Czyli krótka historia nierówności w Polsce.
„Szczególne, ale naturalne to, że nawet w patriarchalnej Słowiańszczyźnie rozwijał się od wieków podział ludzi na dwa odręb ne stany. Za dzikich jeszcze czasów nad lud włosienny dostojniejsi byli ci, którzy mieli kołpaki” – pisał wielki XIX-wieczny historyk Julian Bartoszewicz w swojej Historii pierwotnej Polski.
Nierówności pomiędzy ludźmi w dawnej Polsce były dla niego czymś naturalnym – chociaż, jak wielokrotnie podkreślał, dawni Słowianie żyli w idealnej społecznej harmonii. Pisał:
„Wszędzie stan rzeczy wyrabiał klasę wyższą, dostępną każdej zasłudze. Nie było kast, ale były zatrudnienia, była władza i obowiązki. Lud nie zazdrościł dostojniejszym, których wynosił rozum albo praca. Równość obywatelska doskonale się godziła z tem, co wywołała konieczność. Wszystkie nierówności towarzyskie na świecie jednakowo się rozpoczynały, przychodziły do życia. Potomkowie żupanów, wojewodów, książąt, rośli w czci powszechnej”.
Ten naturalny ład społeczny panujący wśród Słowian, pełen braterstwa i zgody, odróżniał ich, zdaniem Bartoszewicza, od sąsiadów – zwłaszcza od Niemców, którzy „wojennością, duchem feudalności, nierównością towarzyską [społeczną], czcią dla osobistości, odróżniali się od wszystkich w rażący sposób (…). Nierówność była w krwi, w poczuciu”
Czy Bartoszewicz miał rację? Na ile nierówności społeczne – w dochodach, statusie, poziomie życia – są wpisane w polską kulturę i tradycję, a na ile jesteśmy społeczeństwem egalitarnym? Z książki Görana Therborna dowiadujemy się, że poziom nierówności zależy w decydującej mierze od instytucji społecznych – dostępu do edukacji, systemu podatkowego, siły związków zawodowych – a te instytucje są kształtowane przez kulturę i historię. Na ile zatem w naszych polskich genach zapisana jest akceptacja dla nierówności społecznych? Czy Polacy są „z natury” egalitarni?
Równocześnie od Therborna nie dowiadujemy się wiele o Polsce. Nasz kraj pojawia się w paru tabelach. Polski współczynnik Giniego – wskaźnik pokazujący zróżnicowanie pomiędzy najwyższymi i najniższymi dochodami – wynosi ok. 0,31, co stawia Polskę w jednym szeregu z dużymi krajami Unii Europejskiej, takimi jak Francja, Hiszpania czy Niemcy (można mieć zastrzeżenia do tego, jak został policzony, ale do tego jeszcze dojdziemy; na razie przyjmijmy go za dobrą monetę). Mamy więc wyższy poziom nierówności niż Czesi, Holendrzy i Skandynawowie, ale za to niższy niż Brytyjczycy, którzy prawie dorównują pod tym względem Amerykanom.
Polska wyróżnia się też stosunkowo wysokim poziomem redystrybucji dochodów, typowym dla krajów o bardzo aktywnej polityce społecznej, takich jak Kanada, Finlandia czy Niemcy. Ten wskaźnik pochodzi z danych OECD i trudno z nim polemizować, chociaż każdemu, kto zna mizerię polskiego socjalu oraz żałosne niedofinansowanie całej polityki społecznej, wyda się on zaskakujący. Wytłumaczeniem może być to, że za transfery społeczne OECD uznaje gigantyczne dopłaty z budżetu (a więc z podatków) do emerytur wypłacanych przez państwo – głównie przez ZUS i KRUS. Podejrzewam, że większość Polaków nie uznałaby tego za narzędzie polityki społecznej, ale po prostu za wypłacanie starym ludziom czegoś, co przez lata ciężko wypracowali, co im obiecano i co im się sprawiedliwie należy. Faktycznie jednak w ten sposób dochodzi do gigantycznego zrównania dochodów: w 2013 r. dotacja z budżetu do ZUS wyniosła 49 mld złotych, do KRUS – 15,9 mld, a na tzw. emerytury mundurowe wydano dodatkowo 15 mld zł (dla porównania, wydatki na obronność wyniosły w tym samym roku niecałe 14 mld zł). W tym samym 2013 r. do jednego statystycznego emeryta pobierającego wypłatę z ZUS podatnicy dopłacili średnio 6,7 tys. zł, a do rolnika otrzymującego emeryturę z KRUS – 12,5 tys. zł. Politycy PSL, którzy bronią KRUS jak niepodległości, mówią publicznie o tym, że jest to przede wszystkim rodzaj zasiłku przeznaczonego dla rolników.
Zostawmy jednak rozważania nad tym, na ile państwo polskie zrównuje dochody Polaków – i na ile jest to świadoma polityka kolejnych rządów, a nie wypadkowa obietnic złożonych przez władze PRL różnym grupom społecznym oraz wyborczej siły emerytów w demokratycznej III Rzeczypospolitej. Nie będziemy tu także streszczać książki Therborna, który pokazuje społeczne i ekonomiczne mechanizmy powstawania nierówności w świecie XXI wieku – i która zasługuje na lekturę w całości. Dobrze jest jednak uzupełnić pracę szwedzkiego naukowca o polski kontekst, w tym także historyczny. Wielki francuski historyk Fernand Braudel pisał o „długim trwaniu” różnych strukturalnych cech społeczeństw – trwalszym od zmian ustrojów, rewolucji i przemian technologicznych. Być może na poziom nierówności w Polsce należy spojrzeć właśnie w tej perspektywie.
Wypowiem też jasno i na wstępie tezę, którą chcę tutaj postawić: Polska była zawsze krajem o wysokim poziomie nierówności, które jednocześnie zaledwie parokrotnie w historii były na serio kontestowane w polityce wewnętrznej i rzadko stawały się naczelnym przedmiotem politycznej debaty. Przeciwnie, często – i dotyczy to zarówno odległej przeszłości, jak czasów współczesnych – werbalnemu egalitaryzmowi towarzyszyła polityka ugruntowująca nierówności i wzmacniająca pozycję uprzywilejowanych elit. Dotyczy to czasów najdawniejszych, ale też paradoksalnego pod tym względem okresu PRL, jak i polskiego demokratycznego kapitalizmu po 1989 r.
Co więcej, Polacy nie są przesadnie egalitarni – nawet jeśli uważają równość za ważną wartość, to w praktyce akceptują wysoki poziom nierówności społecznych i nie są skłonni się przeciwko nim buntować.
W 1830 r. w Warszawie ukazała się książka jednego z ojców-założycieli polskiej etnografii, Łukasza Gołębiowskiego, w której opisywał on zwyczaje i wierzenia polskich chłopów. Przy okazji uznał za stosowne dać odpór zagranicznym obserwatorom, którzy pisali o fatalnym losie chłopów w Polsce i ze zgrozą przedstawiali wiejską nędzę.
Fragment jest długi, ale warto go przytoczyć w całości. Gołębiowiski pisał:
Myli się albo z pozorów tylko sądzi (jak nas zagraniczne okrzyczały pisma), kto stan kmiotków naszych zowie niewolniczym, albo ich najnieszcześliwszymi poczytuje, przodków naszych albo nas samych o barbarzyństwo obwinia. (…) Że odzież kmiotka w oczach cudzoziemca lichą się zdawała, że pokarm jego był gruby, nie wytworny, że chałupa jego w porównaniu z zagranicznemi była nikczemną, nie przeto już samej nędzy doznawał. Miejscowe okoliczności i potrzeby sprawiały jedno, do drugiego nawykł; zdrowie tem utrzymywał, a w skromnej jego lepiance przemieszkiwała z nim i jego rodziną cnota, krzepkość i byt szczęśliwy. Sama dobroć charakteru Polaków to sprawiała, że kmiotków swoich każdy prawie nie groźnym Panem, lecz ojcem był i opiekunem, stawiał mu chałupy, dawał konie, woły i wszelką zapomogę, wydzielał pewną miarę gruntu, opatrywał lasem, korzyści z łowienia ryb, zbierania grzybów i jagód pozwalał, i przestawał na skromnem wynagrodzeniu, jakie mu za te dobrodziejstwa umiarkowaną pańszczyzną i szczupłą daniną zwykł czynić. (…) W niedostatku wszelkim chłopek u Pana wsparcie, w chorobach skuteczną pomoc, w nieszczęściach pociechę znajdował, i zasłonę od ucisku, jakiby kto inny lub wojskowi mogli wyrządzać. (…) Jeśli Pan w ogóle biorąc moralnym bywał, i kmiotek polski cnoty posiada, któremi słusznie w oczach świata całego pochlubić się może: przywiązany do wiary swych ojców, Monarchom wierny; prawość, szlachetność i uczciwość, zdaje się, że wyssał z mlekiem.
Ta bardzo typowa konserwatywna obrona feudalnego ładu społecznego – w którym „dobroć charakteru Polaków” jest traktowana na serio jako gwarancja harmonijnych relacji w bardzo nierównym społeczeństwie – została u Gołębiowskiego uzupełniona o jeden ważny element. Autor wie, że polski, feudalny jeszcze krajobraz społeczny różni się od krajobrazu, do którego przyzwyczajeni są goście z Zachodu i że przepaść pomiędzy biednymi i bogatymi w Polsce (nie tylko materialna, ale i społeczna) jest „u nas” większa niż „u nich”. Mają ją legitymizować patriarchalne stosunki pomiędzy panem i poddanym.
Już od XVII wieku podróżnicy z Zachodu dostrzegali, że w Polsce różnice pomiędzy biedą chłopów i bogactwem szlachecko-magnackiej elity są większe niż w krajach, z których przybyli. Zauważali także, że egalitaryzm szlachecki był pozorny. Co prawda każdy zaściankowy szlachcic uważał się za równego magnatom i miał teoretyczne prawo zostać wybranym królem Rzeczypospolitej. Równocześnie jednak nie odczuwał skrupułów, czapkując uniżenie magnatom i potrafił spędzić całe życie „wieszając się pańskiej klamki”. Przepaść społeczna pomiędzy magnatem a szlacheckim szaraczkiem, mimo egalitarnej retoryki, była gigantyczna.
Obserwacje cudzoziemców pochodzące z I połowy XIX wieku są jeszcze bardziej uderzające. Wielka Brytania przechodziła wówczas okres, który znakomity historyk gospodarki Robert Allen nazwał „pauzą Engelsa”, kiedy to gwałtownemu wzrostowi gospodarczemu i szybkiej akumulacji kapitału towarzyszyła stagnacja (albo spadek, historycy mają różne opinie w tej sprawie) płac realnych. Nędza robotników, którą opisywał Engels w swojej sławnej książce – nie on jeden zresztą o tym pisał – była jak najbardziej prawdziwa. I to przybyszom z takiej Anglii i takiego Zachodu wydawało się, że nierówności społeczne na ziemiach polskich przewyższają wszystko to, co widzieli w domu.
Jak wszyscy pamiętamy z licealnych lekcji historii, w dziejach Polski „kwestia społeczna” przegrywała jednak niezmiennie ze „sprawą narodową”. W czasie obu wielkich powstań polskich główna linia podziału politycznego wśród polskich ugrupowań dotyczyła właśnie kwestii społecznej – uwłaszczenia chłopów. Zdaniem radykałów miało to prowadzić do „uobywatelnienia chłopów” i przekonania ich, aby dołączyli do kształtującego się właśnie nowoczesnego narodu polskiego. Efekty tych zabiegów były mizerne. Żaden z rządów powstańczych niczego w kwestii chłopskiej nie rozstrzygnął, a chłopi często pomagali carskim władzom w zwalczaniu powstańców. Wypada przypomnieć w tym miejscu znany wiersz Czesława Miłosza o polskiej szlachcie, który mówi więcej niż gruby podręcznik historii:
Powstali w boju, przegrali powstanie Bo ludu swego w porę się ulękli. (…)
Car im na przekór chłopów oswobodził.
Pieniądz zbudował kuźnie i warsztaty. Półnagi bandos do fabryk uchodził I w obce kraje biegł od kurnej chaty.
Być może jedynym momentem, w którym „sprawa społeczna” rywalizowała w Polsce o prymat ze „sprawą narodową”, była rewolucja 1905 r. Polscy socjaliści podzielili się wówczas, jak wiadomo, na dwa obozy. Radykalni marksiści uważali, że sprawa narodowa zostanie rozwiązana po rewolucji społecznej i obaleniu caratu (a ci najbardziej radykalni – że narodowości wówczas znikną jako burżuazyjny przeżytek). Ewolucję ważniejszego i bardziej wpływowego nurtu polskiego socjalizmu symbolizuje droga polityczna Piłsudskiego, który zaczynał jako społeczny radykał, ale w wolnej Polsce – już jako dyktator – zawarł z konserwatywną arystokracją sojusz, przypieczętowany podczas zjazdu u Radziwiłłów w Nieświeżu w październiku 1926 r. (w Warszawie plotkowano wówczas, że to wstęp do ustanowienia monarchii). Polityka społeczna II RP była więc w praktyce niesłychanie zachowawcza, a ziemiaństwo nadawało ton życiu społecznemu i kształtowało powszechne aspiracje.
Równocześnie duża część rządzącej elity nie miała żadnych złudzeń co do poziomu cywilizacyjnego kraju: nieprzypadkowo premier, generał i doktor Felicjan Sławoj Składkowski nakazywał urzędowo stawiać wszędzie wychodki, a minister spraw zagranicznych Józef Beck rzecznikom polskich ambicji kolonialnych miał odpowiedzieć „Polskie kolonie zaczynają się zaraz za Rembertowem”. Problem nierówności ustępował więc innym wyzwaniom, postrzeganym jako ważniejsze – przede wszystkim utrzymaniu niepodległości.
Sprawa nierówności społecznych – postrzeganych oczywiście jako problem – wikłała się w beznadziejny sposób z kwestią narodową także na prawicy. Jej najpotężniejsza siła, czyli Narodowa Demokracja, oraz powstałe w latach 30. XX wieku bardziej radykalne ugrupowania, głównej przyczyny nierówności dopatrywały się w dominacji kapitału i dominacji Żydów w polskim życiu gospodarczym. Głosiły one potrzebę uczynienia z Polaków narodu średniozamożnych posiadaczy, a w ramach narodowych postulowały solidaryzm społeczny. Antysemicka obsesja wysuwała się jednak na pierwszy plan we wszystkich sprawach społecznych. Przykładów tej smutnej choroby umysłowej jest bardzo wiele; żeby nie zanudzać czytelnika, przypomnijmy jeden – wydaną w 1937 r. książkę Jędrzeja Giertycha, ideologa skrajnej narodowej prawicy, zatytułowaną O wyjście z kryzysu. Wśród różnych środków, jakie miał „rząd narodowy” podjąć w celu naprawy życia gospodarczego w Polsce, punkt a), najszerzej opisany, został zatytułowany po prostu „usunięcie Żydów”, których autor – jak i całe jego ugrupowanie – uważał za żerujące na słabym polskim organizmie pasożyty oraz jedną z głównych przyczyn narodowych nieszczęść, w tym zwłaszcza nędzy mas (Giertych wyliczył nawet skrupulatnie, że jeden żydowski „pasożyt” przypada na 17 Polaków).
Nic zaskakującego, że II RP uczyniła więc relatywnie niewiele, aby odziedziczone po minionych stuleciach nierówności społeczne zmniejszyć. Pod koniec lat 30. kraj zresztą wydawał blisko 2/3 budżetu na obronność – jeśli wliczyć w to inwestycje w strategiczną sieć drogową oraz przemysł zbrojeniowy – a na politykę społeczną nie tylko brakowało chęci, ale i pieniędzy.
Dopiero wojna i okres PRL przyniosły radykalną zmianę, ale została ona całkowicie narzucona z zewnątrz – przez dwóch okupantów. Okupacja niemiecko-sowiecka – oraz późniejsze rządy komunistów – były dla Polski społeczną rewolucją, o czym niedawno przekonująco napisał w głośnej książce Andrzej Leder. Cały proces był przy tym także bezprecedensowy w swojej brutalności. Najpierw całkowicie wywłaszczono wielki kapitał; potem na terenach włączonych do Rzeszy i okupowanych przez ZSRR zlikwidowano ziemiaństwo, często fizycznie mordując jego przedstawicieli; na Kresach wywłaszczono kupców i drobnych fabrykantów; następnie w Zagładzie Niemcy wymordowali Żydów, stanowiących dominującą część polskiego drobnomieszczaństwa; wreszcie reforma rolna 1944 r. wywłaszczyła resztkę ziemian, którzy uchowali się jeszcze w Generalnym Gubernatorstwie, a powojenna nacjonalizacja wywłaszczyła pozostałych właścicieli fabryk (tych mniejszych). Do końca lat 40. „władza ludowa” zlikwidowała niemal w całości prywatny handel i rzemiosło. Nawet 2/3 przedwojennej inteligencji zginęło albo wyemigrowało. W 1949 r. radykalne zrównanie polskiego społeczeństwa było właściwie zakończone.
Nowe społeczeństwo polskie było przy tym budowane w imię ideałów równości. Do końca swojego istnienia PRL chwaliła się, że zlikwidowała przedwojenne nierówności – chociaż w latach 80. już mało kto o nich pamiętał, a ludzie doświadczali w bardziej bolesny sposób nowych nierówności, które Polska Ludowa szybko stworzyła.
Z punktu widzenia obserwatora żyjącego w kapitalistycznej III RP są one jednak dobrze zakamuflowane albo trudne do zrozumienia. Na „równościową” retorykę PRL łatwo się nabrać także dzisiaj: całkiem niedawno udało się to np. grupie urodzonych w latach 70. i 80. lewicowych publicystów, którzy mimowolnie powielili wiele nieprawdziwych kalek PRL-owskiej propagandy.
Trudność z wytłumaczeniem nierówności Polski Ludowej bierze się stąd, że w niewielkim stopniu wyrażały się one w pieniądzu, choć w nim również, bowiem zróżnicowanie płac w PRL, zwłaszcza od lat 70., należało do najwyższych w bloku socjalistycznym i nie było – jeśli wierzyć oficjalnym danym – dużo niższe niż dziś. Wskaźnik Giniego (ustalony na podstawie badania budżetów domowych) w schyłkowej PRL wahał się pomiędzy 0,23 i 0,25, co oznacza, że różnice dochodów były wyższe niż np. w krajach skandynawskich i porównywalne do Niemiec Zachodnich. Co ciekawe, według tych samych badań zróżnicowanie płac wzrosło dopiero po kilku latach transformacji ustrojowej – najprawdopodobniej około 1995 r.
Zasadniczne nierówności w PRL wyrażały się jednak w dostępie do deficytowych dóbr: przydziałów na mieszkania, talonów na samochody, wczasów zagranicznych, lepszej opieki medycznej, paszportów, wreszcie mięsa, sprzętu AGD czy innych artykułów, których permanentnie na rynku brakowało. Pod tym względem różnice pomiędzy obywatelami PRL pozostawały od początku do końca przepastne. Najlepszy dostęp do dóbr deficytowych, per fas et nefas, zapewniał udział we władzy. W drugiej zaś kolejności – praca w branżach uprzywilejowanych, takich jak górnictwo czy policja (zwłaszcza polityczna).
Niedoszacowana jest także skala przestępczości gospodarczej w PRL: według niektórych szacunków wielkość „szarej strefy” sięgała nawet 10% PKB. Jeszcze w latach 60. światowej sławy ekonomista Michał Kalecki pisał o przestępczości gospodarczej, że jej rozmiary „stawiają to zjawisko w rzędzie pierwszoplanowych zagadnień politycznych”: „jesteśmy przecież właściwie świadkami powstawania warstwy «burżuazji przestępczej», która na pewno niemały ma udział w zakupach samochodów czy budowie willi”. Jak komentowała to historyczka Małgorzata Mazurek, koncepcja „burżuazji przestępczej” umiejscawiała oś konfliktu społecznego pomiędzy dysponentami deficytowych dóbr a konsumentami, a nie pomiędzy nomenklaturą partyjną i klasą robotniczą (jak pisali Jacek Kuroń i Karol Modzelewski w „Liście otwartym do partii” w 1963 r.).
W istocie historia społeczna PRL pełna jest publicznych protestów wobec nierówności. Wśród listów do tygodnika „Po Prostu” pisanych w latach 1955–1957 – w czasach odwilży i wielkiej roli społecznej tego pisma – ogromną część stanowią skargi na wystawny tryb życia lokalnych elit, korupcję i kliki. Oburzenie budzą sklepy „za żółtymi firankami”, w których partyjna elita mogła kupować dobra niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Te „konsumy” były pozbawione szyldów i umieszczone w miejscach, do których przeciętny obywatel nie miał wstępu (np. na terenie jednostki wojskowej). Organizowano je przy Komitecie Centralnym PZPR oraz przy komitetach wojewódzkich: miały ułatwiać pracownikom kupowanie tego, czego na rynku nie było (a nie było prawie niczego). „Konsumy” szybko budowały własną bazę zaopatrzeniową: przed likwidacją w 1956 r. miały własne gospodarstwa rolne, a nawet tuczarnie świń. Jeden z czytelników „Po Prostu” tak opisywał sklep przy ul. Nowowiejskiej w Warszawie: „Nowootwarta [!] placówka jest starannie ukryta za barakiem i świeżo wzniesionym murem z żelazną bramą. Przedstawia ona sobą 1 piętrową kamienicę z biało polakierowanymi kratami w oknach. Przed przedsiębiorstwem tym stoi cały dzień (…) sznur samochodów, którymi panie oficerowe przyjechały na zakupy”.
Kampanię przeciw „konsumom” rozpoczęło „Po Prostu”, które w 1956 r. wydrukowało o nich demaskatorski artykuł. Postulowano likwidację tych sklepów; autor artykułu przestrzegał, żeby „żółte firanki nie urosły do miary symbolu”.
W październiku 1956 r. sklepy zlikwidowano, a placówki przekazano zwykłym sieciom handlu detalicznego. Mimo to wewnętrzny obieg handlowy dla uprzywilejowanych dalej istniał: do końca PRL funkcjonowały sklepy dla wojskowych albo lepiej zaopatrzone stołówki dla aparatu przy komitetach partii.
Podobnych przykładów można znaleźć wiele, a wydana niedawno książka historyka Jerzego Kochanowskiego o czarnym rynku w PRL to gigantyczny zbiór przypadków pokazujących naprawdę uprzywilejowane elity i zarazem skalę społecznych nierówności: w czarnorynkowym handlu w niektórych regionach kraju i niektórych okresach brało udział – jak wynikało z partyjnych szacunków – nawet 40% członków lokalnych organizacji PZPR.
Powszechne przekonanie o narastaniu nierówności w PRL potwierdzają także prowadzone wówczas badania socjologiczne. Według sondażu z 1974 r. zdecydowana większość Polaków (61,3%) uważała, że nierówności społeczne są w Polsce „duże lub bardzo duże”. W 1980 r. ten odsetek wzrósł do 65%, a zmniejszenie nierówności awansowało na trzecią pozycję w hierarchii „spraw do załatwienia”. Nawet pobieżna lektura postulatów strajkowych z lat 1980–1981 pokazuje, że sprawy nierówności i przywilejów zajmują czołowe miejsce w hierarchii społecznych problemów
„Solidarność” była więc drugim historycznym momentem, w którym protest przeciw nierównościom społecznym stał się jednym z wiodących przedmiotów polskiej polityki. Było to wówczas o tyle łatwiejsze, że umożliwiał to sam system – który głosił egalitarne hasła, ale ostentacyjnie ich nie realizował. Zupełnie inaczej było po 1989 r., kiedy egalitaryzm stracił taką legitymizację.
Był to jednak moment krótki i pozbawiony konsekwencji, a sam ruch szybko wyewoluował w stronę postulatów dotyczących władzy i niezależności politycznej od ZSRR. Powtórnie w kluczowym dla polskiej historii momencie „sprawa narodowa” wygrała z „kwestią społeczną”.
Po 25 latach transformacji ustrojowej Polacy wydają się akceptować poziom nierówności społecznych, który ze sobą przyniosła.
Jest to pogląd niemiły dla osoby o raczej egalitarnych poglądach (a podejrzewam, że tacy ludzie sięgną po książkę Therborna), ale bardzo trudno z nim polemizować. W badaniach opinii publicznej nierówności społeczne regularnie są rejestrowane jako problem, ale ustawiane w drugim albo trzecim szeregu spraw, które utrudniają życie mieszkańcom naszego kraju. W wielkim badaniu przygotowanym przez TNS Polska dla „Gazety Wyborczej” na wiosnę 2014 r. – na ćwierćwiecze demokracji w Polsce – tylko 4% respondentów wskazało „rażące nierówności w poziomie życia ludzi” jako główny problem ustrojowy po 1989 r. Aż 46% wybrało „bezrobocie i brak bezpieczeństwa pracy”, a 22% – „zubożenie społeczeństwa”. W rankingu społecznych bolączek z nierównościami wygrały jeszcze brak stabilności i niekompetencja władzy oraz źle działająca służba zdrowia. Nieco mniej niż nierównościami Polacy przejmują się jeszcze korupcją.
Według oficjalnych badań poziom nierówności dochodowych w Polsce mieści się, jak już wspomnieliśmy, w europejskiej średniej. Można oczywiście mieć zastrzeżenia do tych wyników: GUS bada zarobki w przedsiębiorstwach zatrudniających powyżej 10 pracowników i na tej podstawie oblicza polski wskaźnik Giniego (na który powołuje się Therborn). W ten sposób „obcina” oba końce polskiej dystrybucji dochodów – wysoko opłacanych specjalistów i menedżerów, którzy często prowadzą jednoosobową działalność gospodarczą i nie pracują na etat, oraz, z drugiej strony, ludzi zatrudnianych „na czarno” oraz na umowach tymczasowych.
Anegdotyczne doniesienia z ostatnich lat sugerują narastanie różnic społecznych. W Polsce nawet w czasach kryzysu błyskawicznie rósł rynek luksusowej konsumpcji: w czasach wieloletniej stagnacji płacy realnej (znów wg GUS) otwierano kolejne butiki najlepszych światowych marek oraz salony samochodowe Ferrari. W grudniu 2014 r. polski dystrybutor, Grupa Pietrzak, ogłosił rozbudowę salonu Ferrari w Katowicach. Najtańszy samochód kosztuje w nim 900 tys. złotych, a przy salonie zbudowano lądowisko dla śmigłowców.
Niezależnie od tego, jak ocenimy poziom nierówności w Polsce, nic nie wskazuje, aby miały się wkrótce stać przedmiotem politycznej debaty. Publicyści dyskutują raczej o sposobie konsumpcji – np. o społecznych skutkach mieszkania w grodzonych osiedlach – niż o nierównościach w dochodach, które są fundamentem różnic w stylach życia.
Być może wynika to po części z tego, że dyskurs egalitarny został w Polsce gruntownie zdelegitymizowany. W latach 90. kapitalizm powszechnie odbierano jako ustrój merytokratyczny, który nagradza pieniędzmi i statusem ciężką pracę oraz wysokie kwalifikacje. Było to wdrukowane w język całej polskiej transformacji ustrojowej (oraz pasowało do klimatu epoki).
Legitymizacja nierówności społecznych jako czegoś nieuniknionego i koniecznego jest w Polsce na porządku dziennym. Dziesięć lat temu Lucjan Miś, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, porównał to, co o bezrobociu mają do powiedzenia dwa najpopularniejsze programy informacyjne w polskiej telewizji – „Fakty” TVN oraz „Wiadomości” TVP. Analizując ich przekazy (zbierane w 2002 r. na podstawie losowo nagranych materiałów ze 123 dni), Miś użył anglosaskiego pojęcia „frame’owania”, czyli ram opowiadania o bezrobociu. Wyróżnił dwie główne „ramy” tych opowieści. Jedną – częściej występującą w „Faktach” – nazwał „ramą indywidualizmu rynkowego”. U jej podłoża leży przekonanie, że każdy człowiek jest kowalem swojego losu i każdy sam odpowiada za swój sukces – lub porażkę – na rynku pracy. W tej opowieści wybory życiowe mają charakter rynkowy i prywatny. Rynek, w sposób bezosobisty i efektywny, decyduje o zatrudnieniu i pozycji społecznej, uwzględniając talent i wysiłek człowieka. Drugą „ramę” opowiadania o biedzie Miś nazwał „zbiorowym etatyzmem”. Zawiera ona założenie, że rynek pracy jest ważnym przedmiotem polityki państwa, a takie zjawiska, jak bezrobocie czy bankructwo dużej fabryki, domagają się interwencji państwowej. Moralnie odpowiedzialne za bezrobocie są zarządy, właściciele i banki, poszkodowani są pracownicy.
Obserwując dyskusję o biedzie prowadzoną na łamach „Gazety Wyborczej” w 2005 roku, Magdalena Rek z Uniwersytetu Łódzkiego zauważyła, że – po pierwsze – temat nie jest dla dziennikarzy „sexy” oraz – po drugie – bieda i nierówności w ogóle rzadko są tematem „samym w sobie”, a pojawiają się przy okazji innych zjawisk społecznych. Napisała również, że kiedy już temat się pojawia, polemiki szybko wygasają. Być może – jak pisała Magdalena Rek – dlatego „że ramy dominującego zespołu przekonań na ten temat, jak i na temat kształtu polityki społecznej w Polsce zostały już określone, toteż przedstawiciele elit symbolicznych przechodzą nad nimi do porządku dziennego”.
Także eksperci – socjologowie i ekonomiści – legitymizują nierówności społeczne. W marcu 2015 r. prof. Henryk Domański, jeden z najważniejszych ekspertów w dziedzinie badania klas i stratyfikacji społecznej, udzielił „Rzeczpospolitej” wywiadu o klasie wyższej w Polsce – która nie istnieje, a która, jego zdaniem, pełni istotną i pożyteczną rolę społeczną:
„Elita biznesu stanie się klasą wyższą, gdy w tej roli zostanie zaakceptowana przez społeczeństwo. Warunkiem jest wysoki prestiż, szacunek, przekonanie, że zasłużyli na wysokie dochody i że można oczekiwać od nich wkładu dla społeczeństwa, uzasadnienia swojej wyższości, na przykład w postaci inwestowania w kulturę, działalność charytatywną, edukację. Tego u nas nie ma”.
W tle mamy tu wizję ładu społecznego godną innego polskiego uczonego, cytowanego wcześniej Łukasza Gołębiowskiego. Nierówność jest czymś naturalnym i przyrodzonym, koniecznym warunkiem dobrego ładu społecznego. Język się zmienił – dzisiejszy socjolog nie mówi już o przyrodzonej „dobroci charakteru Polaków” – ale mechanizm akceptacji dla nierówności społecznych pozostaje uderzająco podobny.
„Nierówność to naruszenie ludzkiej godności; to zablokowanie przyrodzonej każdemu człowiekowi zdolności do rozwoju” – pisze na wstępie swojej książki Göran Therborn. Warto to polskiemu inteligentowi przypominać.
W naszych gazetach przeczyta o tym rzadko, a w telewizji usłyszy o tym jeszcze rzadziej. A już o tym, że nierówność nie jest dana przez naturę, tylko pozostaje efektem ludzkich, politycznych wyborów, nie mówi się u nas prawie wcale.
Ciekawe, dlaczego?
Jest to wstęp do książki „Nierówność, która zabija” Görana Therborna, która ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa PWN.
**Dziennik Opinii nr 158/2015 (941)