyścigu. Obok nich przeciwne, zarzucające im niepotrzebne zawieszenie kampanii i demobilizację własnego elektoratu. Jeszcze inni będą przekonywać, że trzeba się było jakoś dogadać z PiS i zmienić konstytucję: „nie chcieliście Dudy jeszcze dwa lata, to teraz dostaliście pięć” – będzie brzmiał ich argument.
Co najgorsze, demoralizacji i demobilizacji ulegnie także elektorat opozycji. Raz jeszcze przekona się, że nie może liczyć na swoje partie. Że jak przychodzi co do czego, to niezależnie, czy są one liberalne czy socjalne, czy przyjmują, czy odrzucają model „opozycji totalnej”, Kaczyński i tak ogrywa ich jak dzieci. Bojkot, który nic nie zmieni, będzie wyłącznie krzykiem bezradności niepisowskiej części opinii publicznej, deklaracją, że poddaje ona całkowicie wiarę w możliwość prowadzenia jakiejkolwiek skutecznej polityki w Polsce Kaczyńskiego. I to w momencie, gdy dzięki samorządom i kontroli nad Senatem ciągle są do tego pewne narzędzia.
To poczucie bezsilności i demoralizacji zaostrzy z pewnością język konstytucyjnej strony. Posypią się oskarżenia o uzurpację, „kradzież wyborów”, słowa o „bezprawnym prezydencie”. Jeśli jednak nic z nich nie wyniknie, zmienią się one w pusty rytuał, zwiększający już i tak bardzo daleko posuniętą inflację oskarżeń w polskim życiu publicznym. Tak jak jedna strona bezsilnie oskarżała drugą przez kilka lat, że ta „zabiła prezydenta”, tak teraz druga będzie oskarżać tamtą, że „ukradła wybory”. Kaczyńskiemu te oskarżenia będą zupełnie obojętne, uzna je za kolejny dowód, że opozycja nie potrafi nic innego niż krzyczeć o jego dyktaturze. Propaganda będzie powtarzać komunikat o „totalsach”, którzy nie mając żadnych pozytywnych pomysłów na rządzenie Polską, odmawiają uznania prawomocnych wyborów.
Wiele osób im uwierzy – nawet jeśli przy okazji straci wiarę w nieradzący sobie z kryzysem PiS. W sytuacji gospodarczego załamania, gdzie główne siły polityczne wzajemnie oskarżają się o najgorsze, w społeczeństwie narastać będzie niechęć do tradycyjnych polityków, rosnąć będzie za to otwartość na skrajne programy i łatwe, populistyczne recepty.
Droga, z której się nie wraca
Oczywiście można sobie wyobrazić, że bojkot nie kończy się na gadaniu. Że wychodzimy na ulicę. Odmawiamy uznania wyboru nowego prezydenta i podporządkowania się podpisywanym przez niego przepisom. Że naciskamy na samorządy i inne instytucje, by robiły to samo.
Nie wierzę w wysokie prawdopodobieństwo tego scenariusza, co więcej, nie wydaje mi się on pożądany. Może się bowiem okazać początkiem drogi bez powrotu poza liberalną demokrację. PiS – co widać w propagandzie obozu rządowego – od początku ma obsesję, że opozycja, popierający ją „układ” i różne zagraniczne ośrodki nigdy w pełni nie uznały ich demokratycznego mandatu i dążą do wywołania kryzysu, który pozwoli PiS odebrać władzę w inny sposób niż przy wyborczej urnie. Za „pucz” PiS-owska propaganda uznała już okupację Sejmu przez posłów opozycji na przełomie 2016 i 2017 roku – nietrudno zgadnąć, jak Kaczyński zareaguje, gdy zobaczy, że mandat wyznaczonego przez niego prezydenta jest realnie kwestionowany na ulicach, w sądach, ratuszach.
Inwigilujmy władzę, a nie bojkotujmy – plan awaryjny na wybory majowe
czytaj także
Władza może wtedy uznać, że opozycja tak zdestabilizowała państwo, że konieczny jest stan wyjątkowy – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Albo sięgnąć po jawnie pozakonstytucyjne represje wobec opozycji czy inne środki mające wymusić uznawanie prezydenta. Co, owszem, może się skończyć gwałtowną dekompozycją władzy PiS na wzór Majdanu, ale może też sytuacją, gdy odebranie władzy Kaczyńskiemu w jakichkolwiek następnych wyborach już możliwe nie będzie.
Co robić?
Co w takim razie robić? Po pierwsze, za wszelką cenę próbować blokować wybory w maju. Niezależnie od tego, jakich egzotycznych koalicji wymagałoby to w Sejmie, trzeba spróbować przesunąć wybory na termin, gdy możliwa będzie realna, demokratyczna konkurencja.
Po drugie, konstytucyjne partie i bliskie im organizacje powinny szybko powołać ruch kontroli wyborów i zawalczyć o ich maksymalną przejrzystość.
Po trzecie, nie demobilizować własnych wyborców. PiS nie musi wcale w maju wygrać. Już dziś widać, że związane z lockdownem obciążenia stają się coraz bardziej dotkliwe dla Polaków i Polek. Rząd nie ma nic do powiedzenia w kwestii tego, kiedy gospodarka zostanie odmrożona. Pracownicy i przedsiębiorcy czują się pozostawieni sami sobie. Mimo zagrożenia epidemicznego pracownicy transgraniczni już wyszli na ulice. W społeczeństwie rośnie wściekłość na rząd i upór Kaczyńskiego w sprawie wyborów. Opozycja występując z przesłaniem: „tak jak wy nie chcemy tych wyborów, ale nie możemy ich oddać walkowerem ludziom, którzy, jak widzicie, kompletnie nie ogarniają powagi waszej sytuacji”, może doprowadzić do drugiej tury, a w niej wiele jest jeszcze możliwe.
Cokolwiek się zdarzy, trzeba organizować ludzi, którzy nie będą mogli zagłosować: bo karty nie dotrą pod ich faktyczny adres zamieszkania, bo mieszkają za granicą, bo są chorzy albo są w grupie ryzyka. Sąd Najwyższy powinien być zalany skargami osób, które chciały zagłosować, a nie mogły. Im ich więcej, tym politycznie trudniej będzie je zignorować, nawet wyłonionym przez nową KRS sędziom.
Wiele osób po naszej stronie nie wierzy, że to wszystko ma sens, zakładając, że PiS te wybory i tak sfałszuje. Choć nie sposób spierać się, że to, co będzie w maju, to nie wolne wybory, to nie wiemy, czy rządząca partia faktycznie planuje fałszerstwa. Jeśli tak, to lepiej jej to jednak utrudnić niż ułatwić. Fałszowanie wyborów to bardzo trudny proces, łatwo o wpadkę, trudno poradzić sobie z fałszerstwem, gdy realny wynik jest jednoznacznie inny. Złapanie PiS za rękę na fałszerstwie albo zarzucenie systemu skargami osób, które nie były w stanie skorzystać ze swojego czynnego prawa wyborczego, to dla PiS i legitymacji Dudy znacznie większy kłopot niż odpuszczenie wyborów przez stronę konstytucyjną. Jeśli Kaczyński faktycznie szykuje zamach na demokrację, to nie warto naprawdę otwierać mu wszelkich drzwi do miejsca, gdzie mieści się dyktatorska władza. To nie będą uczciwe wybory, ale może będzie szansa, by w warunkach gry z szulerem uchronić się przed obrabowaniem nas z tego, co najcenniejsze.
Zrozumiem każdego, kto nie weźmie udziału w wyborach. Ale wszystkim, dla których nie jest to nieracjonalne ryzyko zdrowotne, radziłbym – jeśli wyborów nie da się uniknąć – jednak zagłosować.