Polska klasa średnia powstała w wyniku rewolucji, której sama nie chce widzieć - mówi prof. Andrzej Leder w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”
Grzegorz Sroczyński: Michał Żebrowski mówi: „Ja mam na Podhalu gospodarstwo. Ja mam krowy, konie, własne świnie, kury dzięki temu, że Polska się zmieniła”. Dość zabawna perspektywa.
Andrzej Leder: Ale powiedzieć mu na to „pan jest beneficjentem przemian” – to brzmi, jakby on wszystko dostał na tacy. A nie dostał. Zagrał wiele świetnych ról, zbudował własny teatr. To gospodarstwo na Podhalu, które kupił, to ćwierć wieku harówki.
Jest głęboka mądrość w teorii Marksa, zwłaszcza jeśli się ją czyta jako opis socjologiczny. Marks nie twierdzi, że burżuazja to cwaniacy, którzy wszystkich oszukali i w ten sposób się dorobili. Oni potrafili opleść świat siecią kolei żelaznych i zmieniać świat. U Marksa znajdzie pan podziw dla siły sprawczej tych ludzi.
Polska burżuazja chce zmieniać świat?
Nie chce. Na tym polega problem. Nasza elita nie chce ponosić konsekwencji bycia elitą, nie czuje żadnej odpowiedzialności za resztę społeczeństwa. „Kto miał entuzjazm, dwie ręce i głowę do roboty, to się zabierał i pracował” – mówi Żebrowski. I to jest cała refleksja społeczna ludzi, którym się w Polsce powiodło.
Nieprawdziwa?
To okropnie mało.
Taki dyskurs pozornie odwołuje się do etyki weberowskiej, protestanckiej, czyli że każdy jest kowalem własnego losu. „Kto miał dwie ręce, ten pracował”. To nie jest cała prawda. Bo jeśli w Łapach padają najwięksi pracodawcy – cukrownia i ZNTK – to, czy ktoś ma dwie prawe ręce, czy dwie lewe, czy jest trzeźwy, czy pijak, czy mu się chce, czy nie chce, i tak ma niewielkie szanse na cokolwiek. I takich miejsc są w Polsce tysiące, na przykład dawne pegeery. Innymi słowy: gdyby Michał Żebrowski nie urodził się w dobrej warszawskiej rodzinie, tylko w jednym z takich miejsc, mógłby być dzisiaj nikim. Bo jego rodzice nie mieliby na bilet do miasta, gdzie działa kółko teatralne. To samo dotyczy nas obu. Pan mógłby nie wylądować w „Wyborczej”, a ja w PAN.
Jedni mają w życiu łatwiej, inni trudniej. Zawsze tak było.
Ale ważne, żeby to widzieć. Polskie elity, klasa średnia, także inteligencja, przestały się tym przejmować. Zamknęły się w świecie stworzonym dla siebie, gdzie jak ktoś ma dwie ręce, to sobie poradzi. Ten świat daje dość dużo szans ludziom, którzy do niego przynależą. I nie jest zainteresowany tym, że inni szans nie mają.
(…)
Burżuazja francuska mówiła: „My, naród”. Polska mówi: „Ja mam kury, kaczki”.
Nie ma w Polsce tego MY. I nie ma chęci, żeby za cokolwiek brać odpowiedzialność – oprócz własnego obejścia.
Z czego to wynika?
Ze słabości.
Nasza klasa średnia nie wie, kim właściwie jest, skąd się wzięła. Niejasno coś przeczuwa, ale na wszelki wypadek woli się tym nie zajmować.
Coś przeczuwa?
Że wzięła się ze zniszczenia starej Polski.
Od 1939 do 1956 roku trwała w Polsce wielka rewolucja społeczna, której nie traktujemy jak rewolucji. Wyparliśmy ją ze świadomości zbiorowej. W wyobraźni, w języku, w naszej tożsamości jest słabo wyrażona. Wiemy, owszem, że „coś” się wydarzyło, ale bez naszego udziału. To nam zrobił ktoś inny – Niemcy i Rosjanie. Zmiana społeczna, która miała dla Polaków fundamentalne znaczenie, jest doświadczana trochę jak sen. Koszmar senny. To się naprawdę stało? Ja tego chciałem? No ależ skąd! Nie chciałem!
A chciałem?
Chciałem.
Polska przedwojenna żyła w czymś, co można nazwać przedłużonym średniowieczem. Było to społeczeństwo stanowe, bardzo niesprawiedliwe. Duża część ludu nienawidziła tych wszystkich, których postrzegała jako wyzyskiwaczy, czyli pośredników, Żydów, mieszczaństwa w ogóle, a poza tym ziemiaństwa. Przy czym ziemiaństwo było trudniej nienawidzić, bo uosabiało polskość i tradycję, do której wielu aspirowało. Więc ta nienawiść była dość zawikłana.
Przyszli Niemcy i zrealizowali pierwszą część tych ukrytych pragnień – zniknęli Żydzi. A po wojnie komuniści zrealizowali część drugą – zniknął polski dwór, symboliczny prymat szlachty i ziemiaństwa.
W genezie dzisiejszych elit i klasy średniej jest wstydliwa pokątność. Jest wejście do pożydowskich domów, rabowanie dworów, wstępowanie do partii, wszystko moralnie ambiwalentne. Masy idą do wojska, do milicji, zapisują się na studia prawnicze, kończą różne kursy, „nie matura, lecz chęć szczera”. Zajmują nowe pozycje w sposób, który dla nich samych jest moralnie wątpliwy, bo odbywa się pod osłoną armii radzieckiej, towarzyszy temu niszczenie dawnych przedwojennych elit. To wszystko była wielka rewolucja społeczna, ale nigdy nie mieliśmy dość odwagi, by to uznać.
Pan mówi tak, jakby każda rodzina miała szkielet w szafie.
Ma.
Nie chcę powiedzieć, że jesteśmy źli. Potępić. Każdy akt upodmiotowienia w czasie rewolucyjnym jest ambiwalentny, bo zawsze są zwycięzcy i przegrani.
Przecież każdy naród ma jakieś swoje „coś”. Nie jesteśmy wyjątkowi.
Tak. Tylko my w Polsce kwestionujemy, że to „coś” w ogóle miało miejsce. Spychamy naszą rewolucję do nieświadomości. Nie identyfikujemy się z nią.
Dynamizm naszej klasy średniej jest dziedzictwem tej rewolucji. To, że Polacy są bardziej zaradni niż większość społeczeństw wokół, to jest właśnie ten spryt prostego ludu obtłukującego herby z pałacu Zamoyskich i szabrującego poniemieckie miasta.
Jesteśmy dziećmi tych, którzy skorzystali. I nie chcemy tego uznać.
***
Fragment rozmowy Grzegorza Sroczyńskiego z prof. Andrzejem Lederem w „Gazecie Wyborczej” z dn. 11.04.2014. Najnowsza książka Andrzeja Ledera „Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej” ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Czytaj także:
Andrzej Leder: Kto nam zabrał tę rewolucję?
Czy Holokaust zastąpił Polakom rewolucję burżuazyjną?