Poliamoria nie jest workiem bez dna, do którego można wrzucić wszystkie relacje i związki, które wyłamują się z monogamicznego szablonu.
Po tym, jak „Gazeta Wyborcza” opublikowała artykuł Piotra Szumlewicza Poliamoria, czyli socjalizm, w którym wskazuje on, że poliamoria może mieć egalitaryzujący i demokratyzujący wymiar, jak również pokazuje, posługując się przykładem polityki społecznej w państwach skandynawskich, jak równościowe przekształcenia materialno-kulturowe wpływają na multiplikację i urównorzędnianie społecznych form budowania relacji i związków – na portalach społecznościowych między osobami, które identyfikują się jako lewicowe albo radykalnie lewicowe, przetoczyły się dosyć żarliwe dyskusje, w których bardzo często pojawiała się krytyka samej poliamorii czy krytyka włączania instytucji poliamorii do agendy lewicowego projektu czynienia świata bardziej równym i demokratycznym.
Lewicowość, według mnie, nie zamyka się w imaginarium wypracowanym przez klasyczne czy ortodoksyjne nurty socjalistyczne. Rzeczywistość społeczno-kulturowa ulega nieprzerwanym przeobrażeniom (w krótszym i/lub dłuższym okresie), powstają nowe ruchy społeczne, otwierają się coraz bardziej różnorodne przestrzenie kontestacji kulturowej i ekonomicznej. Imaginarium lewicowe nie może być raz na zawsze domknięte, zapieczętowane i forsowane ku przyszłości jako szczelny, rozpisany na „ostateczne” instytucje i praktyki program.
Zainteresowanie lewicy poliamorią po prostu wynika z tego, że w lewicowym projekcie czynienia świata coraz bardziej demokratycznym i egalitarnym – przynajmniej tak, jak ja go rozumiem – chodzi o otwieranie różnego rodzaju horyzontów dla ludzi, tak aby każda_y mogła_mógł znaleźć dla siebie, pośród wielu dostępnych opcji (a nie zamkniętego „kodeksu”), sposób na dobre, wartościowe życie.
Poliamoria jest określeniem na emocjonalno-seksualne relacje innego typu aniżeli te „zastane”, dominujące, do których jesteśmy socjalizowane_i od urodzenia. Zadaniem lewicy, moim zdaniem, jest właśnie staranie się o to, abyśmy miały_eli do dyspozycji szereg równorzędnych opcji, w których mogłybyśmy_libyśmy się realizować. Nie chodzi o uczynienie z poliamorii „jedynej słusznej” opcji. Chodzi o wielość instytucji dobrego, wartościowego życia, a nie o przymus (czy to prawny, czy ten niepisany – kulturowo-społeczny) czy bycie skazaną_ym na jedną oficjalną opcję.
Stąd poliamoria jest również projektem bardzo politycznym.
Na jednym z portali społecznościowych rozpocząłem wątek krytykujący negatywne pozycje, z jakich po publikacji tekstu Piotra Szumlewicza osoby, o których bym powiedział, że są albo lewicowe, albo radykalnie lewicowe, atakowały poliamorię. Argumenty negatywne, jakie się pojawiły, były różnorakie: od twierdzenia, że „do monogamii trzeba dojrzeć”, że „poliamoria jest przejawem konsumpcjonizmu” i że „otwarte związki i poliamoria są formą szału pustego posiadania”, poprzez konstatacje, że prywatne nie jest polityczne; że poliamoria jest współczesną bronią maskulinistycznego patriarchatu, który znalazł sposób na zintensyfikowanie przywileju heteroseksualnej męskości i jeszcze dalej idącą degradację kobiet; aż po apele do trzeźwego, socjalistycznego rozumu, że przecież najpierw trzeba znieść kapitalizm, a później inne reżimy – że jest przecież polityczna hierarchia aktywistyczna.
Ogólnie rzecz biorąc, to, co jest zajmujące z krytycznego punktu widzenia (choć niesamowicie przygnębiające politycznie), to fakt, że (negatywna, nie konstruktywna) lewicowa krytyka poliamorii dzieli z prawicowym dyskursem konserwatywnym wspólną ramę logiczną. Osoby, które podnoszą kwestię poliamorii (jako otwierania różnych perspektyw, tak aby zmultiplikować instytucje dobrego i wartościowego życia), oskarżane są o to, że postulują, że poliamoria jest jedyną słuszną (albo żeby się stała jedyną słuszną) perspektywą i że wszystkie oraz wszyscy powinni w niej żyć. Przypomina to argumenty wymierzane w ruch LGBT, prawo do aborcji czy instytucję związku partnerskiego – kiedy tylko zalegalizuje się gejostwo, lesbijstwo, aborcję czy związki partnerskie itp., ludzie masowo rzucą się do bycia gejami, lesbijkami, będą się skrobać jak szalone i rozwodzić. Logika ta zakłada niejako, że jak się podnosi jakąś kwestię, to robi się to z zamiarem uczynienia z niej kolejnego „jedynie słusznego” normatywnego reżimu.
Imaginaria są różne, choć rama logiczna pozostaje niestety ta sama – prawicowiec będzie uważał, że jeśli tylko wrócimy do tych „przeszłych, złotych czasów” autorytetu, porządku i zdrowej normalności, dziwactwa przeminą; konserwatywny lewicowiec pomyśli, że jak tylko obalimy kapitalizm, w odwrocie będą czy wręcz zanikną różnego rodzaju relacje, które biorą się z rozpasanego indywidualizmu kapitalistycznego i „szału pustego” kupowania przyjemności seksualnych, i – jak napisał pewien lewicowy radykał – „przypuszczalnie to właśnie prawdziwa monogamia, rozumiana jako łączenie się w pracy z sympatii i miłości będzie w socjalizmie dominującą formą relacji”.
Poliamoria nie jest workiem bez dna, do którego można wrzucić wszystkie relacje i związki, które wyłamują się z monogamicznego szablonu. Zakłada ona świadomość polityczną tej praktyki interpersonalnej i instytucji politycznej – szacunek, współodpowiedzialność, zaufanie i szczerość względem osób, z którymi wchodzi się w relacje. Bardziej obrazowo: z instytucją poliamorii jest tak samo, jak z instytucją gejostwa – nie każdy mężczyzna uprawiający seks z innymi mężczyznami jest „gejem”, funkcjonuje przecież kategoria „mężczyzn uprawiających seks z mężczyznami”, czyli MSM. Gejem nie nazwiemy mężczyznę ze starożytnej Grecji albo sprzed czterystu lat, czy nawet z początku ubiegłego stulecia; czy z innej kultury, gdzie funkcjonuje odmienna organizacja społeczno-seksualna. Poliamorystą nie jest mężczyzna, który tak twierdzi, a jednocześnie, kryjąc się, przemocowo (bez wcześniejszego uzgodnienia takiego typu relacji) spotyka się w celach seksualnych z innymi kobietami, które o sobie nawzajem nie wiedzą.
Problem być może wiąże się z kulturowymi uwarunkowaniami wyobraźni społeczno-politycznej: jest kłopot z myśleniem „poziomym”, czyli takim, które otwiera różne horyzonty, multiplikuje krajobraz emocjonalno-seksualny. Dominuje myślenie „pionowe”, hierarchizujące, które zasadza się na reżimach i wpada w kolejne reżimy na zasadzie, że jak się podnosi jakąś kwestię, to konceptualizowana jest ona od razu jako kolejny reżim, któremu należy się poddać.
Myślę, że przyszłość nie należy do lewicy zamkniętej, zahibernowanej w narzędziach teoretycznych i rozwiązaniach instytucjonalnych rodem z minionych okresów materialno-historycznych i społeczno-kulturowych.
Taka lewica bowiem tkwi w pułapce opisanej kiedyś przez Waltera Benjamina „lewicowej melancholii”, która wzdycha za konfiguracjami politycznymi, jakie już nie mogą się powtórzyć ze względu na prosty fakt, że kultura i społeczeństwa są w nieustannym ruchu.
Przyszłość należy do lewicy radykalnego otwarcia.
Tekst ukazał się na stronach Codziennika Feministycznego