Kiedy przemoc dotyka pokojowo protestujących studentów, biurową klasę średnią, nauczycieli i innych „normalsów”, radykalnie zmienia to ich percepcję.
Kryzysy i przesilenia polityczne miewają tę zaletę, że czasami przynoszą wiedzę. Kryzys zmusza do przewartościowania własnych założeń, zakwestionowania pewników, jakie przyjmowaliśmy do tej pory za oczywistość. Nie każdy oczywiście jest w stanie wyciągnąć wnioski z kryzysu, często najbardziej inteligentne osoby będą w sytuacji przesilenia używały całej swojej inteligencji do tego, by przekonać siebie i innych, że wszystko dalej może być, jak było.
czytaj także
W takim kryzysowym momencie znajduje się dziś polskie liberalne (choć tak naprawdę, jak na europejskie standardy zawsze bardzo konserwatywne) centrum. Zwycięstwo PiS, a następnie szereg posunięć tej partii wymierzonych w polski porządek konstytucyjny i szeroko rozumiane elity III RP, zepchnęły tę polityczną i społeczną formację do rogu. Bardzo szeroko rozumiany obóz III RP, z krótkimi przerwami nadający ton całemu okresowi po roku ’89, po raz pierwszy doświadcza, co to znaczy być bezsilnym – i to mimo tego, że ciągle dzierży władzę w takich instytucjach jak samorządy lokalne. Jego stronnicy dostrzegają też problemy, których z pozycji siły nie było wcześniej widać – poczucie całkowitego braku wpływu na arogancką i zamkniętą na argumenty władzę; brutalność policji i innych elementów państwowego aparatu represji; znaczenie nieposłuszeństwa obywatelskiego.
Polska policja to nie Troskliwe Misie
Widać to było najlepiej przy okazji reakcji liberalnej opinii publicznej na postępowanie policji pod Sejmem w zeszłym tygodniu. Na protesty obywateli żądających wycofania się PiS z niekonstytucyjnych ustaw sądowych oraz próby forsowania barierek, jakimi sprzecznie z tradycją III RP marszałek Kuchciński ogrodził gmach parlamentu, policja odpowiedziała stosując przymus bezpośredni, często w stopniu znacząco nieproporcjonalnym do stwarzanych przez protestujących zagrożeń dla porządku i bezpieczeństwa publicznego.
czytaj także
Media obiegły zdjęcia pisarki i aktywistki Klementyny Suchanow skutej kajdankami z tyłu, jakby była niebezpieczną terrorystką, idącą na Sejm z Koktajlami Mołotowa w dłoni. Wszystkich poruszyły materiały, przedstawiające leżącego w szpitalu na Lindleya studenta Dawida Winiarskiego – jak twierdzi wyciągniętego z tłumu i pobitego przez policję.
Część liberalnej opinii publicznej wydaje się szczerze zaskoczona i przerażona tym, że w demokratycznym państwie policja w ten sposób traktuje pokojowych demonstrantów. Niestety, takie zachowanie policji nie jest w III RP niczym nowym. Brutalność mundurowych nie zaczęła się i nawet niespecjalnie eskalowała po tym, gdy Mariusz Błaszczak, a po nim Joachim Brudziński objęli rządy w MSW. Fakt, że polska policja to nie zawsze Troskliwe Misie, niosące obywatelowi pomoc i bezpieczeństwo, był od dawna znany wielu grupom w Polsce: anarchistom blokującym eksmisje; związkowcom, przeciw którym wysyłano siły uzbrojone w broń gładkolufową; osobom z klas niższych, padających ofiarą przemocy i tortur na policyjnych komisariatach.
Oburzając się na policję Brudzińskiego warto dla rzetelności i uczciwości pamiętać, że w 1999 roku, w okresie rządów Jerzego Buzka – i koalicji AWS-UW – w trakcie protestów pracowników radomskiego Łucznika policja strzelała do tłumu gumowymi kulami. Oko stracił wtedy jeden z relacjonujących sprawę dziennikarzy, związany z mediami ojca Rydzyka. To najbardziej brutalny przypadek, ale historii nieproporcjonalnego użycia siły wobec demonstrantów było więcej. Podobnie, jak przemoc na komisariatach nie ogranicza się do Stachowiaka – do 2015 roku, jak podaje Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich, z art. 246 kodeksu karnego (wymuszanie zeznań przemocą lub torturami) skazano 33 policjantów. Biorąc pod uwagę, że funkcjonariusze często się wzajemnie kryją, a sądy co do zasady im wierzą, można bez wielkiego ryzyka powiedzieć, że jest to tylko wierzchołek góry lodowej.
Biorąc pod uwagę szczere zaskoczenie tym, co działo się w zeszłym tygodniu pod Sejmem, wypada uznać, że wszystkie te przypadki dość słabo docierały do świadomości liberalnej opinii publicznej. Mimo tego, że media podawały informacje o wielu z nich. Liberalna inteligencja mogła wypierać świadomość wszystkich tych wydarzeń z dość prostego powodu: dotykały one ludzi, znajdujących się poza jej światem społecznym. Na komendach bito młodych mężczyzn z lumpenproletariatu, często faktycznie mniej lub bardziej powiązanych z przestępczym półświatkiem; policja brutalnie obchodziła się z nieraz rzeczywiście agresywnie zachowującymi się demonstracjami pracowników przemysłu ciężkiego, czy rolników – grup, które przez długi czas przedstawiano jako „roszczeniowe”, „anachroniczne” i stojące na drodze do modernizacji. Gdy ofiarą padały wyłącznie takie grupy, łatwo było zracjonalizować i wyprzeć odpowiadającą temu przemoc, jako coś, co nas nie dotyczy i nigdy dotyczyć nie będzie.
Sytuacja, gdy przemoc dotyka pokojowo protestujących studentów, biurową klasę średnią, nauczycieli i innych „normalsów” radykalnie zmienia percepcję. Nie piszę tego wszystkiego, by rozgrzeszać PiS z tego, co działo się w zeszłym tygodniu, czy by kpić z „naiwnych liberałów”. By jednak w pełni zrozumieć, z czym dziś mamy do czynienia, trzeba spojrzeć na to w szerszym kontekście, historii ostatnich dwudziestu kilku lat.
Czasem zostaje tylko krzyk
W tym szerszym planie warto też umieścić poczucie absolutnej bezradności, jakie musi teraz odczuwać „obóz konstytucyjny” III RP. Ta bezradność wielokrotnie doświadczana była w przeszłości przez wiele grup społecznych, niezdolnych oddziaływać na politykę rządów, która uderzała w ich żywotne interesy nie mniej, niż to, co PiS robi z sądami w nasze poczucie praworządności.
Rolnicy uwikłani w pułapki niespłacalnych kredytów w latach 90., opiekunowie niepełnosprawnych, pracownicy budżetówki, na których uposażeniach państwo ciągle oszczędzało, pracownicy zamykanych zakładów i likwidowanych branż – wszystkie te grupy czuły, że polska demokracja działa kulawo, że ich istotne roszczenia w żaden sposób nie dają się przełożyć na politykę, że ich głos się nie liczy i zostaje im tylko krzyk: desperackie protesty, palenie opon, rzucanie płytami chodnikowymi, skandowanie „zło-dzie-je”!
Pod sądami opony jak dotąd nie płoną, ale pod Sejmem w zeszłym tygodniu widać było podobną desperację. Garstka ludzi, przekonanych o własnej racji i bezsile, rzucała się przez barierki, by po drugiej ich stronie mazać na sejmowych murach hasła typu „czas na sąd ostateczny”.
czytaj także
Liberalne mieszczaństwo odkrywa w ten sposób znaczenie obywatelskiego nieposłuszeństwa. Nawet w demokracji liberalnej, gdzie prawo stanowią nasi przedstawiciele, trzeba czasem złamać przepisy – narażając się świadomie na konsekwencje – w imię pewnie podstawowych zasad, na których prawo powinno się wspierać. Do tej pory dominująca w Polsce narracja mówiła raczej: żyjemy w demokratycznym państwie prawa i każdy legalnymi sposobami może dochodzić swoich racji. Nawet takie akcje jak blokady eksmisji na bruk przez Piotra Ikonowicza często przedstawiano po prostu jako nieodpowiedzialne warcholstwo – choć jak się potem okazało, ich uczestnicy bronili zapisów polskiej konstytucji. Teraz podejście do takich działań radykalnie zmienia się w nie-prawicowym mainstreamie.
Czego się nauczymy
W środowiskach lewicowych reakcją na tę niewczesną edukację liberalnego centrum w erze PiS często jest szyderstwo. „Dobrze tak liberałom, niech wiedzą, jak czuli się anarchiści czy rolnicy” – można przeczytać w różnych mikrolewicowych niszach. Nie jest to mądra politycznie reakcja z dwóch powodów.
Po pierwsze dlatego, że to, co robi PiS, model ustrojowy, w jaki pcha nas dziś Nowogrodzka, jest zagrożeniem także dla jakiegokolwiek lewicowego projektu w Polsce. Radość, że przy okazji dostają także nielubiane przez część lewicy elity jest błędną inwestycją politycznego gniewu.
Po drugie, doświadczenie PiSowskiego autorytaryzmu może i powinno być dla całego obozu demokratycznego punktem wyjścia do dyskusji o tym, w jaki sposób po PiS budować bardziej demokratyczny porządek społeczny. Taki, gdzie działanie policyjnej pałki będzie faktycznie kontrolowane przez prawo – także wobec grup słabych, nieustosunkowanych i skonfliktowanych z władzą. Gdzie wszyscy rozumiemy znaczenie obywatelskiego nieposłuszeństwa i nie kryminalizujemy sięgających po niego ruchów społecznych, jako „wandali”. Gdzie wreszcie demokracja zapewnia autentyczne przełożenie trosk i interesów społeczeństwa i różnych tworzących go grup na władzę.
Dzięki Kaczyńskiemu i jego stronnikom dziś wszyscy – poza twardym elektoratem PiS – zdali sobie sprawę ze stojących przed Sejmem barier, strażników i zasieków, całej maszynerii oddzielającej władzę od głosu obywateli. Dla wielu z naszych rodaków te barierki, choć dla nas niewidoczne, stały przed Sejmem już od dawna. Albo teraz wspólnie pomyślimy, jak usunąć wszystkie bariery spod Sejmu – w tym te niewidoczne wcześniej dla liberalnej opinii publicznej – albo te, które postawił PiS zostaną tam jeszcze na długo.