W argumentacji zwolenników akcji „Ratujmy maluchy” uderza mnie całkowita ślepota na to, że są dzieci, dla których proponowana zmiana jest szansą.
Od długiego dość już czasu dostaję e-maile, w których zachęcany jestem do protestowania przeciwko planom zapędzenia sześciolatków do szkół. Przyznaję, nie jestem w tej sprawie bez winy, kiedyś bowiem, gdy cała sprawa się dopiero zaczynała, uważałem że reformę trzeba opóźnić do czasu, aż szkoły będą lepiej przygotowane na przyjęcie zwiększonej partii dzieci młodszych. Od tego czasu minęło kilka lat, ruch protestu klasy średniej rozrósł się, jego cele zaś zmieniły się wręcz radykalnie. O ile bowiem jakiś czas temu chodziło o wymuszenie na rządzących prawidłowego i racjonalnego przeprowadzenia tej trudnej reformy, o tyle dziś postulatem jest po prostu reformy odwołanie. Ruch „Ratuj maluchy” planuje referendum, wtórują mu niektórzy opozycyjni politycy i część publicystów z mrocznych dworów. I wysyłają do mnie maile w tej sprawie, jak do swego.
To mi się raczej nie podoba, ale przede wszystkim daje do myślenia.
Animatorzy ruchu, państwo Elbanowscy, mają wiele dobrych argumentów, które uzasadniają ich stanowisko. Twierdzą, że sześciolatki są jeszcze zbyt małe, żeby wejść w rygor szkolny, siedzieć czterdzieści pięć minut w ławkach i skupiać uwagę na abstrakcjach. Że połączenie w klasach dzieci mniejszych i większych przyniesie tym mniejszym – „maluchom” z hasła akcji – porażkę i poniżenie. Że szkoły nie są przygotowane do zapewnienia owym maluchom warunków, a nauczyciele – do pracy z tak małymi dziećmi. Że dzieciom nie należy skracać dzieciństwa, zaś najszczęśliwsze są one przy rodzinie, która otacza je troską i daje uwagę. Nie mówiąc już o miłości. Że – wreszcie – nie powinniśmy ślepo kopiować wzorców przychodzących z krajów zachodnich. Cóż z tego bowiem, że Francuz wysyła trzylatki do „école”, zaś Anglik debatuje nad tym, czy może nie warto by dwulatków już jakoś uspołeczniać, Polak za tymi wariactwami podążać nie powinien i nie musi.
Na dodatek sześcioletnie dzieci, które reforma dotknie bezpośrednio – te, które znajdą się w pierwszej klasie wraz z siedmiolatkami – będą miały już potem w życiu ciężej; na egzaminie do gimnazjum, na maturze, przy wejściu na rynek pracy… Zawsze będą miały więcej konkurentów. Na to zaś klasa średnia jest wrażliwa, bo dobrze wie, jak trudna i brutalna jest rywalizacja w świecie pracy.
Jeśli przyjmie się perspektywę z której te argumenty są formułowane, jeśli widzi się te szczęśliwe, spokojne, otoczone opieką rodziców przedszkolaki, wspierane w rozwoju, wożone na zajęcia dodatkowe z rysunku i tańca, sięgające – gdy tylko im się zechce – po albumy z rodzinnej biblioteki; bystre dzieci, których rodzice albo nianie Ukrainki czytają im przed snem w ramach akcji „cała Polska czyta…”, to trudno się z ową argumentacją nie zgodzić. Jak można by je było wrzucić przedwcześnie w paszczę edukacyjnego molocha?
Jeśli widzi się właśnie te dzieci…
Argumenty zwolenników reformy, urzędników ministerstwa oraz przedstawicieli środowisk nauczycielskich dzielą się na dwie grupy. Za zapędzeniem sześciolatków do szkół przemawiają argumenty technokratyczne i społeczne. Technokratyczne wiążą się z zarządzaniem populacją. Te nie są mi bliskie, choć rozumiem racjonalność, która za nimi stoi. Uważam, że w naszej cywilizacji dzieci zbyt wcześnie zmuszane są do zbyt wielkiego wysiłku, że zmuszane są, by bezrefleksyjnie dopasowywać się do reguł trudu, podporządkowanych idolowi produkcji… Ale rozumiem też, że jeśli wybraliśmy cywilizację, której serce bije w rytm produkcji i konsumpcji, to musimy ponosić pewne tego konsekwencje.
Właściwie, z perspektywy przedstawicieli ruchu odmowy, tych argumentów jakby nie było, reforma opisywana jest jak nonsensowny skutek działania jakiegoś ślepego automatu, czegoś w rodzaju matriksu, który – kierowany właściwą sobie, niezrozumiałą logiką biurokratyczną, być może mającą swoje źródła gdzieś w odległych centrach władzy – wprzęga w swe tryby coraz to nowe, niewinne ofiary. To ważny moment całego sporu, ujawnia on bowiem ideowe – żeby nie powiedzieć ideologiczne – paradygmaty, wyobrażeniowe tło, które określa rodzaj argumentacji i emocjonalny klimat całej debaty. Za uroczym hasłem „ratujmy maluchy” tkwi mieszanka konserwatywno-liberalnego poglądu, że państwo to moloch, a biurokracja służy sobie samej i trudni się utrudnianiem życia obywatelom, z Foucaultowskim przekonaniem, że tym, co nam najbardziej zagraża jest diaboliczna mieszanka wiedzy-władzy, zwanej z francuska gouvernementalité.
Ta mieszanka pozwala dotrzeć do bardzo wielu polskich mieszczan, tak czy inaczej poczucie obcości wobec wszelkiej władzy mających we krwi. Rozwijając wizję bezdusznych urzędników, mechanicznie realizujących absurdalne plany, pochlebić można nie tylko tym pieszczącym swoje konserwatywne, amerykańskie snobizmy i wykrzywiającym się na europejski etatyzm, ale i tym, którzy „kulturowo lewicują” i widzą w nowoczesnym państwie machinę zniewolenia.
Powtórzę, argumenty zwolenników reformy są jednak w miarę racjonalne. Technokratyczne mówią przede wszystkim o przesunięciu o rok tej chwili, w której kolejne roczniki wchodzą na rynek pracy, co do pewnego stopnia chronić ma nas przed skutkami klęski demograficznej. Ludzie będą pracować dłużej nie tylko dlatego, że później przechodzić mają na emeryturę, ale też dlatego, że wcześniej będą zaczynać swoją przygodę z „fabryką”. W sytuacji dwucyfrowego bezrobocia argument ten jest co najmniej dwuznaczny, jednak na dłuższą metę i z punktu widzenia, w którym produkcja i konsumpcja są dla ludzi kluczowe, mocny. Inne – mówią o wykorzystaniu niżu do tego, by taką reformę przeprowadzić, bo potem będzie jeszcze trudniej, albo przypominają, że jeśli nie wypełni się szkół sześciolatkami, to trzeba będzie je zamykać i zwalniać nauczycieli. Jest to zresztą argument przywoływany przez samych nauczycieli, głosem ZNP.
Argumenty technokratyczne nie cieszą się w Polsce powodzeniem, każda racjonalność podejrzewana jest zawsze o to, że ukrywa czyjś pospolity interes, co dowodzi, że można praktykować filozofie podejrzenia bez formułujących je filozofów. Być może dlatego rzadko kto broni ważnych spraw z pozycji racjonalności, w dyskursie publicznym zaś argumenty tego rodzaju formułowane są jakby ze wstydem, a ich obrońcy, tacy jak Michał Boni czy Jerzy Hausner, grają zawsze role drugoplanowe.
Na rzecz wysłania sześciolatków do szkół przemawiają jednak również argumenty społeczne. Muszę zresztą przyznać, że mnie one jakoś też bardziej przekonują, niż te ogólno-ogólne. Najważniejszy z nich odwołuje się do fundamentalnej nierówności, która dotyka dzieci w Polsce. Poza bowiem dziećmi „zaopiekowanymi”, na które wskazują animatorzy akcji Ratujmy Maluchy, są też takie, dla których pójście do szkoły jest szansą na odrobienie ogromnych zaległości. Zaległości kulturowych; bo wywodzą się z domów, gdzie nie tylko nikt im nie czyta, ale rzadko kto – do nich – mówi. Gdzie brak pieniędzy na dojazd do kina, a co dopiero – na bilet. I tak dalej… Zaległości emocjonalnych, bo często rozwijają się w osamotnieniu, niewynikającym z braku rodziny, lecz raczej z jej charakteru. Choćby z tego, że nikt nie ma dla nich uwagi. Albo, co gorsza, w przemocy i brutalności. Albo też w natłoku, w którym nie ma miejsca na to, żeby usiąść i pomyśleć. Te dzieci już na starcie są w o tyle gorszej sytuacji niż „maluchy” z dobrego, wielkomiejskiego przedszkola, że znalezienie się w szkole rok wcześniej tylko minimalnie zwiększa ich szanse w życiu. To oczywiste.
Jeśli jednak jest to oczywiste, to dlaczego tak zupełnie nieobecne w argumentacji animatorów ruchu broniącego sześciolatków przed szkołą? Tu dochodzimy do czegoś, co wydaje mi się sednem sprawy.
W ruchu ratowania maluchów najbardziej bowiem uderza mnie nie to, że przedstawiciele klasy średniej bronią jakości życia dzieci swoich i sobie podobnych. Ich prawo. Uderza mnie całkowity brak wątpliwości, przekonanie, że ich racja jest najbardziej na świecie oczywista, bo ich sytuacja jest jedyną możliwą.
Choć przecież nie jest!
Nie odrzucam ich argumentów i uczuć, z którymi się wiążą. Ale w tonie i stylu ich argumentacji uderza mnie całkowita ślepota na to, że są dzieci, są ludzie, dla których proponowana zmiana jest szansą. Życiową szansą. Jak to możliwe, żeby ludzie w zasadzie wrażliwi i światli – a takimi jawią mi się organizatorzy protestu – byli aż tak ślepi?
Polska klasa średnia widzi tylko siebie. Swoje problemy, swoje pragnienia, swoje aspiracje i swoje dzieci.
Sądzę, że nie wynika to wcale z braku wiedzy. Tę wiedzę bardzo łatwo zdobyć. Wynika to z braku zainteresowania. A ten brak zainteresowania wynika z braku poczucia odpowiedzialności za innych. Za słabszych. Klasa średnia, świeżo opierzona i jeszcze niezwykle niepewna siebie – a więc sama wcale nie czująca się w prawie – w ogóle nie czuje się odpowiedzialna za los słabszych grup, słabszych ludzi. Słabszych dzieci. Do tego stopnia, że po prostu ich nie widzi.
Problem w tym, że w ten sposób dokonuje wyboru wątpliwego etycznie i niebezpiecznego politycznie. W ten sposób bowiem rozsypuje się poczucie wspólnego losu.
Wielokrotnie zastanawiałem się, o co chodzi w trzecim członie hasła Rewolucji Francuskiej. Wolność, równość, braterstwo. Tak, wolność rozumiałem. Równość, szczególnie równość praw – też. Ale to braterstwo? O co tu chodzi? W kontekście akcji „Ratujmy Maluchy” wydaje mi się, że chodzi właśnie o pewien rodzaj poczucia odpowiedzialności, a może jeszcze bardziej: szczodrości, który pozwala widzieć tych, którzy są gdzie indziej, inaczej, słabiej. I pragnąć dla nich czegoś lepszego, nawet czasami odrobinę swoim kosztem. I kosztem swoich maluchów.
Czytaj także:
Aleksandra Piotrowska, Szkoła wspomaga rozwój
Przemysław Sadura: Niech MEN wreszcie zacznie słuchać!